Kitabı oku: «Nostromo», sayfa 28
Cienkie drewienko zabłysło oślepiająco na końcu jego ręki, podniesionej do zmrużonych oczu. Skoncentrowany blask padł na lwią, białą głowę Giorgia, siedzącego obok czarnej czeluści pieca kuchennego. Zapatrzony nieruchomo przed siebie, pochylał się w fotelu, otoczony stłoczonymi, wielkimi zwałami cienia. Nogi miał skrzyżowane, policzek wsparty na dłoni, wygasłą fajkę w kąciku ust. Zdawało się, iż minęły długie godziny, zanim zdążył odwrócić twarz. W tej samej chwili zapałka zgasła i znikł, przytłoczony mrokiem, jakby ściany i dach opustoszałego domu zwaliły się w upiornej ciszy na jego białą głowę.
Nostromo usłyszał, że starzec się poruszył i spokojnie wyszeptał:
– To pewnie przywidzenie.
– Nie – rzekł łagodnie – to nie przywidzenie, ojcze.
Silny głos, dobyty z głębi piersi, zapytał w ciemności:
– Czy to ty mówisz, Giovann' Battista?
– Si, viejo. Spokojnie. Nie tak głośno.
Po wypuszczeniu przez Sotilla Giorgio Viola, odprowadzony przez zacnego naczelnego inżyniera do samych drzwi, powrócił do domu, który zmuszono go opuścić niemal w chwili zgonu jego żony. Zalegała cisza. Na górze paliła się lampa. Omalże nie zawołał żony po imieniu, lecz myśl, że na żadne wołanie nie odpowie już brzmienie jej głosu, zwaliła go ciężko na fotel. Zajęczał głośno z głębokiego bólu, jakby ostrze przeszyło mu pierś.
Przez resztę nocy nie odezwał się ani razu. Ciemność przedzierzgnęła się w szarzyznę i na tle bezbarwnego, jasnego, szklistego brzasku zębate szczyty Sierry zarysowały się płasko i nieprzejrzyście, jak wycięte z papieru.
Entuzjastyczna, surowa dusza Giorgia Violi, marynarza, bojownika uciśnionej ludzkości, wroga królów i – dzięki łaskawości pani Gould – właściciela gospody w porcie w Sulaco, zstąpiła w rozwartą otchłań rozpaczy wśród podruzgotanych szczątków swej przeszłości. Wspomniał swoje zaloty między jedną wyprawą wojenną a drugą, jeden krótki tydzień w porze zrywania oliwek. Powadze uniesienia tamtych dni dorównywało tylko głębokie, namiętne poczucie poniesionej straty. Uświadomił sobie ogrom swojej zależności od głosu tej kobiety, głosu, który umilkł na zawsze. Jej głosu brakowało mu najbardziej. Roztargniony, zajęty, pogrążony w wewnętrznych rozmyślaniach, w ostatnich latach rzadko przypatrywał się żonie. Myśl o dziewczynkach była dla niego troską, nie pocieszeniem. Jej głosu będzie mu brakowało najbardziej. I przypomniało się mu jeszcze inne dziecko, synek, który umarł na morzu. Ach, mężczyzna to istota, na której można się oprzeć. A niestety, nawet Gian' Battista, o którym, razem z Lindą, z taką troską mówiła jego żona, zanim zapadła w swój ostatni sen na ziemi, którego przed samą śmiercią wzywała na cały głos, by ratował dzieci – nawet on nie żył!
I starzec, pochyliwszy głowę w dłonie, przesiedział cały dzień w bezruchu i samotności. Nie zwrócił nawet uwagi na spiżowy dźwięk dzwonów miejskich. Gdy dźwięk ten ucichł, woda w glinianym cedzidle, które stało w rogu kuchni, wszczęła znów swe śpieszne, melodyjne szmery, sącząc się do podstawionego wielkiego dzbana.
Pod wieczór wstał i powolnymi ruchami zaczął wchodzić na schody, niknąć w wąskiej klatce schodowej. Wypełnił ją swą postacią, a ocieranie się jego ramion wywoływało nikły szmer, podobny do chrobotania myszy pod tynkiem ściany. Gdy przebywał na piętrze, dom pogrążał się w grobowej ciszy. Potem z tym samym nikłym szmerem zszedł na dół. Musiał się chwytać krzeseł i stołów, by zasiąść na dawnym miejscu. Zdjął fajkę z wysokiego gzymsu nad kominkiem, lecz nie próbował nawet sięgnąć po tytoń. Wetknąwszy ją w kącik ust, usiadł znów w tej samej, zapatrzonej postawie. Słońce, które widziało wjazd Pedrita do Sulaco, ostatnie, jakie przyświecało señorowi Hirschowi, i pierwsze, jakie powitało osamotnienie Decouda na Wielkiej Izabeli, przeszło ponad „Albergo d'Italia Una”, chyląc się ku zachodowi. Słodkie kapanie wody z cedzidła ustało, lampa na piętrze zgasła i noc spowiła Giorgia Violę z jego martwą żoną w milczenie i ciemność, które zdawały się niepokonane do chwili, kiedy capataz de cargadores, powróciwszy z krainy zmarłych, zmusił je do ucieczki potarciem i zamigotaniem zapałki.
– Si, viejo. To ja. Poczekajcie.
Nostromo, zabarykadowawszy drzwi i zamknąwszy starannie okiennice, znalazł po omacku na półce świecę i zapalił ją.
Stary Viola wstał z fotela. Podążał oczyma w ciemności za odgłosami wywoływanymi przez Nostroma. Światło ukazało starca stojącego bez oparcia, jak gdyby sama obecność wiernego, dzielnego, nieskazitelnego człowieka, który był wszystkim tym, czym mógł być jego syn, starczyła za podporę jego podupadłych sił.
Wyciągnął rękę trzymającą fajkę z wrzoścowego drzewa, zwęgloną na krawędzi, i mocno ściągnął krzaczaste brwi przed światłem.
– Wróciłeś – odezwał się z chropowatą godnością. – Ach, bardzo dobrze! Ja…
Urwał. Nostromo, który stał oparty o stół, z rękoma skrzyżowanymi na piersiach, skinął ku niemu z lekka.
– Myśleliście, że utonąłem! Nie! Najlepszy pies bogaczy, arystokratów, tych jasnych panów, którzy umieją tylko gadać i okłamywać lud, jeszcze nie zdechł.
Garibaldino, stojąc nieruchomo, zdawał się chłonąć brzmienie tego dobrze znanego głosu. Poruszył z lekka głową, jakby przytakując, ale Nostromo zdawał sobie jasno sprawę, że starzec niczego nie rozumie z jego słów. Nie było nikogo, kto by to rozumiał, nikogo, komu można by było zwierzyć się z losów Decouda, z jego własnych losów, z tajemnicy srebra. Doktor był wrogiem ludu, kusicielem…
Potężna postać starego Giorgia drgnęła od stóp do głowy z wysiłku, by opanować wzruszenie wywołane widokiem człowieka, który dzielił z nim rodzinne życie, jakby był jego rodzonym synem.
– Wierzyła, że wrócisz – rzekł uroczyście.
Nostromo podniósł głowę.
– Mądra z niej była kobieta. Jakże bym mógł nie powrócić?… – dokończył w myśli: „Skoro mi przepowiedziała ubóstwo, niedolę i nędzę”. Te gniewne słowa Teresy ze względu na okoliczności, w jakich zostały wypowiedziane, niby krzyk duszy, której nie pozwolono pojednać się z Bogiem, rozbudziły drzemiący w nim przesąd dotyczący osobistego powodzenia, od którego nawet najwięksi geniusze wśród awanturników i ludzi czynu rzadko kiedy są wolni. Oddziaływał on na umysł Nostroma z potęgą przemożnej klątwy. Jakimże brzemieniem przekleństwa obarczyły go te słowa! Osierocony w tak wczesnym wieku, iż nie pamiętał żadnej innej kobiety, którą by nazywał matką. Nie poszczęści mu się odtąd w żadnym przedsięwzięciu. Urok już działał. Nawet śmierć będzie go omijała…
Przemówił porywczo:
– Dalej, viejo! Dajcie mi coś do zjedzenia. Jestem głodny! Sangre de Dios! Od pustego brzucha kręci mi się w głowie.
Broda znów opadła mu na nagą pierś nad skrzyżowanymi ramionami, stał boso, śledząc spod zachmurzonych brwi ruchy starego Violi, który przetrząsał szafy. Wyglądał, jakby naprawdę był obarczony klątwą, odarty ze szczęścia, złowrogi capataz.
Stary Viola wyszedł z ciemnego kąta i nie mówiąc ani słowa, wysypał na stół ze stulonych dłoni kilka zeschniętych skórek chleba i połówkę nadwiędłej cebuli.
Podczas gdy capataz zaczął pochłaniać tę żebraczą strawę, biorąc kawałek po kawałku z nieruchomymi od żarłoczności oczyma, Garibaldino oddalił się i przykucnąwszy w drugim kącie, napełnił gliniany dzbanek czerwonym winem z oplecionego sitowiem gąsiora. Swobodnym gestem, jak kiedy usługiwał swym gościom w kawiarni, włożył fajkę do ust, by mieć wolne ręce.
Capataz pił chciwie. Lekki nalot rumieńca pogłębił brązowość jego policzków. Viola, stojąc przed nim, odwrócił swą białą, potężną głowę w stronę schodów, wyjął fajkę z ust i zaczął mówić powoli:
– Po tym strzale oddanym tu, na dole, który zabił ją tak celnie, jakby kula trafiła w jej skołatane serce, wołała cię, żebyś ratował dzieci. Ciebie, Gian' Battisto!
Capataz podniósł oczy.
– Czy naprawdę tak wołała, padrone? Żebym ratował dzieci? Są u angielskiej señory, ich bogatej dobrodziejki. Ej, stary synu ludu! Twoja dobrodziejka…
– Tak, stary jestem – zamamrotał Giorgo Viola. – Pewna Angielka postarała się, iż dano łóżko Garibaldiemu, który był wtedy ranny i znajdował się w więzieniu. To był największy człowiek, jaki kiedykolwiek żył. Także pochodził z ludu, i też był marynarzem. Inna Angielka zapewniła mi dach nad głową. Si… jestem stary. Trzeba było się zgodzić. Życie czasem trwa za długo.
– A ona sama może za kilka dni nie mieć dachu nad głową, chyba że ja… Co wy na to? Czy powinienem utrzymać dach nad jej głową? Czy powinienem spróbować… i wraz z nią ocalić wszystkich blancos?
– Uczynisz to – odparł stary Viola mocnym głosem. – Uczynisz to, jak uczyniłby mój syn…
– Wasz syn, viejo!… Nigdy nie było człowieka takiego jak wasz syn. Ha, trzeba spróbować… Ale jeśli to tylko część przekleństwa, żeby mnie zwabić?… Mówicie, że wzywała mnie, żebym ratował… A potem?…
– Nie powiedziała już nic więcej. – Bohaterski towarzysz Garibaldiego na myśl o wiekuistej cichości i milczeniu, które spowiły postać otuloną w całuny na śmiertelnym łożu, odwrócił twarz i podniósł dłoń do pobrużdżonego czoła. – Umarła, zanim zdążyłem uchwycić jej ręce – wyjąkał żałośnie.
Przed rozszerzonymi źrenicami capataza, wpatrzonymi w mrok klatki schodowej, zamajaczył kształt Wielkiej Izabeli, podobny do jakiegoś dziwnego okrętu w niebezpieczeństwie, który wiezie niezmierzone skarby i jedno samotne życie ludzkie. Nie mógł nic dla niego zrobić. Nie można było nikomu zaufać, więc mógł tylko trzymać język za zębami. Skarb prawdopodobnie by przepadł, gdyby Decoud… I jego myśl nagle się urwała. Pojął, iż zupełnie nie potrafi sobie wyobrazić, co Decoud mógłby zrobić.
Stary Viola nie drgnął. Nieruchomy capataz opuścił swe długie, jedwabiste rzęsy, które górnej części jego zuchwałej, okolonej czarnym zarostem twarzy nadawały rys kobiecego wdzięku. Milczenie trwało długo.
– Boże, bądź miłościw jej duszy! – szepnął posępnie.
Rozdział X
Ranek następnego dnia upłynął spokojnie. Tylko z północy, hen, od strony Los Hatos, dolatywały głuche odgłosy strzelaniny. Kapitan Mitchell przysłuchiwał się im trwożnie ze swego balkonu. „W mym drażliwym położeniu jedynego podówczas agenta konsularnego w tym porcie wszystko, panie, wszystko dawało powód do uzasadnionych obaw” – to zdanie powtarzało się w mniej lub więcej stereotypowej relacji o „historycznych wypadkach”, którą przez parę następnych lat miewał stale na usługi wybitniejszych cudzoziemców odwiedzających Sulaco. Z kolei następowała wzmianka o godności i neutralności bandery, której tak trudno było strzec na jego stanowisku „w samym sednie tych wydarzeń, między bezprawiem rozbójniczego opryszka Sotilla a prawidłowiej zorganizowaną, lecz nie mniej okrutną tyranią jego ekscelencji don Pedra Montera”. Kapitan Mitchell nie lubił zbytnio się rozwodzić nad niebezpieczeństwami. Natomiast kładł nacisk na to, że był to dzień pamiętny. Pod wieczór owego dnia zobaczył „tego mojego, biednego chłopca Nostroma. Był to marynarz, którego odkryłem i który po prostu był moim dziełem, panie. Wsławił się swą jazdą do Cayty, panie. Dalibóg, historyczne zdarzenie, panie!”
Ceniony w Towarzystwie Oceanicznej Żeglugi Parowej jako stary i oddany urzędnik, kapitan Mitchell osiągnął godnie i wygodnie kres swej użyteczności, stojąc na czele niezmiernie rozwiniętego przedsiębiorstwa. Rozrost działalności, całe zastępy urzędników, biuro w mieście, dawne biuro w porcie, podział na departamenty: podróżniczy, ładowniczy, przewozowy itd. – wszystko to pozwoliło mu pod koniec życia spokojniej odetchnąć w odrodzonym Sulaco, stolicy Republiki Zachodniej. Lubiany przez miejscową ludność z powodu swej dobroduszności i uprzejmości, prostoduszny i pewny swojego znaczenia, znany od lat jako „przyjaciel naszego kraju”, uważał się za niepoślednią osobistość w mieście. Wstawał wcześnie, by przejść się po placu targowym, kiedy olbrzymi cień Higueroty padał jeszcze na barwny przepych kwiatów i owoców, piętrzących się stertami na kramach; brał udział sprawach bieżących; utrzymywał stosunki towarzyskie; witał się z paniami na alamedzie, miał wstęp do wszystkich klubów i bywał stale w Casa Gould – słowem nader dostojnie i wygodnie wiódł życie starego kawalera, człowieka rozrywanego w towarzystwach. Za to w dnie, kiedy przybywały pocztowce, już od wczesnego ranka był w porcie na własnej łodzi, z załogą ubraną w biało-błękitne barwy, gotowy przyjąć okręt, gdy tylko pojawi się we wrotach portu.
Uprzywilejowanego podróżnego przywoził swą łodzią do portowego biura i zapraszał, by spoczął na chwilę, zanim nie podpisze kilku papierów. Siedząc przy pulpicie, kapitan Mitchell nie przerywał uprzejmej pogawędki:
– Mamy niewiele czasu, jeżeli pan chce zobaczyć wszystko w jeden dzień. Wyjdziemy za chwilę. Zjemy śniadanie w klubie „Amarilla”, chociaż ja należę do anglo-amerykańskiego klubu inżynierów górniczych i biznesmenów, wie pan, i do „Mirliflores”, to nowy klub zrzeszający Anglików, Francuzów i Włochów i tym podobnych ludzi, przeważnie miłych, młodych chłopców, którzy zechcieli uczcić starego rezydenta, panie. Ale śniadanie zjemy w „Amarilli”. Sądzę, że pana zainteresuje. Osobliwość tego kraju! Ludzie z najznakomitszych rodzin. Bywa tam nawet prezydent Zachodniej Republiki. Na patio starożytny, piękny biskup z obtłuczonym nosem. Moim zdaniem cenny zabytek sztuki rzeźbiarskiej. Cavaliere Parochetti – pan zna Parochettiego, słynnego rzeźbiarza włoskiego? – pracował tu dwa lata – wielce cenił naszego starego biskupa. No, już! Jestem całkowicie do pańskich usług.
Dumny ze swej znajomości rzeczy, przeniknięty poczuciem historycznej ważności ludzi, zdarzeń i budynków, mówił z namaszczeniem, urywanymi zdaniami, wymachując z lekka swym krótkim, grubym ramieniem, by nic „nie uszło uwagi” jego uprzywilejowanego jeńca.
– Jak pan widzi, buduje się mnóstwo. Przed odłączeniem się była to równina porośnięta spaloną trawą i nurzająca się w obłokach kurzu. Przecinał ją trakt, którym zaprzężone w woły wozy jeździły do naszego mola. Nic więcej. Oto prama portowa. Malownicza, nieprawdaż? Dawniej kończyło się tu miasto. Wyjeżdżamy teraz na Calle de la Constitution. Proszę przyjrzeć się tym starym hiszpańskim domom. Co za dostojność, prawda? Sądzę, iż wygląda obecnie tak samo jak za czasów wicekrólów, z wyjątkiem bruku. Mamy teraz drewnianą kostkę. A tam Narodowy Bank Sulaco z budkami strażniczymi po obu stronach bramy. Po tej stronie Casa Avellanos. Wszystkie okiennice na dole pozamykane. Mieszka tam niezwykła kobieta: panna Avellanos, piękna Antonia. Co to za charakter, panie! Historyczna kobieta! Naprzeciw – Casa Gould. Szlachetna brama wjazdowa. Tak, to ci Gouldowie z koncesji Gouldów, znanej obecnie całemu światu. Mam siedemnaście akcji, po tysiąc dolarów każda, Zjednoczonych Kopalni San Tomé. To drobne oszczędności całego mojego życia, ale wystarczą na wygodne utrzymanie, gdy trzeba będzie ustąpić z urzędu. Jak pan widzi, urządziłem już sobie mieszkanie na parterze. Don Carlos, to mój wielki przyjaciel. Siedemnaście akcji – wcale ładny spadek pozostanie po mnie! Mam siostrzenicę, poślubiła duchownego, bardzo godny człowiek, proboszcz małej parafii w Sussex, dzieci bez liku! Nigdy nie byłem żonaty. Marynarz powinien zaprzeć się siebie. Stojąc pod tą oto bramą z kilkoma młodymi inżynierami przygotowującymi się do obrony domu, w którym nie szczędzono im nigdy łaskawości i gościnności, widziałem pierwszy i ostatni atak jeźdźców Pedrita na wojska Barriosa. Zdobyły już bramę portową. Monteryści nie zdołali się oprzeć nowym karabinom, sprowadzonym przez tego biednego Decouda. Ogień był zabójczy. W okamgnieniu ulicę zawaliły stosy trupów ludzkich i końskich. Nie zaatakowali już po raz drugi.
I przez cały dzień kapitan Mitchell rozwodził się w podobny sposób przed swą mniej czy więcej chętną ofiarą:
– Plaza. Uważam ją za wspaniałą. Dwa razy większa od Trafalgar Square262.
Stojąc pośrodku w pałających blaskach słonecznych, pokazywał budowle:
– Intendencja, obecnie pałac prezydenta – Cabildo, miejsce obrad Niższej Izby Parlamentu. Widzi pan te nowe domy po tamtej stronie plaza? To Kompania Anzani, wielkie domy towarowe, coś w rodzaju naszych sklepów spółdzielczych w Anglii. Stary Anzani zginął z rąk gwardzistów narodowych, zasłaniając własnym ciałem swą ogniotrwałą kasę. Za tę właśnie zbrodnię poseł Gamacho, komendant gwardzistów, dzikie i krwiożercze bydlę, został publicznie stracony z wyroku sądu doraźnego, utworzonego przez Barriosa. Siostrzeńcy Anzaniego zamienili to przedsiębiorstwo w spółkę akcyjną. Cała ta strona plaza spaliła się; miała dawniej kolumnadę. Ogień był straszliwy. Widziałem przy jego łunie koniec bitwy: llaneros uciekali, gwardziści rzucali broń, a górnicy z San Tomé, wszyscy Indianie z Sierry, walili niby odmęt przy dźwiękach piszczałek i cymbałów. Powiewały zielone chorągwie nad tym dzikim tłumem ludzi w białych ponchos i zielonych kapeluszach. Szli pieszo, gnali na osłach i mułach. Czegoś podobnego nie widziałem, jak żyję. Górnicy ruszyli na miasto pod wodzą don Pépégo, który wiódł ich, siedząc na swym karym koniu. Ich kobiety wśród ryku osłów dodawały im krzykiem otuchy i biły w tamburyny. Pamiętam, że jedna znich miała na ramieniu zieloną papugę, która siedziała tak spokojnie, jakby była wykuta z kamienia. Zdążyli jeszcze ocalić swego señora administradora, bowiem Barrios, aczkolwiek od razu, jeszcze w nocy, zarządził atak, byłby przybył za późno. Pedrito Montero kazał już wyprowadzić don Carlosa na miejsce rozstrzelania, to samo, na którym przed laty padł jego wuj, i omalże, jak później wyraził się Barrios, „Sulaco nie byłoby warte, żeby się o nie bić”. Sulaco bez koncesji byłoby niczym. Wszędzie w górach rozmieszczono tony, całe tony dynamitu z przygotowanymi zapalnikami, a stary ksiądz, ojciec Roman, stał w pogotowiu, by unicestwić kopalnię San Tomé na pierwszą wieść o klęsce. Don Carlos uwziął się, by nie pozostawić nic po sobie, i umiał sobie dobrać odpowiednich ludzi.
Tak opowiadał kapitan Mitchell pośrodku plaza, trzymając nad głową białą parasolkę na zielonej podszewce; natomiast wewnątrz katedry, gdzie w chłodnej atmosferze mroku unosiły się nikłe wyziewy kadzideł i klęczały postacie kobiece z zasłoniętymi twarzami, w czerni lub całkiem na biało, jego przyciszony głos stawał się uroczysty i przenikliwy.
– Tu – mówił, pokazując wnękę w ścianie mrocznej nawy – widzi pan popiersie don Joségo Avellanosa, „patrioty i męża stanu”, jak powiada napis, „ministra pełnomocnego przy dworach angielskim, hiszpańskim itd., itd., który zmarł w lasach Los Hatos, złamany długoletnią walką o Prawo i Sprawiedliwość, w przededniu Nowej Ery”. Ogromne podobieństwo! Dzieło Parochettiego wedle kilku starych fotografii i szkicu ołówkowego pani Gould. Znałem dobrze tego znakomitego Hiszpano-Amerykanina dawnego pokroju, prawdziwego hidalga, kochanego przez wszystkich, którzy z nim się zetknęli. A ten marmurowy medalion w stylu antycznym, przedstawiający siedzącą kobietę, z zasłoniętą twarzą i załamanymi na kolanach rękami, wmurowano na pamiątkę tego nieszczęśliwego młodego dżentelmena, który wypłynął z Nostromem owej fatalnej nocy. Niech pan popatrzy! „Pamięci Martina Decouda, jego narzeczona, Antonia Avellanos”. Prosto, skromnie, szlachetnie. Oto ona we własnej osobie! Wyjątkowa kobieta. Mylili się ci, którzy myśleli, że podda się rozpaczy. Ganiono ją gdzieniegdzie, iż nie przywdziała szat zakonnych. Spodziewano się tego po niej. Ale doña Antonia nie jest z tej gliny, z której lepi się zakonnice. Biskup Corbelan, jej wuj, mieszka wraz z nią w rodowym pałacu Corbelanów. Zawzięty z niego kapłan, użera się nieustannie z rządem o dawne kościelne włości i klasztory. Sądzę, że w Rzymie mają go na oku. Przejdziemy teraz przez plaza i pójdziemy do klubu „Amarilla”, żeby coś przekąsić.
Zaraz po wyjściu z katedry, jeszcze u szczytu dostojnie zbiegających w dół schodów, jego głos wzbierał pompatycznie, a ramię wznawiało zamaszyste gesty.
– Tam, nad tymi wielkimi francuskimi oknami wystawowymi, mieszczą się na pierwszym piętrze biura „Porvenire”; to największy nasz dziennik. Konserwatywny, a raczej, powiedziałbym, parlamentarny. Mamy stronnictwo parlamentarne, na którego czele stoi obecny prezydent państwa, don Juste Lopez; moim zdaniem, bardzo rozumny człowiek. Pierwszorzędny intelekt, panie! Opozycyjne stronnictwo demokratyczne opiera się, niestety, na socjalistach włoskich, na ich tajnych stowarzyszeniach, camorrach263 i tym podobnych organizacjach. Mnóstwo Włochów osiedliło się tu na terenach, zwolnionych marynarzy, mechaników, a wszyscy skupili się wzdłuż głównej linii kolejowej. Na Campo mamy całe wsie włoskie. A miejscową ludność też do tego wciągają… Bar amerykański? Tak. A tam dalej zobaczy pan drugi. Uczęszczany głównie przez przybyszów z Nowego Jorku… No, jesteśmy w klubie „Amarilla”. Niech pan zwróci uwagę na tego biskupa u podnóża schodów, na prawo od wejścia.
Śniadanie przebiegało przy małym stoliku na galerii, w atmosferze wystawności i swobody. Kapitan Mitchell rozdzielał skinienia głowy i ukłony. Wstawał co chwila, by pomówić z różnymi urzędnikami w czerni, kupcami w żakietach, oficerami w mundurach, caballeros z Campo – z których jedni byli bladzi, drobni i nerwowi, drudzy spokojni, otyli i śniadzi – z Europejczykami i Amerykanami z Północy, których twarze odznaczały się mocno swą białością od większości ciemnych cer i błyszczących oczu.
Kapitan Mitchell rozpierał się następnie w swym krześle, wodził dokoła zadowolonym spojrzeniem i podawał przez stół szkatułkę, napełnioną grubymi cygarami.
– Proszę spróbować tego zielska przy kawie. Miejscowy tytoń. Takiej czarnej kawy, jaką podają w klubie „Amarilla”, nie dostanie pan nigdzie na świecie. Ziarno dostajemy ze słynnej cafeteríi264 u podnóża wzgórz. Jej właściciel przysyła co roku trzy worki w prezencie swym kolegom z klubu, na pamiątkę walki, którą z tych oto okien toczyli caballeros przeciwko gwardzistom Gamacha. Był wtedy w mieście i brał w niej udział do samego końca. Przywożą ją trzema mułami – nie zaś, jak zwykle, koleją – wprost na patio, pod eskortą konnych peonów. Prowadzi ich mayoral265 jego majątku, który wchodzi na schody w butach z ostrogami, po czym doręcza formalnie ten dar naszemu zarządowi, wymawiając słowa: „Na pamiątkę tych, którzy padli trzeciego maja”. Nazywamy ją kawą Tres de Mayo. Proszę jej skosztować.
Kapitan Mitchell z takim wyrazem twarzy, jakby gotował się do wysłuchania kazania w kościele, podnosił małą filiżankę do ust. W błogim milczeniu wysączał nektar do dna, pogrążony w obłokach dymu ze swego cygara.
– Niech pan spojrzy na tego człowieka w czerni, który właśnie wychodzi! – zaczynał, pochylając się popiesznie. – To słynny Hernandez, minister wojny. Specjalny korespondent „Timesa”, który napisał szereg nadzwyczaj zajmujących listów o Zachodniej Republice, nazywając ją „skarbcem świata”, poświęcił jemu i utworzonej przez niego formacji wojskowej cały artykuł. To słynni strzelcy z Campo.
Gość kapitana Mitchella, spoglądając ciekawie, dostrzegał postać w długim, czarnym surducie, która kroczyła z powagą, opuściwszy powieki. Miała długą, spokojną twarz, poziomo zarysowane brwi i szpiczastą głowę, której siwe włosy, przerzedzone u szczytu i przyczesane starannie ze wszystkich stron, spadały ufryzowane na kark i ramiona. Więc to był ów słynny bandyta, który zaciekawiał Europę! Gdy wkładał na głowę sombrero o wysokim dnie i płaskim, szerokim rondzie, widać było różaniec z drewnianych paciorków okręcony wokół przegubu jego prawej ręki. A kapitan Mitchell mówił dalej:
– To opiekun zbiegów, którzy uciekli z Sulaco przed wściekłością Pedrita. Jako generał kawalerii pod dowództwem Barriosa wsławił się zdobyciem Tonoro, gdzie padł señor Fuentes i zginęły ostatnie resztki monterystów. Jest przyjacielem i pokornym sługą biskupa Corbelana. Codziennie słucha trzech mszy. Założę się, iż idąc do domu, wstąpi po drodze do kościoła, by odmówić modlitwę.
Milknął i zaciągał się kilka razy dymem ze swego cygara; po czym we właściwy sobie, pełen powagi sposób, oświadczał:
– Rasa hiszpańska jest płodna i wyróżnia się swym charakterem we wszystkich dziedzinach życia. Może byśmy przeszli teraz do sali bilardowej, gdzie jest chłodno i można gawędzić spokojnie? Przed piątą nikogo tam nie ma. Mogę panu opowiedzieć zdumiewające epizody z rewolucji, która zakończyła się utworzeniem nowego państwa. Gdy minie największy skwar, wybierzemy się na alamedę.
Program przebiegał dalej z nieodmiennością prawa przyrody. Przechadzka po alamedzie odbywała się z wolna i dawała sposobność do pompatycznych spostrzeżeń.
– Bywa tu cały wielki świat. – Kapitan Mitchell poczynał się kłaniać bez końca w prawo i w lewo, po czym odzywał się z ożywieniem: – Doña Emilia. Powóz pani Gould. Niech pan spojrzy! Zawsze białe muły. Najmilsza i najbardziej urocza kobieta, jaka kiedykolwiek żyła na ziemi. Wielkie stanowisko, panie! Wielkie stanowisko. Najpierwsza dama w Sulaco – nawet małżonka prezydenta jej nie dorównuje. I warta tego! – Zdejmował kapelusz, po czym, zmieniając umiejętnie ton głosu, dorzucał niedbale, iż siedzący obok niej pan w czerni, w wysokim, białym kołnierzyku i z pokrytą bliznami, chmurną twarzą, to doktor Monygham, inspektor szpitali państwowych i główny lekarz Zjednoczonych Kopalni San Tomé. – Przyjaciel domu. Wiecznie tam przesiaduje. Nic dziwnego. Wszystko zawdzięcza Gouldom. Bardzo mądry człowiek, ale nigdy go nie lubiłem. Nikt go nie lubi. Pamiętam, jak kuśtykał po ulicach w kraciastej koszuli i chłopskich sandałach z melonem pod pachą. Było to jedyne jego całodzienne pożywienie. Teraz gruba ryba, panie, a zgryźliwy jak dawniej. Co prawda… Niepodobna zaprzeczyć, iż w swoim czasie świetnie się spisał. Ocalił nas wszystkich od tej śmiertelnej zmory, od Sotilla, co innemu by się nie udało…
Podniósł ramię.
– Konny posąg, który stał dawniej na tym cokole, usunięto. Był anachronizmem – tłumaczył kapitan Mitchell niejasno. – Obecnie mówi się, by go zastąpić pamiątkową kolumną z marmuru, z aniołami pokoju w czterech narożnikach i brązowym, pozłacanym posągiem Sprawiedliwości, dzierżącej wagę, u szczytu. Uproszono cavaliera Parochettiego, iż sporządził rysunek, który może pan obejrzeć pod szkłem w sali posiedzeń rady miejskiej. Dokoła podstawy mają być wyryte nazwiska. Ano, należałoby zacząć przede wszystkim od nazwiska Nostroma. Uczynił on dla sprawy separacji więcej niż kto inny i – dodawał kapitan Mitchell – otrzymał za to mniej od wielu innych. – Siadał na ławie kamiennej pod drzewem i zapraszał skinieniem gościa, by zechciał zająć obok niego miejsce. – Zawiózł Barriosowi listy ze Sulaco. Skłoniły tego generała do opuszczenia Cayty i do przybycia nam na pomoc morzem. Na szczęście, w porcie były jeszcze transportowce. Panie, nie wiedziałem nawet, iż mój capataz de cargadores żyje. Nie miałem o tym pojęcia. Doktor Monygham spotkał go przypadkiem w Urzędzie Celnym, opuszczonym jakąś godzinę przedtem przez tego przeklętego Sotilla. Nikt mi nic nie powiedział, nic przy mnie nie napomknął, jakbym był niegodny zaufania. Monygham zajął się wszystkim. Poszedł na tereny kolejowe i uzyskał widzenie z naczelnym inżynierem, który raczej ze względu na Gouldów niż na kogoś innego, zgodził się użyczyć lokomotywy, by przewiozła Nostroma. Był to jedyny sposób, by go wyprawić z miasta. Pędząc po torze kolejowym, ujechał sto osiemdziesiąt mil. W obozowisku robotniczym na końcu linii kolejowej zaopatrzono go w konia, broń i nieco odzieży. Wyruszył w drogę samotnie. Ujechał czterysta mil w przeciągu sześciu dni, pędząc co koń wyskoczy przez objęty zaburzeniami kraj, i uwieńczył swe dzieło, przedzierając się przez szeregi monterystowskie osaczające Caytę. Dzieje tej wyprawy to temat na porywającą książkę. Wiózł życie nas wszystkich w kieszeni. Nie mam słów na oddanie jego poświęcenia, odwagi, wierności i inteligencji. Był przy tym nieprzekupny i nieustraszony. Trzeba było człowieka, który by wiedział, w jaki sposób dać sobie radę. I oto on był tym człowiekiem. Piątego maja, będąc faktycznie uwięzionym w biurze portowym mojego Towarzystwa, z terenów kolejowych oddalonych o jakieś ćwierć mili usłyszałem nagle świst lokomotywy. Nie wierzyłem własnym uszom. Wybiegłem na balkon i ujrzałem, iż z wrót remizy wytacza się lokomotywa ziejąca pióropuszem pary, skwiercząca przeraźliwie i spowita białym obłokiem. Zatrzymała się tuż obok gospody starego Voli. Jakiś człowiek, którego nie mogłem rozróżnić, wybiegł z „Albergo d'Italia Una” i wpadł do kabiny parowozu, po czym maszyna jakby odskoczyła od domu i znikła w okamgnieniu. Jakby ktoś świecę zgasił, panie! Lokomotywą kierował widocznie pierwszorzędny maszynista. Gwardziści narodowi ostrzeliwali ją rzęsiście w Rincon oraz innych miejscowościach. Na szczęście szyn nie pozrywano. W cztery godziny dotarli do obozowiska robotników budujących tor kolejowy. Nostromo postawił na swoim… Resztę pan wie. Proszę rzucić okiem dokoła siebie. Oto na tej alamedzie widzi pan ludzi, którzy jeżdżą powozami albo wciąż żyją tylko dzięki temu, iż przed laty na przodownika w porcie przyjąłem zbiegłego włoskiego marynarza, po prostu z powodu siły, jaka biła z jego spojrzenia. To jest, panie, fakt. Tego nie można pominąć. Siedemnastego maja, równo dwanaście dni po tym, jak ujrzałem człowieka, który wybiegł z Casa Viola i wskoczył do lokomotywy, transportowce Barriosa wpłynęły do tutejszego portu i „skarbiec świata”, jak korespondent „Timesa” nazywa Sulaco w swojej książce, ocalał nietknięty dla cywilizacji i dla jej przyszłości. Pedrito, naciskany przez Hernandeza od zachodu, a przez górników z kopalni San Tomé od bramy lądowej, nie mógł przeszkodzić wylądowaniu. Przez tydzień posyłał do Sotilla, żeby się z nim połączył. Gdyby Sotillo był to uczynił, byłyby nastąpiły rzezie i prześladowania, które nie oszczędziłyby nikogo spośród osób zajmujących w społeczeństwie wybitniejsze stanowiska. Ale w tym momencie na widowni pojawił się doktor Monygham. Sotillo, ślepy i głuchy na wszystko, nie ruszał się z pokładu swego parowca, poszukując srebra, które w jego mniemaniu spoczywało na dnie przystani. Opowiadano mi, że przez ostatnie trzy doby był po prostu nieprzytomny, szalał i pienił się z rozczarowania, że nic nie znajduje, latał po pokładzie i miotał przekleństwami na ludzi w łodziach sondujących dno, raz każąc im powracać, to znów nagle tupiąc nogą i wykrzykując: „A jednak ono jest tam! Widzę je! Czuję je!”