Kitabı oku: «Tajny agent», sayfa 10
VIII
Wytrwała natarczywość matki pani Verloc osiągnęła wreszcie swój cel; staruszka zdołała przezwyciężyć uprzejmy chłód kilku kupców (niegdyś przyjaciół jej świętej pamięci pechowego małżonka) i zapewniła sobie miejsce w przytułku dla podupadłych wdów stanu kupieckiego, ufundowanym przez bogatego oberżystę.
Staruszka dążyła ze stanowczością do celu, który powzięła skrycie i przebiegle, nękana serdecznym niepokojem. W tym właśnie czasie córka jej nie mogła się powstrzymać od uwagi wypowiedzianej do pana Verloca:
– Przez ostatni tydzień matka prawie co dzień wydawała na dorożki to pół korony65, to pięć szylingów.
Ale słowa te nie tchnęły niechęcią. Winnie odnosiła się z szacunkiem do słabych stron matki. Zdziwiła ją tylko ta nagła mania lokomocji. Pan Verloc, na swój sposób dość hojny, zbył słowa Winnie niecierpliwym mruknięciem, bo przeszkodziły mu w rozmyślaniach. A rozmyślania te były częste, długie, głębokie; dotyczyły sprawy ważniejszej niż pięć szylingów. O wiele ważniejszej i bez porównania trudniejszej do wszechstronnego rozważenia z filozoficzną pogodą ducha.
Osiągnąwszy swój cel przebiegle i skrycie, bohaterska staruszka zwierzyła się ze wszystkiego pani Verloc. Tryumfowała w duchu, lecz serce jej z lęku zamierało. Matka Winnie podziwiała córkę, jej spokój, jej opanowanie, a zarazem czuła przed nią wielki respekt, bo niezadowolenie Winnie było groźne i przejawiało się różnymi rodzajami przykrego milczenia. Staruszka ukryła jednak trapiący ją lęk, aby zachować swoje atuty, płynące z czcigodnego spokoju, jakim tchnęła jej postać dzięki okazałej tuszy, potrójnemu podbródkowi i bezwładowi nóg.
Wstrząs wywołany tą wiadomością był tak nagły, że pani Verloc przerwała swe zajęcie, choć rozmowa nigdy nie była dla niej przeszkodą w pracy. Winnie ścierała właśnie kurz w saloniku za sklepem. Zwróciła głowę ku matce.
– Dlaczegóż mama to zrobiła? – wykrzyknęła ze zgorszeniem.
Musiała być bardzo wstrząśnięta, jeśli odrzuciła to, co stanowiło w życiu jej siłę i jej ochronę, a mianowicie obojętność, brak dociekliwości i bierne poddanie się wypadkom.
– Czy mamie było u nas nie dość wygodnie?
Wyrwało się jej tych parę pytań, ale już w następnej chwili ocaliła linię swego postępowania, zabierając się do ścierania kurzu, podczas gdy staruszka siedziała zalękła i niema w przybrudzonym białym czepku i ciemnej matowej peruce.
Winnie skończyła odkurzać fotel; przesuwała teraz ściereczką po mahoniowym oparciu wypełnionej końskim włosiem kanapy, na której pan Verloc bardzo lubił wypoczywać w palcie i kapeluszu. Zajęta była pilnie odkurzaniem, ale pozwoliła sobie na jeszcze jedno pytanie:
– Jakże mama zdołała to przeprowadzić?
Tego rodzaju ciekawość była wybaczalna, gdyż nie dotyczyła istoty rzeczy, z zasady przez panią Verloc pomijanej. Pytanie odnosiło się tylko do sposobów, jakich matka użyła. Staruszka powitała skwapliwie ów temat, jako coś, o czym można było rozmawiać z całą szczerością.
Dostarczyła więc córce obszernej odpowiedzi naszpikowanej różnymi nazwiskami i obfitującej w uboczne komentarze o niszczycielskich wpływach czasu na ludzkie oblicza. Wymienione przez nią nazwiska były przeważnie nazwiskami kupców kolonialnych – „przyjaciół biednego tatusia, kochanie”. Rozwodziła się ze szczególnym uznaniem nad dobrocią i łaskawością bogatego piwowara, baroneta i członka parlamentu, przewodniczącego związku wszystkich instytucji dobroczynnych. Wyrażała się o nim tak gorąco, ponieważ dostąpiła zaszczytu rozmowy z jego sekretarzem – „bardzo grzecznym panem, całym w czerni; miał łagodny, smutny głos, taki cichutki i spokojny. Wyglądał zupełnie jak cień, moja droga”.
Winnie przedłużyła czynność ścierania kurzu, chcąc wysłuchać opowiadania aż do końca, i przeszła z saloniku do kuchni (dwa schodki w dół) jak zwykle, nie rzekłszy ani słowa.
Matka pani Verloc wylała kilka łez radości z powodu łagodnego zachowania się córki wobec tej groźnej sprawy i wysiliła całą swą przebiegłość przy podziale mebli, które były jej własnością; żałowała chwilami, że je posiada. Bohaterstwo bohaterstwem, ale zdarzają się okoliczności, kiedy rozporządzenie kilku stołami, krzesłami, mosiężnymi łóżkami i tak dalej może kryć w sobie skutki nieobliczalne i zgubne. Staruszka potrzebowała sama trochę mebli, ponieważ fundacja, która po wielu staraniach przygarnęła ją do miłosiernego łona, przeznaczyła dla przedmiotów swej troskliwości tylko gołe deski i cegły oklejone tanią tapetą. Matka pani Verloc wybrała przez delikatność najmniej cenne i najbardziej zniszczone meble, ale Winnie tego nie spostrzegła, ponieważ filozofią jej było pomijanie istoty faktów; uważała, że matka wzięła to, co jej najbardziej odpowiadało. Co zaś do pana Verloca, głęboka zaduma – niby coś na kształt chińskiego muru – odcinała go zupełnie od zjawisk tego świata, pełnego daremnych usiłowań i złudnych pozorów.
Po dokonaniu wyboru podział reszty mebli stał się dla matki pani Verloc kwestią szczególnie kłopotliwą. Oczywiście chciała zostawić wszystko na Brett Street. Ale miała dwoje dzieci. Przyszłość Winnie była zabezpieczona przez rozsądny związek z jej idealnym mężem. Natomiast Stevie nie posiadał nic – i był trochę dziwaczny. Należało zastanowić się nad jego położeniem, nie licząc się z wymaganiami prawa, a nawet z podszeptami serca. Posiadanie tych mebli nie zabezpieczyłoby Steviego w żadnym wypadku. Nieborak powinien by właściwie je dostać. Ale gdyby mu je matka oddała, zupełna zależność chłopca zostałaby tym samym naruszona. Ta jego zależność była jakby osłoną, którą matka lękała się osłabić. A przy tym może by drażliwość pana Verloca nie zniosła poczucia, że zawdzięcza swemu szwagrowi krzesła, na których siedzi. Wskutek długoletnich doświadczeń z lokatorami matka pani Verloc wyrobiła sobie niekorzystne, choć pełne rezygnacji pojęcie o kapryśności ludzkiej natury. A gdyby panu Verlocowi przyszło nagle do głowy powiedzieć Steviemu, żeby zabrał się precz ze swymi przeklętymi gratami? Z drugiej strony podział mebli między rodzeństwo, choćby dokonany najostrożniej, mógłby się stać dla Winnie kamieniem obrazy. Tak! Stevie musi pozostać ubogi i zależny. Jego matka, opuszczając Brett Street, rzekła do Winnie:
– Po co czekać na moją śmierć? Wszystko, co tu zostawiam, jest odtąd twoją własnością, moje dziecko.
Winnie, już w kapeluszu, stała bez słowa za plecami matki, poprawiając kołnierz jej płaszcza. Wzięła torebkę, parasol; twarz jej była nieporuszona. Nadeszła chwila, kiedy trzeba było wydać trzy szylingi i sześć pensów na jazdę dorożką, zapewne ostatnią w życiu jazdę matki pani Verloc. Wyszły przez sklep na ulicę.
Oczekujący ich wehikuł mógł być symbolem przysłowia: „Rzeczywistość bywa okrutniejsza od karykatury”, gdyby takie przysłowie istniało. Za cherlawym koniem pełzła na chwiejnych kołach stołeczna dorożka, a na jej koźle siedział dorożkarz kaleka. Ta ostatnia okoliczność wywołała pewien zamęt. Matka pani Verloc spostrzegła żelazne narzędzie w kształcie haka wystające z lewego rękawa dorożkarza i nagle straciła bohaterską odwagę, którą odznaczała się tymi dniami. Niepodobna przecież powierzyć się takiemu dorożkarzowi. „Jak myślisz, Winnie?” Zaczęła się wahać. Dorożkarz jął się gwałtownych wymówek, które brzmiały jakby je wyszarpywał ze zduszonego gardła. Pochylony na koźle, szeptał z tajemniczym oburzeniem: „O cóż pani chodzi? Jak można tak człowiekowi ubliżać?”. Jego ogromna, nieumyta twarz gorzała purpurą na błotnistym tle ulicznej perspektywy. „Czy bym miał pozwolenie na jazdę – pytał z gniewem – gdybym…”
Miejscowy policjant uspokoił go przyjaznym spojrzeniem i zwracając się do obu kobiet, rzekł bez zbytniego szacunku:
– On jest dorożkarzem już od dwudziestu lat. Nie słyszałem nigdy, aby mu się zdarzył jakiś wypadek.
– Wypadek! – rozległ się donośny, pogardliwy szept dorożkarza.
Zaświadczenie policjanta rozstrzygnęło kwestię. Skromne zbiegowisko siedmiu osób, przeważnie małoletnich, rozproszyło się. Winnie wsiadła za matką do dorożki. Stevie wdrapał się na kozioł. Jego otwarte usta i strapione spojrzenie świadczyły o głębokim przejęciu się tym, co się działo.
Na wąskich ulicach Winnie i jej matka orientowały się w szybkości jazdy według bliskich domów, których fronty sunęły w tył powoli i chwiejnie przy akompaniamencie ogłuszającego grzechotu oraz brzęku szkła, jakby miały się zawalić natychmiast po przejeździe dorożki; a cherlawy koń, o uprzęży wiszącej na spiczastym grzbiecie i trzepocącej się luźno wkoło ud, drobił kroki, rzekłbyś, tańcząc niezmordowanie i cierpliwie na czubkach kopyt. Dalej, na szerszej przestrzeni Whitehall66, wszelkie dowody wzrokowe, świadczące, że dorożka sunie naprzód, były niedostrzegalne. Grzechot i brzęk szkła trwał wciąż jednostajnie na wprost długiego budynku Ministerstwa Skarbu – i czas jak gdyby zatrzymał się w biegu.
Wreszcie Winnie zauważyła:
– Ten koń wydaje mi się nieszczególny.
Oczy jej błyszczały w mroku dorożki; siedziała bez ruchu, patrząc naprzód. Na koźle Stevie najpierw zamknął usta, a potem wykrzyknął z przejęciem:
– Nie wolno!
Dorożkarz, trzymając wysoko lejce okręcone naokoło haka, nie zwrócił na to uwagi. Może nie słyszał. Pierś Steviego falowała.
– Nie wolno bić!
Dorożkarz zwrócił doń powoli obrzmiałą wilgotną twarz, wielobarwną i najeżoną białym zarostem. Czerwone jego oczka połyskiwały wilgocią. Grube wargi miały odcień fioletowy. Nie rozchylił ich. Brudnym wierzchem ręki trzymającej bat potarł szczecinę kiełkującą na ogromnych szczękach.
– Nie wolno bić – wyjąkał Stevie gwałtownie – to boli.
– Nie wolno bić? – wyszeptał tamten z zadumą i natychmiast zaciął konia. Uczynił to nie z powodu okrutnej duszy i złego serca, ale po prostu dlatego, że musiał zarabiać. Przez chwilę mury Świętego Szczepana67 o licznych wieżach i wieżyczkach patrzyły nieruchomo w milczeniu na klekocącą dorożkę, która sunęła jednak naprzód. Lecz gdy jechali przez most, wszczęło się zamieszanie; Stevie zaczął nagle złazić z kozła. Rozległy się krzyki, podbiegli ludzie, dorożkarz ściągnął lejce, klnąc szeptem, gniewny i zdumiony. Winnie spuściła okno i wytknęła głowę, blada jak papier. W głębi dorożki matka jej wołała niespokojnie:
– Czy się chłopcu coś stało? Czy się chłopcu coś stało?
Steviemu nic się nie stało, nawet nie upadł, lecz jak zwykle wskutek podniecenia nie mógł mówić do rzeczy, tylko bełkotał, stojąc przy oknie dorożki:
– Za ciężko. Za ciężko.
Winnie położyła mu rękę na ramieniu.
– Stevie! Wrócisz natychmiast na kozioł; żebyś mi się stamtąd nie ruszał!
– Nie. Nie. Iść. Muszę iść.
Usiłując wyjaśnić, co go do tego zmusza, bełkotał coraz mniej zrozumiale. Wykonanie jego kaprysu nie było wcale niepodobieństwem. Stevie mógł z łatwością dotrzymać kroku cherlawemu, pląsającemu koniowi i nawet by się nie zadyszał. Ale siostra stanowczo ponowiła zakaz.
– Też pomysł! Czy kto kiedy słyszał o czymś podobnym? Biec za dorożką!
Matka, wystraszona i bezradna w głębi wehikułu, błagała:
– Nie pozwól mu, Winnie. Jeszcze by się zgubił. Nie pozwól.
– Naturalnie, że nie pozwolę. Jeszcze czego! Stevie, pan Verloc zmartwi się, kiedy posłyszy o tym wybryku… już ja ci mówię. Zmartwi się bardzo.
Myśl o zmartwieniu pana Verloca jak zwykle podziałała silnie na Steviego, który był zasadniczo posłuszny; zaniechał oporu i wspiął się znowu na kozioł z twarzą pełną rozpaczy.
Dorożkarz zwrócił srogo ku niemu olbrzymie, rozpłomienione oblicze.
– Tylko niech mi panicz znowu nie zacznie tych głupich kawałów.
Wypowiedziawszy to groźnym szeptem, wysilonym do ostateczności, jechał dalej, poważny i zadumany. Całe zajście przedstawiało mu się dość zagadkowo. Ale jego umysł nie był pozbawiony niezależności ani rozsądku, choć utracił dawną żywotność wskutek długich, otępiających lat bezruchu i narażania się na niepogodę. Z powagą odrzucił hipotezę, że Stevie jest pijanym łobuzem.
Milczenie, w jakim obie kobiety znosiły ramię w ramię wstrząsy, zgrzyty i brzęki dorożki, zostało naruszone przez wybryk Steviego. Winnie rzekła do matki:
– Zrobiła mama to, co chciała. I tylko samej sobie mama podziękuje, jeśli nie będzie się czuła szczęśliwa. A wątpię, żeby mama mogła się czuć szczęśliwa. Bardzo wątpię. Czy mamie było u nas źle? I co też ludzie na to powiedzą, że mama tak się narzuciła dobroczynności?
– Moje dziecko – zawołała żarliwie staruszka, przekrzykując hałas – byłaś dla mnie najlepszą z córek. A co do twojego męża, to…
Zabrakło jej słów na określenie doskonałości pana Verloca i utkwiła starcze, załzawione oczy w dachu dorożki. Potem odwróciła głowę, udając, że wygląda przez okno, aby zobaczyć, jak prędko posuwają się naprzód. Jechali bardzo wolno, tuż przy chodniku. Noc, wczesna, mglista noc, posępna, zgiełkliwa, beznadziejna noc południowego Londynu zaskoczyła staruszkę podczas jej ostatniej jazdy dorożką. W gazowym świetle sklepów o niskich wystawach jej duże policzki gorzały ceglastym rumieńcem pod czarno-fioletową kapotką68.
Cera teściowej Verloca pożółkła z wiekiem wskutek skłonności do cierpień wątrobianych, którym sprzyjały utrapienia ciężkiego, udręczonego życia, najpierw w stanie małżeńskim, a potem wdowim. Pod wpływem rumieńca jej policzki nabierały barwy ceglastej. I oto ta kobieta, skromna, lecz zahartowana w ogniu przeciwności, zaczerwieniła się wobec córki, choć była w wieku, kiedy człowiek już się nie czerwieni. Rumieniec wstydu, wywołany przez wyrzuty sumienia, starała się ukryć przed własnym dzieckiem, jadąc dorożką do przytułku złożonego z długiego rzędu domków; zważywszy na drobne rozmiary tych domków i skromność ich urządzeń, obmyślono je chyba w tym dobrotliwym celu, aby ich mieszkanki mogły się przygotować zawczasu do pomieszczenia w rozmiarach jeszcze bardziej ograniczonych – do grobu.
Co ludzie sobie pomyślą? Matka Winnie wiedziała dobrze, co pomyślą ludzie, o których napomknęła jej córka – dawni przyjaciele nieboszczyka męża, a także ci inni, do których współczucia odwołała się ze skutkiem tak pomyślnym. Nie zdawała sobie przedtem sprawy, jak dobrze potrafi żebrać. Ale odgadła doskonale, co za wnioski zostały wyciągnięte z jej próśb. Nie wglądano bliżej w warunki jej życia wskutek tej płochliwej delikatności, która współistnieje w męskim charakterze z zaczepną brutalnością. Staruszka zapobiegała wszelkim badaniom ostentacyjnym zaciśnięciem ust i wzruszeniem malującym się na twarzy wymownej, a niemej. Wówczas mężczyźni, jak to mężczyźni, przestawali nagle się dopytywać. Matka pani Verloc winszowała sobie nieraz, że nie ma do czynienia z kobietami, które, jako twardsze z natury i chciwe szczegółów, byłyby chciały dowiedzieć się dokładnie, co to za niegodziwe postępki córki i zięcia doprowadziły staruszkę do tak smutnej ostateczności. Tylko raz, w ciągu rozmowy z sekretarzem wielkiego piwowara, członka parlamentu i prezesa towarzystw dobroczynnych, matka pani Verloc rozpłakała się głośno, jakby zagnana w położenie bez wyjścia; a rozpłakała się dlatego, że ów sekretarz, działając w imieniu swego pracodawcy, poczuwał się do sumiennego wejrzenia w istotne warunki życia petentki. Szczupły i uprzejmy pan spojrzał na matkę pani Verloc „jak rażony piorunem” i zrejterował ze swego stanowiska, zasypując staruszkę kojącymi uwagami. Nie trzeba się martwić. Statut dobroczynny nie żąda bynajmniej, aby wdowy były bezdzietne; jej kandydatura nie jest wykluczona. Ale panowie z komitetu, których dyskrecji można ufać bezwzględnie, muszą być dokładnie poinformowani. Każdy rozumie doskonale, że ona (matka pani Verloc) nie chce się stać ciężarem, itd., itd. Tu staruszka zaczęła znów płakać jeszcze gwałtowniej, ku dotkliwej przykrości sekretarza.
Łzy tej otyłej kobiety w ciemnej, zakurzonej peruce i staromodnej jedwabnej sukni, przybranej festonami69 z brudnej białej nicianej koronki, były łzami szczerego bólu. Płakała, ponieważ była bohaterska i pozbawiona skrupułów, i pełna miłości dla obojga swych dzieci. Często poświęca się dziewczyny dla dobra chłopców. W tym wypadku poświęciła Winnie. Przemilczając prawdę, rzucała na córkę potwarz. Winnie była oczywiście niezależna i nie potrzebowała dbać o opinię ludzi, z którymi nigdy nie miała się zetknąć, gdy tymczasem biedny Stevie nie posiadał na święcie nic prócz bohaterstwa swej matki – bohaterstwa wyzbytego ze skrupułów.
Uczucie bezpieczeństwa, jakie staruszka miała po ślubie Winnie, minęło z czasem (albowiem nic nie trwa wiecznie); matka pani Verloc, odosobniona w swym pokoju od strony podwórza, rozpamiętywała nauki płynące z doświadczenia, którego świat wdowom nie szczędzi. Ale w tych rozpamiętywaniach nie było bezpłodnej goryczy; wielka rezygnacja staruszki sięgała niemal dostojeństwa. Matka Winnie mówiła sobie ze stoicyzmem, że wszystko na tym świecie niszczeje i się zużywa; że należy ułatwiać ludziom życzliwym wyświadczanie dobroci; że jej córka Winnie jest najlepszą z sióstr i bardzo pewną siebie żoną. Sceptycyzm staruszki załamywał się tylko wobec miłości siostrzanej Winnie. Wyłączała to uczucie spod ogólnego prawa zniszczenia, któremu podlegają wszystkie rzeczy ludzkie, a także i niektóre z boskich. Nie mogła myśleć inaczej; ogarnąłby ją zbyt wielki strach. Ale co do warunków pożycia małżeńskiego córki pozbyła się stanowczo wszelkich pochlebnych złudzeń. Zajęła stanowisko trzeźwe i rozsądne, przekonana, że im mniej się wyzyska dobroć pana Verloca, tym dłużej będzie można na nią liczyć. Naturalnie, że idealny ten człowiek kocha żonę, ale z pewnością wolałby łożyć na utrzymanie tylko tylu jej krewnych, ilu mu utrzymywać wypada ze względu na małżeńskie uczucia. Lepiej, aby z rezultatu tych uczuć korzystał tylko biedny Stevie. Tedy bohaterska staruszka postanowiła odejść od swych dzieci, co było nie tylko aktem poświęcenia, ale i posunięciem głęboko politycznym.
Istota owej polityki polegała na tym (matka pani Verloc była na swój sposób przebiegła), że słuszne prawa Steviego zostaną w ten sposób wzmocnione. Nieborak – taki dobry, pożyteczny chłopiec, tyle tylko, że trochę oryginalny – nie miał wystarczająco mocnej pozycji. Został zabrany razem ze swoją matką, mniej więcej w taki sam sposób jak meble z ich dawnego mieszkania i tylko na tej podstawie, że razem z meblami należał do staruszki. „Co się stanie” – zapytywała siebie matka pani Verloc (gdyż nie była pozbawiona wyobraźni) – co się stanie po mojej śmierci?” To pytanie napełniało ją przerażeniem. Straszna również była myśl, że nie będzie miała wówczas możności wiedzieć, co się dzieje z biednym chłopcem. Ale odchodząc od syna i tym samym przekazując go siostrze, staruszka stwarzała dla niego korzystne warunki, polegające na zależności bezpośredniej. Był to subtelniejszy motyw bohaterstwa i bezwzględności wykazanych przez matkę pani Verloc. Porzucając dzieci, chciała syna zabezpieczyć, zapewnić mu trwałą pozycję w życiu. Inni ludzie ponosili w tym celu ofiary materialne, ona zaś chciała osiągnąć swój zamiar na tej drodze – bo inaczej tego zrobić nie mogła. A przy tym pragnęła widzieć na własne oczy, jak to pójdzie. Czy pójdzie dobrze, czy źle, staruszka uniknie straszliwej niepewności na łożu śmierci – niepewności co do losu syna. Ale teraz ciężko jej było na duszy, bardzo ciężko, okrutnie ciężko.
Dorożka klekotała, zgrzytała, trzęsła – a trzęsła wręcz niewiarygodnie. Niesamowita gwałtowność oraz częstotliwość tych wstrząsów zacierały uczucie posuwania się naprzód; wskutek tego delikwent, który dostał się do środka dorożki, odnosił wrażenie, że jest podrzucany na miejscu w jakimś przyrządzie podobnym do średniowiecznych narzędzi tortur lub do nowomodnego aparatu dla leczenia leniwej wątroby. Było to niezmiernie dokuczliwe i gdy matka pani Verloc zaczęła mówić podniesionym tonem, jej głos brzmiał niby jęk bólu.
– Ja wiem, kochanie, że będziesz mnie odwiedzała, kiedy ci tylko czas pozwoli. Prawda?
– Naturalnie – odrzekła krótko Winnie, patrząc prosto przed siebie.
Dorożka telepała się wzdłuż buchającego parą szynku, wśród blasku gazowego światła i zapachu smażonych ryb.
Staruszka jęknęła znowu:
– I pamiętaj, kochanie, co niedziela muszę się widzieć z naszym biednym chłopcem. Chyba zgodzi się spędzać ten dzień ze starą matką…
Winnie krzyknęła obojętnym głosem:
– Czy się zgodzi! Ja myślę! Jak on biedaczek bez matki wytrzyma? Szkoda, że mama o tym nie pomyślała.
Nie pomyślała o tym! Bohaterska staruszka przełknęła coś na kształt bilardowej kuli, figlarnej i kłopotliwej, która usiłowała wyskoczyć z jej gardła. Winnie nic nie mówiła przez chwilę, nadąsana, wpatrzona przed siebie, i wygarnęła w końcu niezwykłym u niej tonem:
– Nie mam pojęcia, jak na początku dam sobie z nim radę, taki będzie niespokojny…
– Tylko w żadnym razie nie pozwól, aby się naprzykrzał twemu mężowi, kochanie.
W taki to sposób rozprawiały poufnie o warunkach nowego położenia. A dorożka miotała się wciąż. Matka pani Verloc zaczęła znów wypowiadać swoje obawy. Czy można zaufać Steviemu i pozwolić, żeby sam odbywał całą tę drogę? Winnie utrzymywała, że jest teraz znacznie mniej „roztargniony”. Zgadzały się na tym punkcie. Było to oczywiste. Znacznie mniej… prawie wcale. Wśród hałasu krzyczały jedna do drugiej z pewną otuchą. Lecz nagle niepokój matczyny wybuchł na nowo. Przecież Stevie będzie musiał przesiąść się z jednego omnibusu na drugi, a pomiędzy nimi iść kawałek pieszo. To dla chłopca za trudne! Staruszka dała upust zmartwieniu i wątpliwościom.
Winnie patrzyła wciąż przed siebie.
– Niechże się mama nie denerwuje. Mama musi go naturalnie widywać.
– Nie, kochanie. Będę się starała wcale go nie widywać.
Otarła oczy tonące we łzach.
– Przecież ty nie masz czasu z nim jeździć. Stevie może się zagapić, zmylić drogę, a jeśli ktoś do niego ostro przemówi, chłopiec gotów zapomnieć swego nazwiska i adresu, i przez Bóg wie ile dni nie będzie można się go doszukać…
Stanął jej przed oczami Stevie umieszczony w przytułku, choćby tylko na czas przeprowadzenia dochodzeń, i serce jej się ścisnęło. Albowiem matka Winnie miała swoją dumę. Wzrok Winnie stwardniał, zaprzątnięty czymś, wynalazczy.
– Nie mogę odwozić go sama co tydzień – krzyknęła. – Ale niech się mama nie martwi. Już ja zadbam, że chłopiec nie zgubi się na długo.
Odczuły szczególne szarpnięcie; za rozklekotanymi oknami dorożki tkwiły ceglane słupy; okropne wstrząśnienia i hałaśliwe brzęki nagle ustały, zapadła głęboka cisza i oszołomiła obie kobiety. Co się stało? Siedziały nieruchome i zalękłe, aż wreszcie drzwiczki się otworzyły i rozległ się szorstki, wytężony szept:
– No to i już!
Rząd małych domków o spiczastych dachach ciągnął się wzdłuż ciemnego, przestronnego gazonu70 usianego krzewami; ogrodzenie dzieliło go od łataniny świateł i cieni na szerokiej ulicy, rozbrzmiewającej głuchym turkotem ruchu kołowego. Każdy domek miał na parterze ciemnożółte okno. Dorożka zatrzymała się przed jednym z tych drobnych domków, takim, którego małe okienko na parterze nie było oświetlone. Matka pani Verloc pierwsza wysiadła tyłem z dorożki, trzymając klucz w ręku. Winnie przystanęła na ścieżce wyłożonej flizami, aby zapłacić dorożkarzowi. Stevie, pomógłszy wnieść do domku mnóstwo drobnych paczek, wrócił i stanął w świetle gazowej latarni, stanowiącej własność fundacji dobroczynnej. Dorożkarz przypatrywał się srebrnym monetom; wydawały się bardzo małe na jego wielkiej, brudnej dłoni i były niejako symbolem znikomych wyników nagradzających ambitną odwagę i znój ludzkości, której dni na tej ziemi są policzone.
Dorożkarz otrzymał przyzwoitą zapłatę – cztery pojedyncze szylingi – i przypatrywał im się w zupełnej ciszy, jakby były zdumiewającym rozwiązaniem melancholijnej zagadki. Powolne umieszczenie tego skarbu w jednej z wewnętrznych kieszeni wymagało wiele pilnego gmerania w głębiach zniszczonej odzieży. Postać dorożkarza była krępa i pozbawiona giętkości. Smukły Stevie o barkach trochę podniesionych i rękach wciśniętych głęboko w kieszenie ciepłego palta, stał na skraju chodnika, odąwszy wargi.
Dorożkarz nagle przerwał swe powolne ruchy, jakby uderzony jakimś mglistym wspomnieniem.
– Aha! No to i już, paniczu – wyszeptał. – Poznałbyś tę szkapę od razu, co?
Stevie wpatrywał się w konia, którego tylne kłęby wydawały się niesamowicie wysokie z powodu jego niezmiernej chudości. Mały, sztywny ogon był jakby wetknięty w ciało dla jakiegoś bezlitosnego żartu; na drugim końcu kadłuba chuda, płaska szyja, podobna do deski pokrytej zniszczoną końską skórą, opadała ku ziemi pod ciężarem olbrzymiego, kościstego łba. Uszy zwisały niedbale każde pod innym kątem, a nad ponurą postacią tego niemego mieszkańca ziemi unosiła się para dymiąca z żeber i krzyża w mglistym, nieruchomym powietrzu.
Dorożkarz dotknął lekko piersi Steviego żelaznym hakiem wystającym z obszarpanego, wytłuszczonego rękawa.
– Słuchaj no, młody paniczu. Co byś powiedział, gdyby ci kazano sterczeć za tym oto koniem może i do drugiej nad ranem?
Stevie patrzył bezmyślnie w srogie małe oczka o powiekach obrzeżonych czerwienią.
– On wcale nie jest kulawy – szeptał dorożkarz z energią. – I nic mu nie dolega. On już taki jest. A co byś powiedział —
Jego wytężony, zagasły głos nadawał słowom cechę żarliwej tajemniczości. Bezmyślność w oczach Steviego zamieniała się powoli w strach.
– Cóż tak na mnie patrzysz, paniczu. Trzeba sterczeć na koźle do trzeciej, czwartej rano. Zimno. Głód. Czeka człowiek na tych pasażerów. Na pijaków.
Jowialne, fioletowe policzki dorożkarza jeżyły się białą szczecią; podobny do Wirgiliuszowego Sylena71, co z twarzą umazaną sokiem jagód rozprawiał o bogach Olimpu wobec naiwnych sycylijskich pastuszków, opowiadał Steviemu o domowych sprawach i interesach ludzi, których cierpienia są wielkie, a nieśmiertelność bynajmniej nie zapewniona.
– Jestem nocny dorożkarz, tak – szeptał jakby z chełpliwym rozjątrzeniem. – Muszę brać takiego konia, jakiego mi, psiakrew, wetkną tam w stajni. Mam w domu swoją starą i czworo drobiazgu.
Świat jak gdyby oniemiał na potworne oświadczenie stwierdzające ojcostwo tego człowieka. Zapanowała cisza; boki starej szkapy, apokaliptycznego rumaka niedoli, dymiły w świetle dobroczynnej latarni.
Dorożkarz mruknął coś pod nosem, a potem dodał swym tajemniczym szeptem:
– Nie tak to łatwo żyć na świecie.
Twarz chłopca drgała czas jakiś i wreszcie uczucia jego wybuchły jak zwykle w zwięzłym okrzyku:
– Źle! Źle!
Oczy Steviego tkwiły w żebrach konia, świadome rzeczy i ponure, jakby lękał się rozejrzeć po złym świecie. A jego wiotkość, różowe wargi i blada, jasna cera nadawały mu wygląd delikatnego chłopczyny mimo puszystego, złotego zarostu na policzkach. Wydął lękliwie wargi jak dziecko. Dorożkarz, krępy i szeroki, patrzył nań bacznie srogimi oczkami, które zdawały się go boleć od przejrzystego, gryzącego płynu.
– Ciężko koniom, ale jeszcze ciężej takim biedakom jak ja – wysapał ledwie dosłyszalnym szeptem.
– Biedny! Biedny! – wyjąkał Stevie z gwałtownym współczuciem, wpychając ręce jeszcze głębiej w kieszenie. Nie mógł powiedzieć nic więcej, bo jego wrażliwość na ból i nędzę oraz chęć, aby uszczęśliwić i konia, i dorożkarza, spotęgowały się aż do dziwacznej zachcianki: zapragnął wziąć obu do łóżka. Ale wiedział, że to jest niemożliwe. Bo Stevie nie był wariatem. Pragnął tego niejako symbolicznie, a jednocześnie bardzo wyraźnie, gdyż pragnienie jego wywodziło się z doświadczenia, które jest matką mądrości. Kiedy Stevie – jeszcze będąc dzieckiem – krył się w jakimś ciemnym kącie, zastrachany, nieszczęśliwy, obolały i przygnieciony beznadziejną zgryzotą, przychodziła siostra Winnie i zabierała go do swego łóżka, jak do nieba pełnego spokoju i ukojenia. Chłopiec, skłonny zapominać fakty, na przykład takie jak własne nazwisko i adres, pamiętał dobrze swoje uczucia. Znaleźć się w łóżku kogoś współczującego był to lek najskuteczniejszy i miał tylko jedną złą stronę: trudność stosowania go na szeroką skalę. Stevie przyglądał się dorożkarzowi i rozumiał to jasno, ponieważ był rozsądny.
Dorożkarz w dalszym ciągu przygotowywał się do odjazdu, jakby Stevie wcale nie istniał. Zabrał się do włażenia na kozioł, ale w ostatniej chwili zaniechał tego z jakiejś nieznanej przyczyny, może po prostu z niechęci do jazdy dorożką. Natomiast podszedł do nieruchomego wspólnika swej pracy i pochyliwszy się, aby wziąć lejce, dźwignął na wysokość ramienia wielki, ciężki łeb jednym wysiłkiem prawej ręki, jakby popisywał się siłą.
– Jazda – szepnął tajemniczo.
Prowadził dorożkę i kulał. Odjazdowi temu towarzyszyła pewna jak gdyby surowość; żwir na jezdni skrzypiał ugniatany obracającymi się wolno kołami, ascetycznie chude końskie uda poruszały się z rozwagą, dążąc od światła ku mrokowi otwartej przestrzeni, otoczonej przez niewyraźnie zarysowane spiczaste dachy i słabo jaśniejące okna małych przytułków. Skarga żwiru wędrowała powoli, zataczając krąg na jezdni. Sunący z wolna orszak ukazał się znów na chwilę, oświetlony latarniami stojącymi u dobroczynnej bramy: krępy, tęgi mężczyzna kulał, zaaferowany, trzymając podniesioną wysoko głowę konia, wychudłe zwierzę kroczyło ze sztywną i bezsilną godnością, a ciemne, niskie pudło na kołach sunęło zabawnie za nimi, jakby kiwając się z boku na bok. Skręcili na lewo. Był tam niedaleko szynk, jakieś pięćdziesiąt jardów od bramy przytułku.
Obok prywatnej latarni fundacji pozostał Stevie z rękami wciśniętymi głęboko w kieszenie i patrzył przed siebie z posępną bezmyślnością. Jego niezdarne, słabe ręce zacisnęły się mocno na dnie kieszeni w gniewne pięści. Wszystko, co budziło w nim – bezpośrednio albo pośrednio – chorobliwy lęk przed bólem, doprowadzało go w końcu do gniewu. Szlachetne oburzenie rozpierało mu wątłe piersi, że ledwie nie pękły, a szczere oczy wykrzywiał zez. Stevie posiadał mądrość najwyższą, bo zdawał sobie sprawę ze swej bezsilności, ale nie był na tyle roztropny, by móc opanować swoje porywy. Czułość jego wszechogarniającego miłosierdzia miała dwie postacie, złączone z sobą tak nierozdzielnie jak dwie strony medalu. Po męce bezgranicznego współczucia następował ból niewinnej, lecz srogiej wściekłości: oba te stany przejawiały się zupełnie tak samo niespokojnymi, bezcelowymi ruchami. Winnie oddziaływała kojąco na podniecenie brata, lecz nie odgadła nigdy tej podwójnej cechy jego zdenerwowania. Pani Verloc nie marnowała ani krzty mijającego szybko życia na przezieranie rzeczy do dna. Była to pewnego rodzaju oszczędność, mająca wszystkie pozory przezorności i niektóre z jej dobrych stron. Nieraz lepiej jest dla człowieka, gdy nie rozumie zbyt wiele. Taki pogląd na rzeczy odpowiada świetnie wrodzonej opieszałości.