Kitabı oku: «Tajny agent», sayfa 16
Ale cień nie sunął tak wolno, aby pan Verloc zdążył ruszyć ręką lub nogą. W jego piersi utkwił nóż. Nie napotkał na opór. Traf bywa czasem bardzo dokładny. W ten gwałtowny cios, zadany nad poręczą kanapy, pani Verloc włożyła całe swe dziedzictwo po nieznanych, pradawnych przodkach, prostą dzikość epoki jaskiniowej i porywczą, nerwową wściekłość wieku barów. Pan Verloc, tajny agent, przechylił się z lekka na bok od siły ciosu i wyzionął ducha, nawet nie drgnąwszy, szepcząc „Nie…” na znak protestu.
Pani Verloc puściła nóż i jej niezwykłe podobieństwo do zmarłego brata zaczęło niknąć, stało się znowu normalne. Odetchnęła głęboko, odetchnęła po raz pierwszy swobodnie, odkąd komisarz Heat pokazał jej napis na strzępie oddartym od palta Steviego. Pochyliła się nad poręczą kanapy, wsparta na zgiętych ramionach. Obrała tę wygodną pozę nie po to, aby czuwać nad ciałem pana Verloca lub rozkoszować się jego śmiercią; pochyliła się wskutek falistych, rozkołysanych ruchów saloniku, który przez pewien czas miotał się jak na morzu w czas burzy. Pani Verloc kręciło się w głowie, ale była spokojna. Stała się kobietą wolną, osiągnęła wolność doskonałą, która pozbawiła ją wszelkich pragnień i wszelkich pobudek, ponieważ Steviego nie było i nikt już nie potrzebował jej poświęcenia.
Winnie myślała obrazami, ale teraz wizje opuściły ją, bo przestała w ogóle myśleć. Zastygła w bezruchu. Rozkoszowała się zupełnym brakiem odpowiedzialności i swobodą bez granic – prawie tak jakby już nie żyła. Przestała się ruszać, przestała myśleć. Śmiertelny zewłok świętej pamięci pana Verloca, spoczywający na kanapie, nie poruszył się również. Gdyby nie to, że pani Verloc oddychała, idealna harmonia łączyłaby tych dwoje – owa harmonia polegająca na ostrożnej powściągliwości wystrzegającej się zbytecznych słów i gestów, powściągliwości, na której się opierało ich przyzwoite pożycie. Albowiem pożycie ich było przyzwoite; osłaniało milczeniem pełnym obyczajności sprawy mogące się wyłonić z praktykowania tajnego zawodu i handlu podejrzanym towarem. Zachowano wszelkie pozory aż do ostatka, nie zakłócając ich nieprzystojnymi krzykami lub jakimś innym wybuchem szczerości nie na miejscu. Nawet zadanie ciosu nie naruszyło przyzwoitości; bezruch i milczenie wciąż trwały.
Wreszcie pani Verloc podniosła z wolna głowę i spojrzała na zegar badawczo, niedowierzająco. Zdała sobie sprawę, że coś tyka w pokoju. Słyszała to coraz wyraźniej, choć pamiętała dobrze, iż ścienny zegar szedł cicho. Co mu się stało, że zaczął nagle tak głośno tykać? Wskazówki pokazywały dziewięć minut do dziesiątej. Godzina nic pani Verloc nie obchodziła, a tykanie rozlegało się dalej. Doszła do przekonania, że to nie może być zegar; obiegła ściany ponurym wzrokiem, który zachwiał się i przesłonił mgłą w chwili, gdy wytężyła słuch, aby zbadać, skąd pochodzi dźwięk. Tyk, tyk, tyk.
Wsłuchiwała się jeszcze czas jakiś i opuściła powoli oczy na ciało pana Verloca. Leżało w zwykłej pozie wypoczynku, tak dobrze jej znanej, że mogła patrzeć na męża ze swobodą, jakby w ich domowym życiu żadna zmiana nie zaszła. Wypoczywał jak co dzień. Było mu widać wygodnie.
W tej pozycji twarz pana Verloca nie była widoczna dla owdowiałej pani Verloc. Jej piękne, senne oczy, wędrując w dół śladem dźwięku, zatrzymały się na płaskim przedmiocie z kości wystającym trochę za brzeg kanapy. Był to trzonek dużego noża i tylko to w nim dziwiło, że tkwił prostopadle w kamizelce pana Verloca i że coś spod niego ciekło. Ciemne krople padały na linoleum jedna za drugą z odgłosem tykania, które stawało się szybkie i wściekłe niby tętno obłąkanego zegara. Wśród największego natężenia szybkości tykanie zmieniło się w nieustanny szmer jakby wody płynącej wątłym strumykiem. Pani Verloc śledziła tę zmianę, a po twarzy jej przelatywał niepokój. Coś płynęło ciurkiem… ciemne, chyże… Krew!
Wobec tej nieprzewidzianej okoliczności pani Verloc porzuciła pozę leniwą i obojętną.
Uniosła nagle sukni i ze słabym okrzykiem rzuciła się ku drzwiom, jakby posłyszany odgłos zwiastował niszczącą powódź. Natknąwszy się na stół, odepchnęła go oburącz niby coś żywego z taką siłą, że przez chwilę sunął na czterech nogach z głośnym zgrzytem, a duży półmisek z pieczenią trzasnął głośno o podłogę.
Potem wszystko się uciszyło. Pani Verloc, dopadłszy drzwi, stanęła. Melonik, wydobyty z ukrycia przez odsunięcie stołu, kołysał się lekko rondem do góry w powiewie wznieconym jej ucieczką.
XII
Winnie Verloc, wdowa po panu Verlocu, siostra wiernego Stevie (który Bogu ducha winien został rozerwany na strzępy w przekonaniu, że spełnia czyn humanitarny), nie przekroczyła drzwi saloniku. Dobiegła aż do progu, uciekając od płynącej ciurkiem krwi, ale był to odruch instynktownego wstrętu. Przystanęła z głową spuszczoną, zapatrzona w próżnię. Jakby przebyła długi szereg lat w ucieczce przez mały salonik, pani Verloc stojąca u drzwi była osobą zupełnie różną od tamtej kobiety, co wsparta o kanapę wskutek lekkiego zawrotu głowy zażywała głębokiego spokoju, rozkoszując się bezczynnością i brakiem odpowiedzialności. Zawrót głowy minął. Lecz pani Verloc nie była już spokojna. Zaczęła się bać.
Starała się nie patrzeć na spoczywającego małżonka, ale nie dlatego, aby w niej budził strach. Pan Verloc nie wyglądał przerażająco. Zdawało się, że wygodnie mu leżeć. A zresztą był martwy. Pani Verloc nie żywiła czczych złudzeń co do umarłych. Nic nie sprowadzi ich z powrotem na ziemię, ani miłość, ani nienawiść. Umarli nic nam zrobić nie mogą. To tak jakby ich wcale nie było. Czuła coś na kształt surowej pogardy dla tego mężczyzny, który dał się zabić tak łatwo. Był panem domu, był jej mężem i mordercą Steviego. A teraz nie liczył się już wcale. Znaczył mniej niż jego własne ubranie, palto, buty – niż ten kapelusz leżący na podłodze. Był niczym. Nie zasługiwał nawet na spojrzenie. Już nawet nie był mordercą biednego jej brata. Jedynym mordercą, którego ludzie znajdą w tym pokoju, przyszedłszy do pana Verloca – będzie ona!
Ręce jej trzęsły się tak mocno, że na próżno usiłowała po dwakroć zawiązać woalkę. Nie była już osobą swobodną i nieodpowiedzialną. Bała się. Cios, którym przebiła pana Verloca, był zwykłym uderzeniem. Ulżył krzykom zduszonym w gardle, łzom zaschłym w rozpalonych oczach, ulżył rozjątrzonej wściekłości i oburzeniu na straszliwą rolę odegraną przez tego człowieka, który był teraz niczym – człowieka, który jej wydarł Steviego. Jakaś tajemnicza siła pokierowała jej ręką. A krew spływająca na ziemię spod rękojeści noża zamieniła cios w pospolite morderstwo. Pani Verloc, która powstrzymywała się zawsze od zgłębiania faktów, musiała teraz sięgnąć wzrokiem aż do dna tego faktu. Nie zobaczyła tam prześladującej ją twarzy, ani widma patrzącego z wyrzutem, ani skruchy, ani żadnego oderwanego pojęcia. Zobaczyła tam co innego. Szubienicę. Pani Verloc bała się szubienicy.
Bała się jej jakby teoretycznie. Nie widziała nigdy tego ostatniego argumentu ludzkiej sprawiedliwości – prócz drzeworytów ilustrujących pewien rodzaj opowieści85, gdzie szubienica wznosi się na czarnym, burzliwym tle nieba obwieszona łańcuchami i szkieletami, wśród ptaków, które krążą i wydziobują oczy wisielcom. Było to istotnie przerażające, lecz pani Verloc, choć mało wykształcona, miała jednak pewne wiadomości o różnych zwyczajach w swym kraju i wiedziała, że szubienic nie wznosi się już na wybrzeżach romantycznych, posępnych rzek lub na omiatanych wichrami przylądkach, lecz na podwórzach więzień86. Wprowadza się tam o świcie skazańca między cztery wysokie mury, niby do głębokiej jamy, aby dokonać wyroku ze straszliwym spokojem i, jak donosiły zawsze sprawozdania dzienników, „w obecności władz”.
Z oczyma wbitymi w ziemię, z nozdrzami drgającymi od męki i wstydu, wyobraziła sobie, że stoi osamotniona wśród tłumu obcych panów w cylindrach i że ci panowie przystępują z całym spokojem do założenia jej stryczka na szyję. Nigdy! Przenigdy! Jak się to może odbywać? Nie umiała sobie wyobrazić szczegółów takiej spokojnej egzekucji i przerażenie jej nabrało cech obłędu. Dzienniki nie podawały szczegółów poza jednym, który był zawsze uwydatniony z pewnym naciskiem przy końcu pobieżnego sprawozdania. Pani Verloc zapamiętała ten szczegół. Głowę jej przeszył okrutny, palący ból, jakby rozpalona igła ryła w jej mózgu zdanie: „Spuszczono delikwenta z wysokości czternastu stóp”.
Te słowa wstrząsnęły nią po prostu fizycznie. Jej gardło zaczęło naprężać się konwulsyjnie, aby przeciwdziałać uduszeniu, a strach przed zawiśnięciem na stryczku był tak żywy, że chwyciła się oburącz za głowę, jakby chciała zapobiec oderwaniu jej od tułowia. „Spuszczono delikwenta z wysokości czternastu stóp”… Nie! To się stać nie może. Ona tego nie wytrzyma. Nie jest w stanie tego sobie wyobrazić. Nawet myśli o tym nie zniesie. Pani Verloc postanowiła pójść natychmiast i rzucić się z mostu do rzeki.
Udało jej się wreszcie zawiązać woalkę. Z twarzą jakby zamaskowaną, cała w czerni od stóp do głów poza paru kwiatami na kapeluszu, spojrzała machinalnie na zegar. Widać stanął. Nie mogła uwierzyć, aby tylko parę minut upłynęło od chwili, gdy patrzyła nań po raz ostatni. Naturalnie, że to niemożliwe. Zegar stał przez cały ten czas. A w rzeczywistości zaledwie trzy minuty upłynęły, odkąd pierwszy raz odetchnęła głęboko, swobodnie po zadaniu ciosu, aż do chwili, gdy postanowiła rzucić się do Tamizy. Ale nie mogła temu uwierzyć. Wydało jej się, że słyszała czy też czytała, iż zegary zatrzymują się zawsze w chwili morderstwa – aby świadczyć przeciw mordercy. Nic jej to nie obeszło. „Na most – i w wodę”. Lecz ruchy jej były powolne.
Wlokła się z trudem przez sklep i musiała oprzeć się o klamkę drzwi wejściowych, nim znalazła dość sił, by je otworzyć. Bała się ulicy, bo teraz ulica prowadziła albo na szubienicę, albo do rzeki. Przekroczyła próg, wyciągnąwszy naprzód głowę i ramiona, jakby rzucała się za parapet mostu. Kontakt ze świeżym powietrzem miał przedsmak tonięcia; lepka wilgoć ją ogarnęła, dostała się do nozdrzy, osiadła na włosach. Deszczu właściwie nie było, ale każda z gazowych lamp miała wąską rdzawą aureolę z mgły. Wóz z końmi odjechał; na mrocznej ulicy zasłonięte okno gospody żarzyło się słabo tuż nad chodnikiem czworokątną plamą brudnokrwawego światła.
Pani Verloc wlokła się z wolna ku temu oknu i myślała o tym, że nie ma żadnych przyjaciół. To była prawda. To była tak dalece prawda, że wśród nagłego porywu tęsknoty za przyjazną ludzką twarzą przyszła Winnie na myśl tylko pani Neale, posługaczka, i nikt poza tym. Nie miała żadnych znajomości. Nikomu nie zabraknie jej towarzystwa. Nie trzeba jednak myśleć, że wdowa po panu Verlocu zapomniała o matce. Nic podobnego. Winnie była dobrą córką, ponieważ była pełną poświęcenia siostrą. Ale to właśnie matka szukała w niej zawsze oparcia. Winnie nie mogła się z jej strony spodziewać ani rady, ani pociechy. A teraz, po śmierci Steviego, więzy między nią a matką jak gdyby się zerwały. Niepodobna było stawić się przed staruszką z tą straszliwą wieścią. Przy tym matka mieszkała w innej części miasta. Winnie pragnęła tylko dotrzeć do rzeki. O matce usiłowała zapomnieć.
Każdy krok kosztował ją tyle wysiłku, że się wydawał ostatni. Wlokąc się z trudem, minęła żarzące się czerwono okno traktierni. „Na most – i w wodę” – powtórzyła z zaciekłym uporem. Lecz zaledwie zdążyła wyciągnąć rękę, aby się oprzeć o słup latarni. „Nie ma mowy, żebym tam doszła przed ranem” – pomyślała. Strach śmierci paraliżował jej wysiłki, aby uciec od szubienicy. Miała wrażenie, że wlecze się tą ulicą od godzin. „Nie dojdę tam nigdy” – pomyślała. „Znajdą mnie błąkającą się po mieście. To za daleko”. Przystanęła, dysząc pod czarną woalką.
„Spuszczono delikwenta z wysokości czternastu stóp”.
Odepchnęła gwałtownie latarnię i poczuła, że idzie. Lecz fala słabości ogarnęła ją znów jak morze i zabrała jej serce z piersi.
– Nigdy tam nie dojdę – wyszeptała, przystając nagle i chwiejąc się z lekka. – Nigdy.
Zrozumiawszy, że niepodobna jej dotrzeć nawet do najbliższego mostu, pani Verloc pomyślała o ucieczce za granicę.
Błysnęło jej to nagle. Mordercy uciekają. Uciekają do obcych krajów. Do Hiszpanii, do Kalifornii. Dla niej były to puste dźwięki. Szeroki świat stworzony dla ludzkiej chwały był dla pani Verloc rozległą próżnią. Nie wiedziała dokąd się zwrócić. Mordercy mają przyjaciół, stosunki, wspólników – mają doświadczenie. Ona nie miała nikogo. Była najbardziej samotną z zabójczyń. W całym Londynie była zupełnie sama; to miasto pełne cudów i błota, i labirynt jego ulic, i morze jego świateł, wszystko było ogarnięte beznadziejnym mrokiem, spoczywało na dnie czarnej otchłani, z której żadna kobieta nie mogła wydostać się bez pomocy.
Pani Verloc zachwiała się, pochyliła naprzód i szła dalej przed siebie na oślep, bojąc się okropnie, aby nie upaść; nagle, uszedłszy kilka kroków, doznała uczucia ulgi i bezpieczeństwa. Podniósłszy głowę, zobaczyła męskie oblicze wpatrzone z bliska w jej twarz zasłoniętą woalką. Towarzysz Ossipon nie lękał się nieznajomych kobiet i żadne poczucie fałszywej delikatności nie przeszkadzało mu zaznajomić się z tą kobietą najwidoczniej pijaniusieńką. Towarzysz Ossipon interesował się kobietami. Podtrzymał ową kobietę dwiema szerokimi dłońmi, patrząc na nią ciągle w sposób rzeczowy, a gdy usłyszał cichy okrzyk: „Pan Ossipon!”, ledwie jej z rąk nie wypuścił.
– Pani Verloc! – zawołał. – Pani tutaj!
Wydało mu się niepodobieństwem, aby była pijana. Ale nigdy nie można wiedzieć. Przestał zastanawiać się nad tym i aby nie zniechęcić łaskawych losów, które oddawały mu w ręce wdowę po towarzyszu Verlocu, usiłował przyciągnąć ją do piersi. Ku jego zdumieniu pozwoliła na to z łatwością i nawet wsparła się chwilę o jego ramię, zanim spróbowała się wyswobodzić. Towarzysz Ossipon nie chciał łaskawego losu przynaglać. Cofnął ramię naturalnym ruchem.
– Pan mnie poznał – wyjąkała, stojąc przed nim dość pewnie na nogach.
– Naturalnie, że panią poznałem – rzekł Ossipon bez zająknienia. – Bałem się, że pani upadnie. Zbyt często myślałem o pani w ostatnich czasach, aby pani nie poznać wszędzie, o każdej porze dnia. Myślałem o pani zawsze – od pierwszej chwili, kiedy panią zobaczyłem.
Pani Verloc zdawała się go nie słyszeć.
– Pan idzie do sklepu? – spytała nerwowo.
– Tak – odrzekł Ossipon. – Wyszedłem z domu natychmiast po przeczytaniu dziennika.
W rzeczywistości zaś towarzysz Ossipon ukrywał się przeszło dwie godziny w pobliżu Brett Street, nie mogąc się zdecydować na żaden odważny krok. Krzepki anarchista nie był właściwie mężnym zdobywcą. Pamiętał, że pani Verloc nie odpowiadała nigdy na jego spojrzenia najlżejszym znakiem zachęty. Zresztą przyszło mu na myśl, iż sklep jest zapewne strzeżony przez policję, a nie życzył sobie, aby policja powzięła przesadne wyobrażenie o jego rewolucyjnych sympatiach. Nawet i teraz nie wiedział dokładnie, co robić. W stosunku do jego zwykłych miłosnych poczynań było to przedsięwzięcie wielkie i poważne. Nie wiedział, jak dużo mógłby osiągnąć, ani jak daleko będzie się musiał posunąć, aby zdobyć to, co jest do zdobycia – jeśli w ogóle w tym wypadku coś zdobyć można. Te wątpliwości przyćmiły radość Ossipona i nadały jego głosowi wstrzemięźliwość odpowiadającą sytuacji.
– Czy zechce mi pani powiedzieć, dokąd pani szła? – rzekł ściszonym głosem.
– Niech pan nie pyta! – zawołała pani Verloc, opanowując gwałtowny wstrząs. Cała jej potężna żywotność wzdrygnęła się na myśl o śmierci. – Wszystko jedno, dokąd szłam…
Ossipon doszedł do wniosku, że jest bardzo podniecona, ale najzupełniej trzeźwa. Milczała chwilę u jego boku, a potem nagle zrobiła coś, czego zupełnie nie oczekiwał. Wsunęła mu rękę pod ramię. Ten gest zaskoczył go, zwłaszcza stanowczość, którą wyczuł w dotknięciu. Ale sprawa była delikatna i towarzysz Ossipon zachował się z delikatnością. Poprzestał na lekkim przytuleniu tej ręki do swych krzepkich żeber. Jednocześnie zaś uczuł, że pani Verloc ciągnie go naprzód i poddał się temu. Przy końcu Brett Street zdał sobie sprawę, iż pani Verloc zwraca się na lewo. Znów jej się poddał.
Handlarz owoców na rogu zagasił gorejącą wspaniałość swych pomarańcz i cytryn; Brett Place pogrążył się w mroku usianym mglistymi aureolami nielicznych latarni, zaznaczających trójkątny kształt placu; w środku tkwiły trzy lampy na jednym słupie. Dwie ciemne postacie mężczyzny i kobiety idących pod rękę sunęły z wolna wzdłuż murów, jak para bezdomnych kochanków wśród beznadziejnej nocy.
– Co pan na to powie, jeśli się przyznam, że pana szukałam? – rzekła pani Verloc, ściskając mocno jego ramię.
– Powiem, że nikt chętniej ode mnie nie dopomoże pani w jej troskach – odrzekł Ossipon, czując, iż zbliża się do celu z szybkością wręcz niesłychaną. Zawrotne tempo, jakie przybrała owa delikatna sprawa, tamowało mu oddech.
– W moich troskach – powtórzyła z wolna pani Verloc.
– Otóż to właśnie.
– A czy pan wie, jakie mam troski? – wyszeptała z dziwnym naciskiem.
– W dziesięć minut po przeczytaniu wieczornej gazety – odrzekł Ossipon z zapałem – natknąłem się na człowieka, którego pani może widziała parę razy w sklepie; pomówiłem z nim i ta rozmowa wyjaśniła mi wszystko. Zaraz potem wyruszyłem tutaj, nie wiedząc, czy pani… Podobała mi się pani od pierwszej chwili, kiedy panią ujrzałem – zawołał, jakby nie mogąc się opanować.
Towarzysz Ossipon słusznie przypuszczał, że nie ma kobiety, która by choć trochę nie uwierzyła takiemu oświadczeniu. Ale nie wiedział, że pani Verloc uczepiła się jego słów z zapamiętałością, jaką instynkt samozachowawczy daje uchwytowi tonącego człowieka. Dla wdowy po panu Verlocu ten krzepki anarchista był promiennym zwiastunem życia.
Szli powoli krok w krok.
– Tak mi się też zdawało – szepnęła po cichu pani Verloc.
– Wyczytała to pani z mych oczu – poddał Ossipon z wielką pewnością siebie.
– Tak – tchnęła w pochylone ku niej ucho.
– Tego rodzaju uczucie nie mogło się ukryć przed taką kobietą jak pani – ciągnął dalej, usiłując oderwać myśli od względów materialnych, jak na przykład rentowność sklepu na Brett Street oraz wysokość sumy, którą pan Verloc mógł zostawić w banku. Ossipon usiłował patrzeć na tę sprawę tylko od strony uczuciowej. A w głębi ducha poniekąd gorszył się swym powodzeniem. Verloc był człowiekiem porządnym i, o ile można było sądzić, mężem bardzo przyzwoitym. Lecz towarzysz Ossipon nie miał zamiaru przeciwstawiać się swemu szczęściu ze względu na człowieka, który już nie żył. Poskromił więc współczucie dla ducha towarzysza Verloca i mówił dalej:
– Nie potrafiłem ukryć swojej miłości. Pani przepełniała mi duszę. Ośmielę się twierdzić, że musiała pani wyczytać to z moich oczu. Ale nie byłem tego pewien. Pani wydawała mi się zawsze taka nieprzystępna…
– A czegóż innego mógł się pan spodziewać? – wybuchnęła pani Verloc. – Przecież byłam kobietą uczciwą…
Zamilkła, a potem rzekła z chmurną urazą jakby do samej siebie:
– Póki on nie zrobił mnie tym, czym jestem.
Ossipon pominął to milczeniem i podjął znowu:
– Ja zawsze uważałem, że on nie był pani godzien – rzekł, przestając się troszczyć o lojalność względem zmarłego. – Należał się pani lepszy los.
– Lepszy los! – przerwała gorzko pani Verloc. – Ukradł mi siedem lat życia.
– Wydawało się, że pani jest z nim bardzo szczęśliwa – starał się Ossipon usprawiedliwić obojętność swego dawnego postępowania. – To mnie właśnie onieśmielało. Miałem wrażenie, że pani go kocha. Dziwiłem się… i byłem zazdrosny – dodał.
– Ja miałam go kochać? – wybuchnęła szeptem pani Verloc ze wzgardą i wściekłością. – Kochać! Byłam mu dobrą żoną. Jestem kobietą uczciwą. A pan myślał, że go kochałam. Pan! Posłuchaj, Tomie…
Dźwięk tego imienia przejął dumą towarzysza Ossipona. Albowiem na imię było mu Aleksander, a Tomem zwali go tylko najbliżsi, używając tego spieszczenia w chwilach poufnych zwierzeń. Nie wiedział, że pani Verloc je znała. Tymczasem nie tylko je zauważyła, ale przechowała czule w pamięci – a może i w sercu.
– Posłuchaj mnie, Tomie! Byłam kiedyś młodą dziewczyną. Życie mnie nie szczędziło. Czułam się znużona. Ze swojej pracy musiałam utrzymywać dwoje ludzi i zdawało mi się, że nie dam sobie rady. Dwoje ludzi – matkę i brata. Chłopiec był naprawdę bardziej moim dzieckiem niż dzieckiem matki. Ileż ja nocy przesiedziałam, trzymając go na rękach, samiutka na całym piętrze, a miałam wtedy zaledwie osiem lat. A potem… Mówię ci, on był moim dzieckiem… Ty nie możesz tego zrozumieć. Żaden mężczyzna tego nie zrozumie. Co miałam począć? Znałam wtedy jednego młodego człowieka…
Wspomnienie wczesnej, romantycznej miłości do młodego rzeźnika – niby wizerunek objawionego ideału – przetrwało uporczywie w jej sercu, drżącym teraz ze strachu przed szubienicą i pełnym buntu przeciw śmierci.
– Kochałam wtedy tego człowieka – ciągnęła wdowa po panu Verlocu. – On chyba także wyczytał mi to z oczu. Zarabiał dwadzieścia pięć szylingów na tydzień; ojciec zagroził, że go wypędzi z domu, jeśli będzie taki głupi, żeby się żenić z dziewczyną mającą na głowie matkę kalekę i brata półgłówka. Ale on mimo to kręcił się koło mnie, aż wreszcie raz wieczorem zdobyłam się na odwagę i zatrzasnęłam mu drzwi przed nosem. Musiałam to zrobić, choć go tak kochałam. Dwadzieścia pięć szylingów na tydzień! Nadarzył się drugi mężczyzna – porządny lokator. Co miałam zrobić? Pójść na ulicę? Tamten drugi wyglądał na zacnego człowieka. I chciał się koniecznie ze mną żenić. Co miałam począć z matką i tym biednym chłopcem? Co począć? Zgodziłam się. Wyglądał dobrodusznie, miał hojną rękę, miał pieniądze, nigdy mi nic nie wypominał. Siedem lat… siedem lat byłam dobrą żoną dla tego wzoru dobroci, zacności, hojności, dla tego… A on mnie kochał. O tak. Kochał mnie, aż nieraz chciałam…. Siedem lat. Siedem lat byłam mu żoną. A wiesz, czym on był naprawdę, ten twój kochany przyjaciel? Wiesz, czym on był?… Diabłem!
W szepcie jej taka była siła i taka zawziętość, że towarzysz Ossipon oniemiał. Winnie Verloc chwyciła go za ramiona oburącz, stając naprzeciw niego wśród opadającej mgły, wśród mroku i pustki Brett Place, gdzie wszystkie odgłosy życia gubiły się jakby w trójkątnej studni z asfaltu i cegieł, ze ślepych domów i nieczułych kamieni.
– Nie, nie wiedziałem o tym – oświadczył z pewnego rodzaju bezsilną głupotą, której śmieszność była stracona dla tej kobiety drżącej przed szubienicą – ale teraz już wiem. Ja… ja rozumiem – plątał się dalej, starając się odgadnąć, jakiego rodzaju okrucieństwom mógł się Verloc oddawać pod pokrywką sennych, spokojnych pozorów małżeńskiego pożycia. To było naprawdę okropne. – Ja rozumiem – powtórzył i pod wpływem natchnienia wyrzekł ze wzniosłym współczuciem; – Nieszczęsna kobieto! – zamiast użyć bardziej poufałego: „kochane biedactwo”, którym to zwrotem zwykle się posługiwał. Ale ten wypadek nie był przeciętny. Ossipon czuł, że dzieje się coś niezwykłego, a jednocześnie nie tracił z oczu wielkości stawki. – Dzielna, nieszczęsna kobieto!
Cieszył się, że ten nowy zwrot przyszedł mu do głowy, lecz poza tym nie mógł nic więcej wymyślić.
– No ale on już przecież nie żyje – to było wszystko, na co jeszcze potrafił się zdobyć. Zawarł należytą dozę wrogości w tym ostrożnym okrzyku. Pani Verloc chwyciła go za ramię w zapamiętaniu.
– Zgadłeś, że on nie żyje – wyszeptała, jakby nie władnąc sobą. – Zgadłeś! Ty zgadłeś, co ja musiałam zrobić. Musiałam!
Odcień tryumfu, ulgi, wdzięczności zabrzmiał w nieokreślonym tonie jej słów. Ton tych słów pochłonął całkowicie uwagę Ossipona z uszczerbkiem dla ich treści. Towarzysz Ossipon nie mógł zrozumieć, co się dzieje z tą kobietą i dlaczego doprowadziła się do stanu tak szalonego podniecenia. Zadał sobie nawet pytanie, czy ukrytą przyczyną zamachu w Greenwich Park nie było niefortunne małżeńskie pożycie tych dwojga ludzi. Posunął się tak daleko, że zaczął podejrzewać Verloca, czy aby nie popełnił samobójstwa w sposób tak nadzwyczajny. Naprawdę – myślał – to by tłumaczyło skończony absurd tego faktu. W danych okolicznościach zamach anarchistyczny nie był pożądany, wręcz przeciwnie, i Verloc zdawał sobie z tego sprawę tak samo jak każdy z wybitniejszych rewolucjonistów. Cóż by to był za niesłychany kawał, gdyby się okazało, że Verloc po prostu wystrychnął na dudka całą Europę wraz ze światem rewolucyjnym, z policją, prasą i nadętym pychą Profesorem w dodatku. Naprawdę – myślał Ossipon w zdumieniu – on chyba na pewno to zrobił! Biedaczysko! Przyszło mu do głowy, że z tych dwojga małżonków niekoniecznie mąż był diabłem.
Aleksander Ossipon, zwany Doktorem, miał wrodzoną skłonność do pobłażliwej oceny swoich przyjaciół. O przyjaciółkach zaś myślał pod specjalnym, a mianowicie praktycznym kątem widzenia. Zerknął na panią Verloc wspartą o jego ramię. Nie przejął się nadmiernie jej okrzykiem zdumienia na wieść, że on, Ossipon, wie o śmierci Verloca, której bynajmniej zgadywać nie potrzebował. Kobiety mówią często od rzeczy. Natomiast był ciekaw, skąd ona ma tę wiadomość. Z gazet mogła się dowiedzieć tylko o nagim fakcie: o tym, że człowiek rozerwany na sztuki w Greenwich Park nie został zidentyfikowany. Ze wszystkich względów wydawało się niemożliwe, aby Verloc zdradził się przed żoną ze swym zamiarem – jakikolwiek był ten zamiar. Zagadnienie to interesowało niezmiernie towarzysza Ossipona. Zatrzymał się. Obeszli już wszystkie trzy strony Brett Place i znaleźli się znów blisko końca Brett Street.
– A skąd ty się o tym dowiedziałaś? – zapytał Ossipon, usiłując dostosować ton głosu do rewelacyjnych zwierzeń uczynionych mu przez kobietę stojącą u jego boku.
Gwałtowny dreszcz ją przebiegł, zanim odpowiedziała niedbale:
– Od policji. Przyszedł komisarz. Powiedział mi, że się nazywa komisarz Heat. Pokazał mi…
Pani Verloc zatchnęła się.
– Czy wiesz… musieli zgarniać go szuflą…
Piersi jej falowały od suchych łkań. Ossipon w jednej chwili odzyskał głos.
– Policja! Czy chcesz przez to powiedzieć, że policja już była? Że komisarz Heat sam przyszedł ci to powiedzieć?
– Tak – potwierdziła równie niedbałym tonem. – Przyszedł. Mówię ci przecież, że przyszedł. Nie wiedziałam o niczym. Pokazał mi kawałek palta i ot tak po prostu zapytał: „Czy pani to zna?”.
– Heat! Heat! I co on potem zrobił?
Głowa pani Verloc opadła na piersi.
– Nic. Nic nie zrobił. Poszedł sobie. Policja była po stronie tego człowieka – wyszeptała z rozpaczą. – I drugi też przychodził.
– Drugi… drugi komisarz, co? – zapytał Ossipon w wielkim podnieceniu, głosem bardzo podobnym do głosu przestraszonego dziecka.
– Ja nie wiem. Przyszedł. Wyglądał na cudzoziemca. Może to był ktoś z ambasady.
Towarzysz Ossipon ledwie nie zemdlał od tego nowego wstrząsu.
– Z ambasady! Czy ty wiesz, co mówisz? Z jakiej ambasady? Co przez to rozumiesz?
– No z tej ambasady na Chesham Square. To są ci ludzie, których tak przeklinał. Ja nic nie wiem. Cóż to nas obchodzi!
– A ten drugi, co on zrobił albo powiedział?
– Nie pamiętam… Nic… Wszystko mi jedno. Nie pytaj mnie – prosiła zmęczonym głosem.
– Dobrze, dobrze. Już nie będę pytał – rzekł czule Ossipon. Uległ nie dlatego, aby był wzruszony jej tragicznym, błagalnym głosem, tylko czuł, że się gubi w labiryncie tej mrocznej sprawy. Policja! Ambasada! Fiu! Odsunął od siebie ze stanowczością wszelkie przypuszczenia, domysły, hipotezy, gdyż lękał się, aby go nie zaprowadziły na drogi, po których wrodzona mu inteligencja nie umiałaby go bezpiecznie prowadzić. Ta oto kobieta dosłownie rzuciła mu się na szyję i to jest najważniejsze. Po tym, co usłyszał, nic go już więcej zdziwić nie mogło. I gdy pani Verloc, jakby zbudzona nagle z marzeń o bezpieczeństwie, zaczęła gwałtownie nalegać, by uciekali zaraz na kontynent, wcale się jej nie sprzeciwił. Odrzekł po prostu ze szczerym żalem, że pociąg odchodzi dopiero rano i stał pogrążony w myślach, patrząc na jej twarz zasłoniętą gęstą czarną woalką, w świetle latarni zasnutej gazą mgły.
Obok niego czarna jej postać wtapiała się w noc jak posąg na wpół wyciosany z bryły czarnego kamienia. Niepodobna było odgadnąć, co ona wie, jak głęboko jest uwikłana w te sprawy z policją i ambasadami. Ale jeśli chce uciekać, nie on będzie się temu sprzeciwiał. Sam pragnął także uciec. Czuł, że ta cała historia, ten sklep tak dziwnie spoufalony z komisarzami policji i członkami obcych ambasad – że to nie jest dlań odpowiednie. Trzeba się od tego odsunąć. Ale wchodziło w grę jeszcze coś innego. Oszczędności. Pieniądze!
– Musisz schować mnie gdzieś aż do rana – rzekła przerażonym głosem.
– Niestety, moja droga, nie mogę cię zabrać do swojego pokoju. Mieszkam razem z przyjacielem.
Sam był też zalękniony. Rano przeklęci szpicle będą z pewnością czyhać na wszystkich stacjach. A gdy raz dostaną ją w ręce, z tego lub innego powodu będzie dla niego stracona.
– Ależ ty musisz mnie ukryć. Jak to, więc wcale ci o mnie nie chodzi? Nad czym tak myślisz?
Powiedziała to gwałtownie i opuściła splecione ręce ze zniechęceniem. Mgła opadała wciąż i mrok panował niepodzielnie na Brett Place. Nie pojawiła się żadna żywa dusza, nawet kot, niesforny, kochliwy włóczęga, nie pokazał się w pobliżu mężczyzny i kobiety stojących naprzeciw siebie.
– Może dałoby się gdzieś wyszukać jakieś bezpieczne mieszkanie – odezwał się wreszcie Ossipon. – Ale mówiąc szczerze, moja droga, za mało mam na to pieniędzy – ledwie kilka pensów. My, rewolucjoniści, nie jesteśmy bogaci.
Miał w kieszeni piętnaście szylingów.
– A tu jeszcze podróż przed nami – i to wczesnym rankiem – dodał.
Nie odrzekła nic, nie poruszyła się wcale i towarzysza Ossipona zaczęło ogarniać rozczarowanie. Widać pani Verloc nie miała na to żadnej rady. Nagle chwyciła się za pierś, jakby ją coś silnie zabolało.
– Przecież ja mam pieniądze – wyszeptała. – Mam dosyć pieniędzy. Tomie! Jedźmy stąd.
– A ile? – zapytał, nie ruszając się z miejsca, choć go ciągnęła; był to człowiek ostrożny.
– Mówię ci, że mam pieniądze. Wszystkie pieniądze.
– Jak to? Wszystkie pieniądze, które były w banku, czy co? – spytał niedowierzająco, gotów jednak nie dziwić się szczęśliwemu zrządzeniu losu.
– Tak, tak! – rzekła nerwowo. – Wszystko, co było w banku. Mam wszystko.
– Jakim sposobem potrafiłaś już do nich się dobrać? – zdumiał się.
– Sam mi je dał – szepnęła, nagle zgaszona i drżąca. Towarzysz Ossipon poskromił z siłą wzrastające w nim zdumienie.