Kitabı oku: «Zwycięstwo», sayfa 12
III
Tego ranka, tak jak i wszystkich poprzednich dni po powrocie z dziewczyną na Samburan, Heyst wyszedł na werandę i oparł się łokciami o balustradę w wygodnej pozie gospodarza. Grzbiet górskiego łańcucha, przecinający środek wyspy, odgradzał willę od wschodów słońca, wspaniałych czy pochmurnych, gniewnych czy pogodnych. Mieszkańcy jej nie mogli wnioskować z samego rana o losie budzącego się dnia. Narzucał im się już w pełni rozwoju, jednocześnie z nagłym cofnięciem się wielkiego cienia, gdy słońce ukazywało się zza gór, gorące i suche, pożercze jak oko wroga. Ale Heyst, ongi Numer Pierwszy tej osady w okresie, gdy było tam stosunkowo rojno i gwarno, lubował się tym trwaniem rannego chłodu, przyćmionym, powoli ustępującym półmrokiem, nikłym widmem ubiegłej nocy, wonnością jej rosistej, ciemnej duszy, więzionej jeszcze przez chwilę między wielką zorzą na niebie a jaskrawym blaskiem odsłoniętego morza.
Heystowi trudno było opanować wrodzoną skłonność do rozmyślań o naturze i skutkach swego ostatniego odstępstwa od obojętnej roli widza. Jednak resztki jego rozbitej filozofii, które go się jeszcze trzymały, nie pozwoliły mu zadać sobie świadomego pytania, jak się to wszystko skończy. Równocześnie zaś nie mógł powstrzymać wrodzonego popędu do obserwacji, rozwiniętego przez długotrwałe a rozmyślne ćwiczenia, i pozostał widzem – może trochę mniej naiwnym, ale (jak odkrył z pewnym zdziwieniem) nie o wiele bardziej przewidującym od przeciętnego typu ludzi. Jak i my wszyscy, ludzie czynu, mógł sobie tylko powiedzieć z nieco sztuczną posępnością:
– Zobaczymy!
Ten nastrój posępnego zwątpienia ogarniał go jedynie w chwilach samotności. W dniu jego było teraz niewiele chwil samotnych – i nie lubił, gdy przychodziły. Tego rana nie miał czasu się martwić. Alma znalazła się przy nim na długo zanim słońce, wzniósłszy się nad grzbiet Samburanu, zmiotło chłodny cień wczesnego poranka i resztę nocnego chłodu z dachu, pod którym mieszkali już przeszło trzy miesiące. Ukazała się jak co dzień rano. Usłyszał jej lekkie kroki w wielkim pokoju – gdzie rozpakował ongi rzeczy przybyłe z Londynu; pokój ten był teraz z trzech stron wyłożony książkami do połowy wysokości. Nad półkami cienkie maty na ścianach sięgały sufitu, obciągniętego białym perkalem. W mroku i chłodzie połyskiwały tylko złocone ramy portretu starego Heysta, malowanego przez słynnego artystę; portret ten wisiał samotnie na środku ściany.
– Czy wiesz, o czym myślałem? – spytał Heyst, nie odwracając się.
– Nie – odrzekła. Z głosu jej przebijał zawsze cień niepokoju, jak gdyby nigdy nie była pewną, dokąd rozmowa z nim zaprowadzi. Oparła się o poręcz obok niego.
– Nie – powtórzyła. – A o czym? – Czekała; potem rzekła, niechętnie raczej niż nieśmiało: – Czy myślałeś o mnie?
– Zgadywałem, kiedy przyjdziesz – rzekł Heyst, wciąż jeszcze nie patrząc na dziewczynę, którą nazwał ostatecznie Leną po wielu próbach i zestawieniach pojedynczych liter i sylab.
Po chwili milczenia zauważyła:
– Nie byłam bardzo daleko od ciebie.
– Widać dla mnie było to zbyt daleko.
– Mogłeś zawołać, jeżeliś chciał, abym przyszła. Ale nie czesałam się długo.
– Widać dla mnie było to za długo.
– A więc w każdym razie myślałeś o mnie. Cieszę się z tego. Wiesz, mam takie jakieś wrażenie, że gdybyś przestał o mnie myśleć, nie byłoby mnie wcale na świecie!
Odwrócił się i spojrzał na nią. Mówiła często rzeczy, które go zdumiewały. Nieokreślony uśmiech znikł z jej ust pod badawczym jego wzrokiem.
– Co chcesz przez to powiedzieć? – zapytał. – Czy to wymówka?
– Jak to wymówka? skądże by! – broniła się.
– Więc co to miało znaczyć? – pytał z naciskiem.
– To, co powiedziałam – tylko to, co powiedziałam. Czego jesteś niesprawiedliwy?
– Ależ to już naprawdę wymówka!
Zaczerwieniła się aż do nasady włosów.
– Tak to wygląda, jak gdybyś chciał dowieść, że jestem nieprzyjemna – szepnęła. – Więc jestem nieprzyjemna? Będę się teraz bała otworzyć usta. I w końcu uwierzę, że jestem do niczego.
Spuściła z lekka głowę. Patrzył na jej gładkie, niskie czoło, cień rumieńca na policzkach i pąsowe, rozchylone wargi, między którymi błyszczały zęby.
– A wtedy będę rzeczywiście do niczego – dodała z przekonaniem. – Będę do niczego! Mogę być tylko tym, za co ty mnie uważasz.
Poruszył się nieznacznie. Położyła mu rękę na ramieniu, nie podnosząc głowy i mówiła żywo, stojąc wciąż bez ruchu:
– Tak już jest. I nie może być inaczej między kobietą taką jak ja i takim jak ty mężczyzną. Jest nas tu tylko dwoje i nie umiem nawet powiedzieć, gdzie jesteśmy.
– W bardzo znanym miejscu kuli ziemskiej – wyrzekł Heyst łagodnie. – W swoim czasie ukazało się przynajmniej pięćdziesiąt tysięcy prospektów – a jeszcze prawdopodobniej sto pięćdziesiąt tysięcy. Zajmował się tym mój przyjaciel, którego zamiary bardzo były rozległe, a przekonania silnie ugruntowane. Z nas dwóch on posiadał wiarę. Ale! Z pewnością rozesłano sto pięćdziesiąt tysięcy.
– O czym ty mówisz? – spytała cicho.
– I cóż bym ci mógł zarzucić? – ciągnął Heyst. – Że jesteś miła, dobra, pełna wdzięku – i ładna?
Zapadło milczenie. Wreszcie odezwała się:
– To dobrze, że tak o mnie myślisz. Nie ma tu nikogo, kto by coś o nas myślał – dobrego czy złego.
Niezwykły dźwięk jej głosu nadawał specjalną wartość temu co mówiła. Heyst zdawał sobie sprawę, że nieokreślone wzruszenie, jakie go ogarniało przy niektórych jej intonacjach, bardziej było fizyczne niż duchowe. Za każdym razem, gdy do niego mówiła, zdawała się coś mu z siebie dawać – coś niezmiernie subtelnego i nieuchwytnego, na co był nieskończenie wrażliwy i czego brakowałoby mu okropnie, gdyby jej nie stało. Patrzył jej w oczy, a ona podniosła nagie ramię, nie zakryte krótkim rękawem i trzymała je w powietrzu, póki go nie zauważył i nie pośpieszył przytknąć wielkich, brązowych wąsów do białej skóry. Potem wrócili do pokoju.
Wang ukazał się natychmiast przed frontem domu i, przykucnąwszy na piętach, zaczął grzebać tajemniczo koło roślin u stóp werandy. Gdy Heyst z Leną znowu się ukazali, Chińczyk ulotnił się po swojemu, jakby znikł z życia raczej niż z widoku, jakby się rozpłynął, nie poruszywszy się wcale. Zeszli ze schodów, patrząc sobie w oczy, i ruszyli żwawo przez ogołocony grunt; nie uszli jednak i dziesięciu kroków, gdy Wang zmaterializował się w pustym pokoju bez żadnego uchwytnego ruchu ani szmeru. Stał nieruchomo i błądził oczami po ścianach, jakby szukał jakichś znaków czy napisów; oglądał podłogę, jakby dopatrywał się wilczych dołów albo zgubionych pieniędzy. Przechylił z lekka głowę na ramię, spojrzawszy na profil starego Heysta, który trzymał pióro nad białym arkuszem papieru leżącym na szkarłatnym suknie; wreszcie posunął się bezgłośnie o krok naprzód i zaczął sprzątać ze stołu.
Choć robił to bez pośpiechu, nieomylna dokładność jego ruchów i absolutna bezdźwięczność tej krzątaniny nadawały jej charakter czarodziejskiej sztuki. Wykonawszy sztukę, Wang znikł ze sceny, aby zmaterializować się niebawem przed willą. Zaczął się od niej oddalać bez widocznego ani zrozumiałego celu; ale uszedłszy jakieś dziesięć kroków, zatrzymał się, zrobił pół obrotu i osłonił ręką oczy. Słońce wzniosło się nad szary grzbiet górski Samburanu. Wielki cień poranny już zniknął, a w oddali, w zachłannym blasku, Wang zdążył dostrzec Numer Pierwszy i tę kobietę, dwie białe plamki na ciemnej smudze lasu. Po chwili znikli. Wang znikł także ze słonecznej polanki, nie wykonawszy prawie żadnego ruchu.
Heyst i Lena weszli w cień leśnej ścieżki, która przecinała wyspę i w pobliżu najwyższego swego punktu była zagrodzona przez ścięte drzewa. Ale nie zamierzali zajść tak daleko. Jakiś czas trzymali się ścieżki i zboczyli z niej w miejscu, gdzie las był bez podszycia, a drzewa udrapowane lianami stały jedno opodal drugiego, w mroku płynącym spod ich własnych konarów. Gdzieniegdzie leżały na ziemi wielkie bryzgi światła. Heyst i Lena posuwali się w milczeniu wśród wielkiej ciszy, napawając się spokojem, zupełnym odcięciem od świata, wypoczynkiem podobnym do snu bez marzeń. Wynurzyli się wśród skał u górnego krańca lasu i stanęli we wgłębieniu spadzistego zbocza, podobnym do małej platformy; odwróciwszy się, spojrzeli z wysoka na bezludne morze o barwie startej przez blask słońca, o zasnutym upalną mgłą horyzoncie, który rozpływał się w nieuchwytnym migotaniu bladego i oślepiającego bezmiaru pod ciemniejszym blaskiem nieba.
– W głowie mi się kręci – szepnęła Lena, zamykając oczy i kładąc rękę na ramieniu towarzysza.
Heyst, patrząc nieruchomo ku południowi, wykrzyknął:
– O, żagiel!
Nastała chwila milczenia.
– Musi być bardzo daleko – ciągnął Heyst. – Nie mogłabyś go chyba dojrzeć. To pewno jakiś statek krajowców w drodze na Molukki. Chodźmy, nie trzeba stać w słońcu.
Objął ją ramieniem i poprowadził nieco dalej; usiedli razem w cieniu – Lena usadowiła się na ziemi, a on położył się trochę niżej u jej nóg.
– Nie lubisz patrzeć tak z góry na morze? – rzekł po chwili.
Zaprzeczyła ruchem głowy. Ta pusta przestrzeń działała na nią jak widok okropnego jakiegoś odludzia. Ale powiedziała tylko:
– Dostaję zawrotu głowy.
– Od tego ogromu?
– Od tej pustki. I serce ściska mi się na ten widok – dodała po cichu, jak gdyby wyznając mu jakąś tajemnicę.
– Zdaje mi się niestety – rzekł Heyst – że masz prawo czuć do mnie żal za te twoje uczucia. Ale co na to poradzić?
Ton jego był żartobliwy, lecz oczy patrzyły poważnie w jej twarz. Zaprzeczyła z żywością.
– Z tobą nie czuję się wcale samotna – ani trochę. Tylko kiedy stoimy w tamtym miejscu i kiedy patrzę na tę wszystką wodę i na ten straszny blask…
– Więc nigdy już tu nie przyjdziemy – przerwał.
Milczała przez chwilę, patrząc mu w oczy, dopóki wzroku nie odwrócił.
– Wydaje mi się, że wszystko, co tam było, zapadło się w morze – rzekła.
– To przypomina ci historię potopu – mruknął mężczyzna wyciągnięty u jej stóp, patrząc na nie. – Czy właśnie to cię przestrasza?
– Bałabym się zostać sama na świecie. Mówię sama, ale myślę naturalnie o nas obojgu.
– O nas obojgu? – Heyst zamilkł na chwilę. – Wizja zatopionego świata – rozmyślał głośno. – Żałowałabyś go?
– Żałowałabym szczęśliwych ludzi, którzy na nim żyli – rzekła z prostotą.
Przesunął wzrok w górę po jej postaci i dotarł do twarzy, gdzie zdawał się dostrzegać zamglony błysk inteligencji, jak widzi się czasem słońce przeświecające przez chmury.
– A ja bym uważał, że właśnie im trzeba by powinszować najgoręcej. Nieprawdaż?
– O tak, rozumiem, co masz na myśli; ale trwało przecież czterdzieści dni, zanim się wszystko skończyło.
– Widzę, że pamiętasz wszystkie szczegóły.
Heyst odezwał się tylko, aby cośkolwiek powiedzieć i nie przyglądać się jej w milczeniu. Nie patrzyła na niego.
– To z niedzielnej szkoły – szepnęła. – Chodziłam tam regularnie od ósmego roku życia aż do trzynastego. Mieszkaliśmy w północnej części Londynu, niedaleko Kingsland Road. Niezłe to były czasy. Ojciec dobrze zarabiał. Gospodyni domu posyłała mnie wieczorem do szkoły razem ze swymi dziewczynkami. To była dobra kobieta. Mąż jej służył na poczcie; sortował listy, czy coś w tym rodzaju. Taki spokojny człowiek. Po kolacji chodził czasem na nocną służbę. Wtem jednego dnia pokłócili się i dom się rozleciał. Pamiętam jak płakałam, kiedy trzeba było nagle wszystko spakować i przenieść się na inne mieszkanie. Nie dowiedziałam się nigdy, o co im poszło, chociaż…
– Potop – mruknął Heyst z roztargnieniem.
Odczuwał niezmiernie żywo odrębną indywidualność dziewczyny, jak gdyby ta chwila była pierwszą – od czasu wspólnego ich życia – kiedy mógł na nią swobodnie popatrzeć. Szczególny dźwięk jej głosu, mieniący się akcentami śmiałości i smutku, byłby mógł nadać urok najbezmyślniejszej gadaninie. Ale ona nie była gadatliwa. Była raczej małomówna i lubiła trwać bez ruchu w pozie wyprostowanej, jak wówczas gdy siadywała na koncertowej estradzie wśród koleżanek i orkiestry, skrzyżowawszy nogi i złożywszy ręce na kolanach. Obcując z nią stale i patrząc w jej siwe, nieulękłe oczy, Heyst nie mógł się oprzeć wrażeniu, że jest w niej coś niewytłumaczonego; głupota czy natchnienie, słabość czy siła – a może po prostu bezdenna pustka – coś, z czym nie zdradzała się nawet w chwilach zupełnego oddania.
Nie patrzyła na niego przez długą chwilę. Wreszcie, jak gdyby słowo „potop” utkwiło jej w myśli, rzekła, spoglądając w górę na bezchmurne niebo:
– Czy też tu kiedy pada?
– Jest pora roku, kiedy pada prawie dzień w dzień – rzekł Heyst zdziwiony. – Trafiają się także i burze. Raz mieliśmy deszcz z błota.
– Deszcz z błota?
– Tamten nasz sąsiad strzelał w górę popiołem. Taki ma już sposób czyszczenia od czasu do czasu rozpalonej do czerwoności gardzieli – i wtedy właśnie nadciągnęła burza. Byliśmy w wielkich opałach, ale zwykle sąsiad nasz zachowuje się przyzwoicie – dymi sobie spokojnie, jak wówczas gdy pokazałem ci po raz pierwszy z pokładu szkunera smugę dymu na niebie. Zacności chłop i leniuch z tego wulkanu.
– Widziałam już raz taką dymiącą górę – rzekła, utkwiwszy oczy w smukłym pniu drzewiastej paproci, rosnącej przed nią o jakie dwanaście stóp. – To było niedługo po wyjeździe z Anglii – w kilka dni mniej więcej. Z początku tak chorowałam, że straciłam rachubę czasu. Taka dymiąca góra – nie mogę sobie przypomnieć, jak się nazywa.
– Może Wezuwiusz? – poddał Heyst.
– Tak, tak, właśnie.
– Widziałem go też przed laty – przed wiekami – rzekł Heyst.
– Wtedy, gdy tu jechałeś?
– Nie, długo zanim przyszło mi na myśl wybrać się do tej części świata. Byłem jeszcze młodym chłopcem.
Odwróciła się i spojrzała na niego uważnie, jak gdyby usiłując odkryć jakiś ślad chłopięctwa w dojrzałej twarzy mężczyzny o włosach przerzedzonych na wierzchu głowy i długich, gęstych wąsach. Heyst zniósł to otwarte badanie z żartobliwym uśmiechem, ukrywając głębokie wrażenie, jakie te zamglone, siwe oczy wywierały – na jego sercu czy nerwach – na zmysłach czy na duszy – czy budziły tkliwość, czy podniecenie – tego nie umiał powiedzieć.
– No, księżno Samburanu – rzekł wreszcie – czy znalazłem łaskę w twych oczach?
Zdawała się budzić ze snu i potrząsnęła głową.
– Myślałam o jednej rzeczy – szepnęła cichutko.
– Myśli, czyny – to wszystko są sidła! Jeżeli zaczniesz myśleć, przestaniesz być szczęśliwą.
– Nie myślałam o sobie – oświadczyła z prostotą, która zaskoczyła trochę Heysta.
– W ustach moralisty brzmiałoby to jak nagana – rzekł na wpół poważnie; – ale nie chcę ciebie podejrzewać o moralizowanie. Już od lat przestałem być w zgodzie z moralistami.
Przysłuchiwała się z uwagą.
– Domyślałam się, że nie masz przyjaciół – rzekła. – Cieszę się, że nie ma tu nikogo, bo nikt nie może ci wyrzucać tego, coś zrobił. Miło mi pomyśleć, że nie weszłam nikomu w drogę.
Heyst byłby coś odpowiedział, ale nie dała mu przyjść do słowa. Nie spostrzegła, że się poruszył i ciągnęła dalej:
– Myślałam nad tym, dlaczego tu jesteś?
Heyst oparł się znów na łokciu.
– Jeśli masz na myśli nas oboje, no to wiesz, czemu tu jesteśmy.
– Nie, nie o to mi chodzi. Myślę o tym – co działo się z tobą przez cały ten czas, zanim mnie wtedy spotkałeś i zgadłeś od razu, że jestem w ciężkim położeniu, że nie mam do kogo się zwrócić. A wiesz dobrze, że to było położenie wprost rozpaczliwe.
Głos jej zniżył się przy ostatnich słowach, jak gdyby miała na tym skończyć; ale w postawie Heysta było coś tak wyczekującego, gdy siedział u jej stóp i patrzył na nią spokojnie, że podjęła znów, zaczerpnąwszy szybko powietrza:
– Tak, rozpaczliwe. Mówiłam ci, że już i przedtem prześladowali mnie źli mężczyźni. Czułam się wtedy nieszczęśliwa, niespokojna – i zła. Ale tamten człowiek – ach, jak ja go nienawidziłam, nienawidziłam, nienawidziłam!
„Tamten człowiek” – był to Schomberg o kwitnących policzkach i wojskowym sposobie bycia, dobroczyńca białych ludzi – („przyzwoity posiłek w przyzwoitym towarzystwie”) – dojrzała ofiara spóźnionej namiętności. Dziewczyna wzdrygnęła się. Harmonia właściwa jej twarzy jakby się rozprzęgła na chwilę. Heyst przestraszył się.
– Dlaczego o tym myślisz? – zawołał.
– Bo tym razem nie miałam już wyjścia. To nie było to samo co przedtem. Było gorzej, o wiele gorzej. Z przerażenia pragnęłam już umrzeć; a jednak dopiero teraz zaczynam rozumieć, jaka mi groziła ohyda. Tak, dopiero teraz, odkąd…
Heyst poruszył się z lekka.
– Odkąd tu jesteśmy – zakończył.
Ciało jej odprężyło się; zaczerwienione policzki odzyskiwały stopniowo zwykłą barwę.
– Tak – rzekła obojętnie, lecz jednocześnie rzuciła mu ukradkiem spojrzenie pełne namiętnego podziwu. Potem twarz jej powlekła się smutkiem, a cała postać osunęła się nieznacznie. – Ale miałeś tu wrócić w każdym razie? – zapytała.
– Tak. Czekałem tylko na Davidsona. Tak, miałem tu wrócić, do tych ruin – do Wanga, który może nie spodziewał się mnie już zobaczyć. Niepodobna odgadnąć, w jaki sposób ten Chińczyk rozumuje i co o człowieku myśli.
– Nie mów o nim. Tak mi zawsze nieprzyjemnie, kiedy go widzę. Mów mi o sobie.
– O sobie? Widzę, że zajmuje cię jeszcze tajemnica mego przybycia tutaj; ale nie ma w tym nic tajemniczego. Więc przede wszystkim – człowiek z gęsim piórem w ręku na tym portrecie, któremu tak często się przypatrujesz – otóż ten człowiek jest odpowiedzialny za moje życie. Odpowiedzialny jest także za to, czym ono jest, a raczej – czym było. W pewnym znaczeniu był to człowiek wielki. Niewiele wiem o nim. Przypuszczam, że wszedł w życie jak każdy z nas: brał piękne słowa za prawdziwą, brzęczącą monetę, a wzniosłe ideały za wartościowe banknoty. Nawiasem mówiąc, był mistrzem w dziedzinie pięknych słów i wzniosłych ideałów. Później odkrył – jakże ci to wytłumaczyć? Wyobraź sobie, że świat jest fabryką, a ludzie robotnikami. Otóż mój ojciec odkrył, że pensje były niewystarczające. Wypłacano je fałszywymi pieniędzmi.
– Rozumiem! – rzekła wolno Lena.
– Naprawdę zrozumiałaś?
Heyst, który mówił przedtem jak gdyby do siebie, spojrzał ku niej w górę z zaciekawieniem.
– Nie było to nowe odkrycie, ale ojciec włożył w nie całą siłę swej bezgranicznej pogardy. Potęga jej powinna była zniweczyć całą kulę ziemską. Nie wiem, ile umysłów przekonał. Ale mój umysł był wówczas bardzo młody, i sądzę, że młodość łatwo daje się uwieść – nawet przez negację. Ojciec mój był bardzo bezwzględny, a jednak niepozbawiony litości. Opanował mnie łatwo. Człowiek bez serca nie byłby mógł tego zrobić. Nawet dla głupców miał pewną wyrozumiałość. Umiał się oburzać, ale był za wielki, aby drwić i dokuczać. To, co mówił, nie było i nie mogło być przeznaczone dla tłumu; mnie zaś pochlebiało, że znalazłem się wśród wybranych. Ludzie czytali jego książki, ale ja słyszałem jego żywe słowo, któremu nie mogłem się oprzeć. Zdawało mi się, że ta dusza otwarła się przede mną, wtajemniczając mnie jednego w mistrzostwo swojej rozpaczy. Myliłem się zapewne. Jest coś z mego ojca w każdym człowieku, który żył już dosyć długo. Ale ludzie nic nie mówią. Nie mogą mówić. Nie umieją wziąć się do tego – a może nie przemówiliby nawet gdyby umieli. Człowiek jest na tej ziemi zjawiskiem przypadkowym, nie wytrzymującym ścisłego badania. Mój ojciec – ten dziwny człowiek – umarł spokojnie jak zasypiające dziecko. Wsłuchawszy się w jego słowa, nie mogłem przyłączyć się do tłumu, aby wziąć udział w walce. Zacząłem wędrować po świecie jako niezależny widz – o ile niezależność taka jest możliwa.
Szare oczy Leny przez długi czas nie schodziły z jego twarzy. Odkryła, że – zwracając się do niej – mówił właściwie do siebie. Nagle Heyst podniósł oczy – zdawało się, że dopiero teraz zdaje sobie sprawę z jej obecności – opanował się i roześmiał, zupełnie ton zmieniając:
– To wszystko nie jest odpowiedzią na pytanie, dlaczego tu się w ogóle znalazłem. I doprawdy – sam nie wiem dlaczego. Po co wdzierać się w niezgłębione tajemnice, których badać właściwie nie warto. Człowiek daje się unosić prądowi. Szczęśliwców prąd niesie ku szczęściu. Nie chcę wmawiać w ciebie, że osiągnąłem powodzenie. I tak byś mi nie uwierzyła. Nie osiągnąłem powodzenia, ale z drugiej strony życie moje nie jest bankructwem – choć tak się wydaje. Fakt, że tu jestem, niczego nie dowodzi, prócz może pewnej ukrytej słabości w moim charakterze – ale nawet i to nie jest pewne.
Patrzył na nią nieporuszenie tak poważnymi oczami, że uznała za stosowne uśmiechnąć się do niego nieśmiało, ponieważ go nie zrozumiała. Jej uśmiech odbił się jeszcze słabiej na jego ustach.
– To, co powiedziałem, nic ci nie wyjaśnia – ciągnął dalej. – I nie ma właściwie odpowiedzi na twoje pytanie; ale że fakty mają pewną rzeczywistą wartość – opowiem ci jeden fakt. Spotkałem raz człowieka, który był w położeniu bez wyjścia. Używam tych słów, ponieważ określają dokładnie sytuację tego człowieka i ponieważ sama użyłaś ich przed chwilą. Wiesz dobrze, co to znaczy?
– Co też ty mówisz! – szepnęła zdziwiona. – Mężczyzna w takiej sytuacji?
Heyst roześmiał się, widząc jej zdumienie.
– Och nie! Jego położenie bez wyjścia było innego rodzaju.
– Wiedziałam od razu, że to nie mogło być nic takiego – zauważyła cichutko.
– Nie chcę cię nudzić długim opowiadaniem. Może wyda ci się to dziwnym, ale ta historia miała związek z komorą celną. Ten człowiek byłby wolał, aby go zabito na miejscu – to znaczy wolałby, aby wysłano jego duszę na tamten świat – niż aby go na tym świecie obdarto z jego własności – bardzo zresztą skromnej. Przekonałem się, że wierzy w tamten świat, bo gdy się znalazł w położeniu bez wyjścia, jak ci o tym mówiłem, ukląkł i zaczął się modlić. Cóż ty na to?
Heyst zamilkł. Patrzyła na niego poważnie.
– Nie wyśmiewałeś się z niego z tego powodu? – rzekła.
– Moje dziecko, nie jestem gburem! – zawołał i wrócił do poprzedniego tonu: – Nie miałem najmniejszej ochoty do śmiechu. Nie wyglądało to wcale na śmieszną historię. Nie, to nie było zabawne; to było raczej tragiczne; ten człowiek był taką typową ofiarą wielkiego żartu! Ale głupota jest jedynym motorem świata i dlatego koniec końców należy ją uznać za rzecz szacowną. Zresztą ten człowiek był, co się nazywa, dobrym człowiekiem. Nie mówię tego specjalnie z myślą o jego modlitwie. Nie! To był rzeczywiście człowiek uczciwy, zupełnie do tego świata nie przystosowany – zacny człowiek w położeniu bez wyjścia – widowisko zaiste dla bogów; gdyż żaden przyzwoity śmiertelnik nie chciałby czegoś podobnego oglądać. – Wydało się, że jakaś myśl błysnęła Heystowi. Zwrócił twarz ku Lenie. – Przecież ty byłaś także w położeniu bez wyjścia – czy przyszła ci wtedy na myśl modlitwa?
Oczy jej i twarz pozostały nieruchome. Tylko z ust padły słowa:
– Nie jestem – jak to się mówi – dobrą dziewczyną.
– To brzmi wymijająco – rzekł Heyst po krótkim milczeniu. – No więc ten zacny człowiek uciekł się do modlitwy; a kiedy mi to później opowiadał, uderzyła mnie śmieszność całej sytuacji. Nie, nie rozumiesz mnie – nie mówię naturalnie o samej modlitwie. I nawet wcale nie wydało mi się śmiesznym, że wcielenie Wieczności, Nieskończoności, Wszechmocy wezwano do walki ze spiskiem dwóch nędznych portugalskich metysów. Z punktu widzenia tego, który się modlił, grożące mu niebezpieczeństwo było czymś w rodzaju końca świata – albo czymś jeszcze gorszym. Nie! Co podziałało mi na wyobraźnię, to fakt, że ja, Aksel Heyst, najbardziej oderwane ze stworzeń więzionych na ziemskim padole, najprawdziwszy włóczęga tej ziemi, obojętny wędrowiec wśród zgiełku świata – znalazłem się tam, aby wystąpić w roli wysłańca Opatrzności. I to właśnie ja, człowiek gardzący wszystkim i w nic nie wierzący…
– Udajesz – przerwała mu przymilnie czarownym swym głosem.
– Nie. Taki już jestem z natury, czy z wychowania, czy też z jednego i drugiego. Nie darmo jestem synem swego ojca, tego człowieka z portretu. Jestem zupełnie taki sam, tylko brak mi jego geniuszu. A nawet mniej jeszcze wart jestem niż mi się zdaje, bo i pogarda opuszcza mnie z roku na rok. Nic mnie tak nigdy nie zabawiło jak ten epizod, w którym kazano mi nagle odegrać tak niesłychaną rolę. Przez chwilę sprawiło mi to wielką przyjemność. I wiesz, wydostałem go z tej opresji.
– Ocaliłeś człowieka dla zabawy – czy to chcesz powiedzieć? Tylko dla zabawy?
– Dlaczego ten podejrzliwy ton? – upomniał ją Heyst. – Sądzę, że widok tej strasznej rozpaczy był mi przykry. To, co nazywasz zabawą, nastąpiło później, gdy przyszło mi na myśl, że jestem dla niego chodzącym, oddychającym, wcielonym dowodem skuteczności modlitwy. Miało to dla mnie pewien urok – a zresztą jakżebym mógł mu to wyperswadować? Żaden argument nie ostałby się wobec takiego oczywistego faktu, a przy tym tak by to wyglądało, jakbym chciał sobie przypisać całą zasługę. Już i tak wdzięczność jego była po prostu straszna. Zabawne położenie, prawda? Dopiero w jakiś czas potem przyszedł czas na nudę, kiedy mieszkaliśmy razem na jego statku. Nie spostrzegłem się, że stwarzam dla siebie więzy. Nie wiem, jak ci to dokładnie wyjaśnić. Człowiek przywiązuje się do ludzi, dla których coś zrobił. Ale czy to była przyjaźń? Nie jestem tego pewien. Wiem tylko, że człowiek, który stworzył dla siebie więzy, jest zgubiony. Zaród zepsucia przeniknął do jego duszy.
Heyst mówił to lekko z odcieniem żartobliwości, która zaprawiała wszystkie jego wywody i zdawała się wypływać z najgłębszej istoty jego myśli. Dziewczyna, z którą się spotkał, którą posiadł, do której obecności jeszcze się nie przyzwyczaił, z którą żyć jeszcze nie umiał – to ludzkie stworzenie tak bliskie, a jednak tak obce, dawało mu większe poczucie rzeczywistości, niż wszystko, z czym zetknął się w życiu.