Kitabı oku: «Zwycięstwo», sayfa 23
XI
Dwie świece paliły się na wysokim pulpicie. Pan Jones, otulony szczelnie w stary lecz wspaniały szlafrok z niebieskiego jedwabiu, stał z łokciami przyciśniętymi do boków, zanurzywszy ręce w niesłychanie głębokich kieszeniach. Ten kostium uwydatniał jego chudość. Pan Jones przypominał pomalowaną tykę, opartą o róg pulpitu, z zatkniętą na końcu wyschłą głową o wątpliwej dystynkcji. Ricardo ociągał się jeszcze we drzwiach. Stał, obojętny na pozór na wszystko, i czekał stosownej chwili. W pewnym momencie, między dwoma migotami błyskawic, znikł z framugi – rozpłynął się w ciemnościach. Pan Jones zauważył natychmiast jego zniknięcie i porzucając swą pozę niedbałą i nieruchomą, zrobił kilka kroków obliczonych na to by znaleźć się między Heystem a drzwiami.
– Okropnie duszno – zauważył.
Heyst, stojąc w środku pokoju, postanowił mówić otwarcie.
– Nie przyszedłem tu, aby rozmawiać o pogodzie. Pan zaszczycił mnie poprzednio dość zagadkowym zdaniem. „Jestem tym, który jest” – tak pan powiedział. Co to ma znaczyć?
Pan Jones, nie patrząc na Heysta, posuwał się wciąż z udanym76 roztargnieniem, aż wreszcie, znalazłszy się tam, gdzie chciał, huknął o ścianę plecami blisko drzwi i podniósł głowę. Był podniecony tą rozstrzygającą chwilą; wybladła jego twarz błyszczała od potu. Krople zbiegały mu po zapadłych policzkach, prawie oślepiając upiorne oczy w kościstych jamach.
– To znaczy że jestem osobistością, z którą trzeba się liczyć. Nie – stać! Niech pan nie kładzie ręki do kieszeni – bardzo proszę!
Głos jego stał się nagle wściekły i przeraźliwy. Heyst drgnął; nastała chwila naprężonego milczenia, podczas której głęboki bas grzmotu warczał w oddali, a framuga drzwi na prawo od Jonesa migotała niebieskawym światłem. Wreszcie Heyst wzruszył ramionami; spojrzał nawet na swoją rękę. Jednak nie włożył jej do kieszeni. Pan Jones, przylepiony do ściany, patrzył jak Heyst podnosi obie ręce ku końcom swych poziomych wąsów i wyczytał pytanie w spokojnych oczach gościa.
– To przez ostrożność – rzekł pan Jones zwykłym swym, głuchym tonem, ze śmiertelnym spokojem na twarzy. – Człowiek prowadzący tak swobodne życie jak pan zapewne to zrozumie. Wprawdzie jest pan osobą, o której dużo się mówi, panie Heyst, lecz o ile zrozumiałem, przyzwyczaił się pan używać delikatniejszej broni, a mianowicie inteligencji; nie mogę jednak narażać się na skutki zastosowania przez pana metody… hm… bardziej brutalnej. Za mało jestem bezwzględny, aby sprostać panu w walce na inteligencję; ale zapewniam pana, panie Heyst, że w tej drugiej metodzie pan mi nie dorówna. Trzymam pana na celu – już od chwili, kiedy pan wszedł do pokoju. Tak; celuję w pana z kieszeni.
Podczas tej rozmowy Heyst spojrzał spokojnie przez ramię, zrobił krok w tył i usiadł w nogach polowego łóżka. Oparłszy się łokciem o kolano, objął dłonią policzek i zdawał się obmyślać, co powie. Pan Jones, oparty o ścianę, czekał najwidoczniej, aby Heyst zaczął mówić. Wobec jego milczenia postanowił sam się odezwać; ale namyślał się jeszcze. Bo choć uważał, że najtrudniejszy krok już jest zrobiony, należało jednak posuwać się naprzód z niezmierną ostrożnością, aby ten człowiek – według określenia Ricarda – nie „stanął dęba”, co byłoby w najwyższym stopniu niedogodne. Powtórzył swoje poprzednie oświadczenie:
– Jestem człowiekiem, z którym trzeba się liczyć.
Tamten patrzył wciąż w podłogę, jakby był sam w pokoju. Nastąpiła pauza.
– Więc pan słyszał o mnie? – rzekł wreszcie Heyst, podnosząc oczy.
– Ja myślę! Mieszkaliśmy w hotelu Schomberga.
– Schom – – – Heyst utknął w środku słowa.
– Co panu jest, panie Heyst?
– Nic; mam mdłości – rzekł Heyst z rezygnacją, wracając do poprzedniej pozy wyrażającej obojętność i zadumę. – Co znaczą te pańskie słowa, że trzeba się z panem liczyć? – spytał po chwili tonem jak najspokojniejszym. – Ja pana nie znam.
– Widać od razu, że należymy do tej samej – sfery – zaczął pan Jones z omdlewającą ironią, maskującą czujność wytężoną do ostatecznych granic. – Coś musiało wyrzucić pana poza nawias – może oryginalność pańskich zapatrywań. A może pańskie upodobania.
Pan Jones pozwolił sobie na okropny swój uśmiech. Jego rysy miały w spokoju ciekawy wyraz złej, znużonej surowości; ale gdy się uśmiechał, twarz jego nabierała czegoś dziecinnego i przykrego. Ponowny, silniejszy jeszcze grzmot wtargnął hałaśliwie do pokoju i zamarł w oddali.
– Jakoś nie bierze pan tego z dobrej strony – rzekł pan Jones, ale pomyślał jednocześnie, że interes rozwija się całkiem pomyślnie. Ten człowiek – rzekł do siebie – nie ma odwagi stanąć do walki. Ciągnął głośno dalej: – Jakże to? Przecież pan się nie spodziewa, że wszyscy będą zawsze panu ulegali. Pan jest człowiekiem światowym.
– A pan? – przerwał mu niespodziewanie Heyst. – Jak pan siebie określi?
– Ja, mój panie? W pewnym znaczeniu… tak, w pewnym znaczeniu jestem światem we własnej osobie, który przybył złożyć panu wizytę. W innym znów znaczeniu jestem wygnańcem – prawie wyrzutkiem społeczeństwa. Jeśli zaś pan woli pogląd mniej materialistyczny, jestem czymś w rodzaju losu – odwetem, który czeka na swoją godzinę.
– Pragnąłbym z duszy, aby pan był najpospolitszym łotrem! – rzekł Heyst, podnosząc spokojny wzrok na pana Jonesa. – Można by wówczas z panem wręcz się rozmówić i spodziewać się niejakiej ludzkości. A tu tymczasem…
– Nie cierpię gwałtu i wszelkiej dzikości tak jak i pan – oświadczył pan Jones, który opierał się wprawdzie omdlewająco o ścianę, lecz przemawiał silnym głosem. – Może pan zapytać mojego Marcina, czy tak nie jest. Żyjemy, proszę pana, w wieku pełnym łagodności. A przy tym nasz wiek jest pozbawiony przesądów. Słyszałem, że i pan jest od nich wolny. Niech pan się nie zgorszy, jeśli powiem panu wyraźnie, że dybiemy na pańskie pieniądze – czy też ja sam na nie dybię, jeśli pan woli złożyć na mnie całą odpowiedzialność. Pedro, naturalnie, wie o tym tyle, co i każde inne zwierzę. Ricardo zaś należy do gatunku wiernych giermków – zgadza się ze mną bezwzględnie we wszystkich moich myślach, życzeniach, a nawet fantazjach.
Pan Jones wyciągnął z kieszeni lewą rękę, wyjął chustkę z drugiej kieszeni i zaczął obcierać pot z czoła, karku i brody. Był tak podniecony, że widać było, jak oddycha. W długim szlafroku wyglądał na rekonwalescenta, który lekkomyślnie przecenił swoje siły. Heyst – krzepki, o szerokich barach – przypatrywał mu się bardzo spokojnie, siedząc w końcu polowego łóżka z rękami na kolanach.
– Ale prawda – rzekł – gdzież on jest, ten pański giermek? Włamuje się do mego biurka?
– To by było brutalne. Ale cóż, brutalność jest jednym z warunków życia – ton szefa Ricarda był z lekka drwiący. – Możliwe to, ale nieprawdopodobne. Marcin jest trochę brutalny; natomiast pan, panie Heyst, wcale nie jest brutalny. Bogiem a prawdą, nie wiem właściwie, gdzie jest Marcin. W ostatnich czasach był trochę tajemniczy; ale pokładam w nim całkowite zaufanie. Nie! Niech pan nie wstaje, panie Heyst!
Złowrogość upiornej twarzy pana Jonesa była wręcz nieopisana. Heyst, który poruszył się był z lekka, zdumiał się tym odkryciem.
– Nie miałem zamiaru wstawać – rzekł.
– Proszę uprzejmie, aby pan siedział – nalegał pan Jones omdlewającym głosem, lecz w czarnych jamach jego oczu pojawiły się stanowcze błyski.
– Gdyby pan był lepszym obserwatorem – rzekł Heyst z chłodną pogardą – byłby pan od razu wymiarkował, że nie mam przy sobie żadnej broni.
– Możliwe; ale proszę, niech pan nie rusza rękami. Bardzo im dobrze tam, gdzie są. To dla mnie za gruba afera, abym mógł ryzykować.
– Gruba afera? – powtórzył Heyst ze szczerym zdumieniem. – Mój Boże! Tego, o co wam chodzi, bardzo tu jest mało – i w ogóle nie ma tu nic wartościowego.
– Naturalnie, że pan musi tak mówić – ale my słyszeliśmy zupełnie co innego – odparł natychmiast pan Jones z tak okropnym grymasem, że niepodobna było uważać go za rozmyślny.
Twarz Heysta sposępniała. Zmarszczył brwi.
– Co pan słyszał? – zapytał.
– Mnóstwo rzeczy, proszę pana, mnóstwo rzeczy – oświadczył pan Jones. Usiłował powrócić do swego omdlewającego tonu pełnego wyższości. – Słyszeliśmy na przykład o niejakim Morrisonie, pańskim dawnym wspólniku.
Heyst nie mógł pohamować lekkiego ruchu.
– Aha! – rzekł pan Jones z upiorną radością na twarzy.
Stłumiony grzmot był podobny do echa odległej kanonady odbywającej się gdzieś pod horyzontem, a obaj mężczyźni zdawali się jej przysłuchiwać w posępnym milczeniu.
– Skończy się na tym, że ta diabelska potwarz doprawdy pozbawi mnie życia – pomyślał Heyst.
Potem roześmiał się nagle. Pan Jones przysłuchiwał mu się jak złowrogie widmo.
– Niech się pan śmieje ile się panu podoba – rzekł. – Ja, który zostałem wyszczuty z mojej sfery przez wysoce moralnych osobników, nie widzę nic zabawnego w tej historii. Ale otośmy się zeszli, panie Heyst – i będzie pan musiał teraz zapłacić za swoją zabawę.
– Niech mi pan wierzy, że naopowiadano panu wstrętnych łgarstw – zauważył Heyst.
– Oczywiście, pan musi tak mówić – to zupełnie naturalne. W gruncie rzeczy nie słyszałem bardzo wiele. Właściwie słyszał to Marcin. To on zbiera informacje i tak dalej. Chyba pan nie przypuszcza, że rozmawiałem z tym bydlęciem Schombergiem więcej, niż to było konieczne. Zwierzał się Marcinowi.
– Głupota tej kanalii jest tak wielka, że staje się groźną – rzekł Heyst jakby do siebie.
Myśl jego zwróciła się machinalnie ku Lenie wędrującej przez las, osamotnionej i struchlałej. Czy ją kiedy zobaczy? Poczuł, że traci panowanie nad sobą. Ale pokrzepiła go trochę myśl, że jeśli Lena usłuchała jego poleceń, nie jest prawdopodobnym, aby ci ludzie ją znaleźli. Nie wiedzieli, że wyspa ma jeszcze innych mieszkańców. Heyst przypuszczał, że gdy już z nim skończą, zanadto im się będzie spieszyło, aby tracić czas na pogoń za jakąś przepadłą dziewczyną.
Wszystko to przeleciało błyskawicznie przez głowę Heysta, tak jak się myśli w chwili niebezpieczeństwa. Spojrzał badawczo na pana Jonesa, który oczywiście nie zdjął ani na chwilę wzroku ze swej ofiary. Heyst powziął nagle przekonanie, że ten wyrzutek społeczeństwa z wysokich sfer to zatwardziały, bezlitosny łotr.
Drgnął na dźwięk głosu pana Jonesa.
– Na przykład opowiadanie, że Chińczyk uciekł z pańskimi pieniędzmi, byłoby z pańskiej strony zupełnie bezcelowe. Człowiek, mieszkający na wyspie sam na sam z Chińczykiem, postara się ukryć dobrze tego rodzaju majątek – tak, aby nawet sam diabeł…
– Oczywiście – mruknął Heyst.
Pan Jones wytarł sobie po raz drugi lewą ręką kościste czoło, patykowaty kark, szczęki podobne do brzytwy i wychudłą brodę. Głos jego znów się załamał, a wygląd stał się jeszcze bardziej smętny i złowrogi, jak u złego, bezlitosnego trupa.
– Rozumiem, o co panu chodzi – krzyknął – ale niech pan się nie spuszcza zanadto na swój spryt77. Pan nie wygląda mi na bardzo sprytnego, panie Heyst. Ja też sprytny nie jestem. Zdolności moje biegną po innej linii. Za to Marcin…
– Który zajęty jest w tej chwili plądrowaniem w moim biurku…
– Chyba nie. Chciałem właśnie powiedzieć, że Marcin znacznie jest sprytniejszy od Chińczyka. Czy pan wierzy w wyższość rasy, panie Heyst? Co do mnie, wierzę stanowczo. Marcin jest jedyny do wyszperania takich sekretów, jak na przykład pańskie.
– Takich sekretów jak moje! – powtórzył gorzko Heyst. – Więc życzę mu, żeby był zadowolony z tego, co wyszpera.
– To bardzo uprzejmie z pańskiej strony – zauważył pan Jones, który zaczynał już wzdychać do powrotu Marcina. Choć przy stoliku do gry odznaczał się niezwykłym opanowaniem, choć był nieustraszony w nagłej bójce, przekonał się, że ta nieco specjalna robota wyczerpuje mu nerwy.
– Siedź pan spokojnie na miejscu! – krzyknął ostro.
– Powiedziałem panu, że nie mam broni – rzekł Heyst, krzyżując ramiona na piersiach.
– Jestem doprawdy skłonny panu uwierzyć – zgodził się poważnie pan Jones. – To dziwne! – rozmyślał głośno, zwracając na Heysta ciemne jamy oczów78. Wtem dodał: – Ale mam cel określony: zatrzymać pana w tym pokoju. Niech pan nieostrożnym ruchem nie doprowadzi do tego, abym strzaskał panu kolano, albo w ogóle zrobił coś w tym rodzaju. – Przesunął język po wargach, które były suche i czarne, podczas gdy czoło połyskiwało wilgocią. – Nie wiem, czy nie byłoby lepiej zrobić to od razu.
– Człowiek, który rozmyśla, jest zgubiony – rzekł Heyst z szyderczą powagą.
Pan Jones puścił uwagę mimo uszu. Zdawało się, że jest pogrążony w rozpamiętywaniu.
– Nie mogę mierzyć się z panem na siłę – rzekł z wolna, utkwiwszy czarny wzrok w człowieku siedzącym w nogach łóżka. Mógłby pan skoczyć…
– Czy pan chce wzbudzić w sobie strach? – spytał Heyst znienacka. – Zdaje mi się, że panu brakuje odwagi do działania. Czemuż pan zaraz tego nie zrobi?
Pan Jones, srodze obrażony, parsknął jak dziki kościotrup.
– Może to panu wydać się dziwnym, ale nie robię tego z powodu mego pochodzenia, wychowania, tradycji, dawnych stosunków i tym podobnych drobnostek. Nie każdy umie się pozbyć przesądów dżentelmena z taką łatwością jak pan, panie Heyst. Niech się pan nie troszczy o moją odwagę. Gdyby pan na mnie skoczył, dostałby pan – wpół drogi powietrznej, że się tak wyrażę – coś, co uczyniłoby pana najzupełniej nieszkodliwym przy lądowaniu. Nie – nie trzeba, aby pan się co do nas mylił, panie Heyst. Jesteśmy właściwie – hm – bandytami; i chodzi nam o owoce pańskiej pracy jako – hm – szczęśliwego oszusta. Tak to już jest na świecie: raz bierz, raz dawaj!
Pochylił ciężko głowę na lewe ramię. Zdawało się, że wyczerpał już swoją żywotność, że nawet jego powieki zapadły się jeszcze głębiej w kościstych jamach. Tylko cienkie, jadowite, cudownie zarysowane brwi z lekka ściągnięte, zdradzały wolę i zdolność ukąszenia – jakieś śmiertelne, nieprzezwyciężone zło.
– Owoce! Oszust! – powtórzył Heyst obojętnie i prawie bez pogardy. – Zadajecie sobie niezmierny trud, pan i pański wierny giermek – aby zgnieść pusty orzech. Nie ma tu żadnych „owoców”, jak to sobie wyobrażacie. Jest tylko kilka funtów, które możecie wziąć, jeśli chcecie: i ponieważ pan nazwał siebie bandytą…
– Ta-a-ak! – przeciągnął pan Jones. – Raczej bandytą niż oszustem. Otwarta walka przynajmniej!
– Bardzo pięknie! Tylko pozwoli pan sobie powiedzieć, że nie ma na świecie dwóch bardziej obałamuconych79 bandytów – na całym świecie!
Heyst wypowiedział te słowa z taką siłą, że pan Jones zesztywniał i stał się jak gdyby jeszcze cieńszy i wyższy w stalowo-niebieskim szlafroku, na tle bielonej ściany.
– Obałamuconych przez głupiego, łajdackiego hotelarza! – ciągnął dalej Heyst. – Znęcił was, jak nęci dzieci obietnicą łakoci.
– Ja nie rozmawiałem wcale z tą wstrętną bestią – mruknął kwaśno pan Jones – ale przecież potrafił przekonać Marcina, który wcale nie jest głupi.
– Przypuszczam, że musiał bardzo pragnąć, aby go przekonano – rzekł Heyst uprzejmym tonem, tak dobrze znanym na wyspach. – Nie chciałbym dotknąć pana wzruszającej wiary w pańskiego – pańskiego towarzysza, ale to musi być najbardziej łatwowierny ze wszystkich bandytów na świecie. Co pan sobie właściwie wyobraża? Gdyby ta wersja o moich bogactwach była nawet prawdziwa, czy pan myśli, że Schomberg byłby jej wam udzielił ze szczerego altruizmu? Czy bywa tak na świecie, panie Jones?
Dolna szczęka Jonesa opadła na chwilę, ale wnet zadął pogardliwie zęby i rzekł z upiorną wyrazistością.
– Ten hotelarz to tchórzliwa bestia! Bał się nas i chciał się nas pozbyć, jeśli pan chce wiedzieć, panie Heyst. Co do mnie, to nie przypuszczałem, aby materialna przynęta była tak bardzo wielka, ale nudziłem się i postanowiliśmy dać się przekupić. Nie żałuję tego. Przez całe życie szukałem wrażeń – i okazało się, że pan jest rzeczywiście człowiekiem nie mieszczącym się w zwykłych ramach. Marcinowi naturalnie chodzi o rezultat materialny. To człowiek prosty, i wierny – i nadzwyczajnie zmyślny.
– Aha! jest już na tropie – słowa Heysta brzmiały teraz jak uprzejme i ponure szyderstwo – ale ten trop nie jest jednak na tyle wyraźny, aby można było zastrzelić mnie bez dalszych ceregieli. Czy Schomberg nie wskazał panom dokładnie, gdzie przechowuję owoce swoich grabieży? Brrr! Czy pan nie widzi, że byłby wam opowiedział pierwszą lepszą historię – prawdziwą, czy fałszywą – dla bardzo prostej przyczyny? Z zemsty – ze ślepej nienawiści. Co za wstrętny idiota!
Pan Jones nie wyglądał na bardzo poruszonego tą wiadomością. W otwartych drzwiach na prawo od niego migotały bez ustanku odległe błyskawice a grzmot dudnił wciąż irytująco, podobny do bełkotu olbrzyma mruczącego coś zarozumiale.
Heyst przezwyciężył niezmierną odrazę do wymienienia tej, której postać ukryta w lesie tkwiła wciąż przed jego oczami tragiczna i wzruszająca, wzniosła, budząca litość, i prawie święta dla niego. Ciągnął dalej z zakłopotaniem i pośpiechem:
– Gdyby nie dziewczyna, którą Schomberg prześladował obłąkaną i wstrętną namiętnością i która oddała mi się w opiekę – ten hotelarz nie byłby nigdy… ale pan wie o tym dobrze!
– Ależ nie wiem! – wybuchnął pan Jones ze zdumiewającym ogniem. – Ten człowiek chciał mi kiedyś opowiadać o jakiejś dziewczynie, którą stracił, ale powiedziałem mu, że nie myślę wysłuchiwać przeklętych babskich historii. Więc to miało związek z panem?
Heyst przypatrywał się spokojnie wybuchowi pana Jonesa, lecz wreszcie zaczął tracić cierpliwość.
– Cóż to za komedia? Przecież mi pan nie powie, że pan nie wiedział, że ja… że dziewczyna jest tutaj?
Po nieruchomym połysku białek pana Jonesa można było poznać, że oczy jego zastygły w głębi czarnych jam. Skamieniał w bezruchu.
– Tutaj! Jest tutaj! – krzyknął. – Niepodobna było nie odczuć w jego tonie zdumienia, zgorszonego niedowierzania – i czegoś w rodzaju lękliwego wstrętu.
Heyst poczuł także wstręt, ale innego rodzaju. On również nie wierzył Jonesowi. Żałował, że wspomniał w ogóle o Lenie; ale to się już stało, a teraz poniósł go zapał dysputy z obłąkanym bandytą.
– Czyż to możliwe, aby pan nie wiedział o tym ważnym fakcie? – dopytywał Heyst. – O tej jednej, jedynej prawdzie w całym steku kłamstw, którym pan tak łatwo uwierzył?
– Nie, nie wiedziałem – krzyknął pan Jones. – Ale Marcin wiedział – dodał słabym szeptem, który ledwie dosięgnął uszu Heysta.
– Trzymałem ją w ukryciu tak długo, jak tylko się dało – rzekł Heyst. – Może pan zrozumie moje powody, zważywszy pańskie wychowanie, tradycje i tak dalej.
– Wiedział – wiedział o tym! – zawodził pan Jones głuchym głosem. – Wiedział o niej od samego początku!
Oparty całym ciężarem o ścianę, pan Jones nie pilnował już Heysta. Wyglądał jak człowiek, który ujrzał rozwartą przepaść pod nogami.
– Jeżeli mam go zabić, to jest chwila właściwa – pomyślał Heyst, ale nie poruszył się wcale.
Nagle pan Jones poderwał głowę, wpatrując się w niego z szyderczą wściekłością.
– Miałbym wielką ochotę strzelić panu w łeb – pustelniku goniący za spódnicami, człowieku z księżyca nie mogący wytrzymać bez… Nie! Zastrzelę – ale nie pana. Zastrzelę tego drugiego kobieciarza – tego przebiegłego intryganta, hultaja, rozamorowanego gagatka! I golił się – golił się pod samym moim nosem. Strzelę mu w łeb!
– Zwariował – pomyślał Heyst, przestraszony nagłą wściekłością widma.
Czuł, że od chwili wejścia do tego pokoju nie był jeszcze w tak wielkim niebezpieczeństwie – tak blisko śmierci. Obłąkany bandyta – to zaiste zabójcza kombinacja. Nie wiedział, nie mógł wiedzieć, że pan Jones dość był na to bystry, aby dojrzeć koniec swego panowania nad myślami i uczuciami idealnego sekretarza: aby dojrzeć bliskie załamanie się wierności Ricarda. Wmieszała się w to kobieta! Młoda kobieta, która najwidoczniej miała władzę budzenia w mężczyznach wstrętnego szaleństwa. Władza jej została wypróbowana już w dwóch wypadkach: na ohydnym hotelarzu i drugi raz na tym wąsatym mężczyźnie. Pan Jones wpatrywał się w niego z odrazą raczej niż gniewem, a śmiercionośna prawa ręka drgała mu w kieszeni. Stracił z oczu cel całej wyprawy w nagłym i przytłaczającym poczuciu grożącego mu niebezpieczeństwa. To poczucie rozjątrzyło pana Jonesa; ale obiektem jego wściekłości nie był ten wąsaty mężczyzna. W chwili, gdy Heyst myślał, że życie jego nie jest warte i szeląga, usłyszał że Jones zwraca się do niego bez sztucznej, impertynenckiej omdlałości, lecz z wybuchem gorączkowego zdeterminowania.
– Niech pan posłucha: zawrzyjmy rozejm – rzekł pan Jones.
Heyst zanadto był zgnębiony, aby się zdobyć na śmiech.
– Czy ja walczyłem z panem? – zapytał ze znużeniem. – Jakże pan może się spodziewać, że przypiszę jakiekolwiek znaczenie pańskim słowom? Wydaje mi się pan wynaturzonym, nieczułym bandytą. Nie posługujemy się tym samym językiem. Gdybym panu powiedział, z jakiej przyczyny tu jestem i mówię do pana, nie uwierzyłby mi pan, ponieważ by pan nie zrozumiał. Przyczyną tą nie jest w żadnym razie miłość do życia, z którym już dawno wziąłem rozbrat – choć może nie dość zupełny; ale jeśli chodzi o pańskie życie, powtarzam panu, że z mojej strony niebezpieczeństwo nie groziło panu ani przez chwilę. Nie mam żadnej broni.
Pan Jones przygryzł dolną wargę w głębokiej zadumie. Upłynęła dobra chwila, nim spojrzał na Heysta.
– Co? Nie ma pan broni? – Nagle wybuchnął gwałtownie: – Mówię panu, że człowiek z towarzystwa nie może się mierzyć z pospolitym stadem. A jednak trzeba się nimi posługiwać. Nie ma pan broni, co? A przypuszczam, że ta pańska dziewczyna to coś bardzo pospolitego. Nie wydaje mi się prawdopodobnym, aby ją pan wyłowił w jakim salonie. Zresztą one są wszystkie jednakowe. Więc pan nie ma broni! Szkoda. Jestem w daleko większym niebezpieczeństwie niż to, które panu grozi, czy też groziło przedtem – chyba że grubo się mylę. Ale nie mylę się – znam swojego człowieka!
Twarz jego straciła bezmyślny wygląd; sypnął gradem ostrych wykrzykników, które wydały się Heystowi jeszcze bardziej obłąkane od wszystkiego, co mówił poprzednio.
– Na śladzie! Na tropie! – krzyknął, zapominając się do tego stopnia, że zaczął tańczyć z wściekłością na środku pokoju.
Heyst przypatrywał mu się jakby urzeczony przez ten szkielet w jaskrawym szlafroku, poruszający się konwulsyjnie niby groteskowa zabawka na końcu niewidzialnego sznurka. Nagle pan Jones uspokoił się.
– Powinienem był zwąchać, co się święci. Wiedziałem zawsze, że stamtąd przyjdzie niebezpieczeństwo. – Przeszedł nagle do poufnego tonu, utkwiwszy grobowy wzrok w Heyście. – A jednak osaczył mnie ten drab – jak najgłupszego z idiotów. Strzegłem go zawsze przed takimi przeklętymi wpływami i mimo wszystko złapał mnie w potrzask. Golił się pod moim nosem – i nic nie odgadłem!
Przeraźliwy śmiech, który rozległ się po ściszonych, poufnych zwierzeniach, brzmiał tak wyraźnie po wariacku, że Heyst wstał jak pod działaniem sprężyny. Pan Jones odstąpił o parę kroków, ale nie wyglądał na zaniepokojonego.
– To jasne jak dzień! – wyrzekł żałośnie i zamilkł.
Framuga drzwi za Jonesem zamigotała sinym blaskiem i odgłosy, jak gdyby bitwy morskiej, toczonej gdzieś na dalekim horyzoncie, wypełniły gorączkową pauzę. Pan Jones przechylił głowę na ramię. Nastrój jego zmienił się zupełnie.
– I cóż pan powie, bezbronny człowieku? Czy pójdziemy zobaczyć, co tam zatrzymuje tak długo mego wiernego Marcina? Prosił, abym zabawiał pana przyjacielską rozmową, póki nie zbada dostatecznie tego tropu. Ha, ha, ha!
– Plądruje z pewnością po moim domu – rzekł Heyst.
Był oszołomiony. Zdawało mu się, że wszystko to jest zagadkowym snem, lub może obmyślonym do najdrobniejszych szczegółów żartem nie z tego świata, uknutym przez upiora we wspaniałym szlafroku.
Pan Jones spojrzał na Heysta z ohydnym, trupim uśmiechem, pełnym niezbadanej ironii i wskazał na drzwi. Heyst wyszedł pierwszy. Uczucia jego tak się przytępiły, że wszystko mu było jedno, kiedy dostanie kulą w plecy.
– Jak duszno! – rozległ się obok niego głos pana Jonesa. – Ta idiotyczna burza denerwuje mnie. Cieszyłbym się, gdyby zaczęło padać, choć zmoknąć jest niemiło. Przy tym te nieznośne grzmoty mają dobrą stronę: zagłuszają nasze kroki. Błyskawice są mniej wygodne. Oho, jaki pański dom oświetlony! Mój sprytny Marcin używa na pańskich świecach. On należy do tej sfery, która nie uznaje ceremonii, sfery pozbawionej wdzięku, niegodnej zaufania i tak dalej.
– To ja zostawiłem palące się świece, aby oszczędzić mu fatygi.
– Pan rzeczywiście przypuszczał, że on przyjdzie do pańskiego domu? – spytał pan Jones ze szczerym zainteresowaniem.
– Byłem o tym przekonany. Z pewnością jest tam i teraz.
– A panu to nie przeszkadza?
– Nie!
– Doprawdy? – pan Jones zatrzymał się w zdumieniu. – Nadzwyczajny człowiek z pana – rzekł podejrzliwie i ruszył naprzód tuż obok Heysta.
Martwa cisza owładnęła Heystem; wszystkie jego władze duchowe przestały działać. Mógł w tej chwili z łatwością pchnąć Jonesa, przewrócić go i znaleźć się w paru skokach poza obrębem strzału; ale nawet o tym nie pomyślał. Wola jego zamarła ze znużenia. Posuwał się naprzód automatycznie ze spuszczoną głową, niby wzięty do niewoli przez złą siłę wcieloną w szkielet, który wstał z grobu, ubrany jak na maskaradę. Pan Jones prowadził; szli wielkimi krokami. Echa odległych grzmotów zdawały się iść ich śladem.
– Ale, ale – rzekł pan Jones, jak gdyby nie umiejąc powstrzymać ciekawości – czy pan nie jest niespokojny o tę – brrr – o tę czarującą istotę, której pan zawdzięcza całą przyjemność naszej wizyty?
– Umieściłem ją w bezpiecznym miejscu – rzekł Heyst. – Postarałem się, aby jej nic nie groziło.
Pan Jones położył mu rękę na ramieniu.
– Doprawdy? Niech pan patrzy! Czy tak pan to sobie wyobrażał?
Heyst podniósł głowę. Wśród migotania błyskawic pusta polanka po lewej stronie ukazywała się na mgnienie oka, aby znów się w mroku pogrążyć wraz z nieuchwytnymi zarysami rzeczy dalekich, zblakłych, nieziemskich. Ale w jaskrawo oświetlonym kwadracie okna Heyst zobaczył tę kobietę – którą pragnął ujrzeć raz jeszcze w życiu – siedzącą jak gdyby na tronie, z rękoma spoczywającymi na poręczach fotela. Miała na sobie czarną suknię; jej twarz była blada, a głowa opadła marząco na piersi. Widział jej postać tylko do kolan. Miał ją przed oczami – tam, w tym pokoju, żyjącą ponurą rzeczywistością. To nie była szydercza wizja. Lena nie schroniła się w lesie; była tutaj! Siedziała w fotelu, na pozór bezsilna lecz bez trwogi, czule pochylona naprzód.
– Czy może pan zrozumieć tę ich siłę? – wionął Heystowi prosto w ucho gorący oddech Jonesa. – Czy może być wstrętniejszy widok? To wystarcza, aby człowiekowi zohydzić całą ziemię. Zdaje się, że znalazła pokrewną sobie duszę. Niech pan przysunie się bliżej. Jeżeli będę musiał pana w końcu zastrzelić, to umrze pan wyleczony.
Heyst zrobił krok naprzód pod naciskiem lufy rewolweru opartej o jego plecy. Czuł ją wyraźnie, ale nie czuł ziemi pod nogami. Stopień za stopniem weszli z wolna po schodach, lecz Heyst wcale sobie z tego sprawy nie zdawał. Niepewność wdarła się do jego duszy – niepewność w nowej postaci, bezkształtna i ohydna. Zdawało mu się, że ogarnia go całego, że przenika mu do członków i rozchodzi się po wnętrznościach. Zatrzymał się nagle na myśl, że człowiek, który doświadcza podobnego uczucia, nie ma po co żyć na świecie – a może już wcale nie żyje.
Dom, las, polanka – wszystko drżało nieustannie; ziemia, a nawet i niebo, wstrząsały się ciągle i jedyną nieporuszoną rzeczą w dygocącym wszechświecie było wnętrze oświetlonego pokoju a w nim kobieta w czerni, siedząca w świetle ośmiu świec. Padał na nią jaskrawy, nieznośny blask, od którego bolały oczy; ten blask zdawał się przepalać mózg Heysta promieniami piekielnego żaru. W chwilę później olśniony jego wzrok dostrzegł Ricarda siedzącego opodal na podłodze i zwróconego plecami do drzwi, ale niezupełnie; widać było z boku jego podniesioną twarz i oczy, zapatrzone w nieprzytomnym uniesieniu i zachwycie.
Chwyt twardych szponów pana Jonesa odsunął Heysta nieco w tył. Wśród huku grzmotów, które wzbierały potężnie i znów ginęły w dali, Jones szepnął mu szyderczo do ucha: „Naturalnie!”
Wielki wstyd ogarnął Heysta – bezsensowne i obłąkane poczucie winy. Jones ciągnął go wciąż dalej w mrok werandy.
– To jest coś poważnego – mówił, sącząc upiorny jad prosto do ucha Heysta. – Musiałem nieraz zamykać oczy na drobne jego wybryki; ale to jest coś poważnego. Znalazł swoją bratnią duszę. Dusze cuchnące błotem, bezwstydne i przebiegłe! I ciała także z błota – z rynsztokowego błota! Mówię panu, że nie nam mierzyć się z podłym motłochem. Nawet ja dałem się prawie nabrać! Prosił mnie, aby pana zatrzymać, póki nie da sygnału. Nie pana będę musiał zastrzelić, ale jego. Nie zniósłbym go teraz przy sobie nawet pięciu minut.
Potrząsnął z lekka ramieniem Heysta.
– Gdyby pan nie wspomniał przypadkiem o tej istocie, nie dożylibyśmy obaj świtu. Zabiłby pana wychodzącego ode mnie – u stóp schodów – a potem przyszedłby i wsadziłby mi ten sam nóż między żebra. On nie ma przesądów. Im podlejsze pochodzenie, tym większa swoboda tych prostych natur!
Wciągnął ostrożnie świszczący dech i szepnął z niepokojem:
– Przejrzałem go na wskroś; widzę teraz, że o mało co nie wystrychnął mnie na dudka.
Wyciągnął szyję, aby zajrzeć bokiem do pokoju. Heyst zrobił także krok naprzód pod lekkim naciskiem tej szczupłej ręki, obejmującej mu ramię cienką, kościstą obręczą.
– Patrz pan! – plótł cieniutkim głosem – z upiorną poufałością – szkielet zwariowanego bandyty prosto do ucha Heysta. – Patrz pan na tego prostodusznego Acisa80, który całuje sandały nimfy, zanim dobierze się do jej ust! Zapomniał o wszystkim i nie słyszy groźnej fujarki Polifema81 rozlegającej się już blisko – gdybyż ją mógł usłyszeć! Niech pan się trochę pochyli.