Kitabı oku: «Brühl, tom drugi», sayfa 9
X
Jeżeli co może w człowieku obudzić najwyższą wzgardę dla plemienia ludzkiego, to widok zmiany nagłéj, jaką wywołuje ruina i upadek, przed chwilą jeszcze bałwochwalczo czczonego ulubieńca losu.
Jest w tém coś tak nikczemnego, tak upadlającego, iż serce wzdryga się na to; ale w takich tylko razach człowiek poznaje świat i wyprobowuje swych współbraci. Kto nie przeszedł przez podobne przesilenie sam, nie odczuł tego co ono budzi w sercu, nie pojmie jaką goryczą zapływa.
Sułkowski który od dzieciństwa był przy królewiczu i nawykł uważać się za przyjaciela, który nie przypuszczał nawet, ażeby coś podobnego jemu się trafić miało, znosił swą dolę z dumą chłodną; lecz nie mógł się powstrzymać od najwyższéj pogardy, jaką w nim już obejście się dwóch królewskich posłów wzbudziło.
Wysłał natychmiast po Ludovicego. Radzca był mu winien wszystko, był mu do ostatniéj chwili wiernym; lecz… obawa o los, o miejsce, o stanowisko sprawiły że teraz już na zawołanie nie przybył, wymawiając się zajęciem urzędowém.
– Wypadnie więc – rzekł zimno hrabia – ażebym ja poszedł do niego z wizytą, choćby dla odebrania papierów, jeśli te nie są już w ręku Brühla, i jeśli niemi nie okupił przebaczenia.
Wybrawszy popołudniową godzinę, hrabia tegoż dnia udał się na zamek. Pochód ten był prawdziwą drogą krzyżową.
W mieście już od dwóch godzin wiedziano o upadku Sułkowskiego; chociaż jedną chyba dumą tylko mógł zawinić względem podwładnych i nikomu nic złego nie uczynił, a dla wielu był aż nadto dobrym, wszyscy się czuli w obowiązku okazywać mu, jak się radowali niepomiernie z jego upadku.
Przechodził około kancelaryi Brühla; zobaczyli go pisarczykowie przez okno: cała zgraja ich z piórami za uchem, z rękami w kieszeniach, ze śmiechem na ustach, wybiegła na ganek, w ulicę, żeby się wczorajszemu władzcy, a dziś skazanemu winowajcy przypatrzéć.
Sułkowski słyszał i widział co się wkoło działo, ale miał tyle mocy nad sobą że się ani obejrzał, ani dał poznać iż coś widzi i czuje. Przeszedł wolnym krokiem i pominął ich, choć długo szyderstwa i wykrzyki dochodziły jego uszów.
Po drodze co krok spotykał kogoś z tych co wczoraj mu się najuniżeniéj kłaniali, a dziś udawali że go nie widzą, lub wpatrywali się natrętnie nie zdejmując kapelusza, ażeby okazać iż sobie drwią z niego.
Mijały go powozy, z których ciekawe wychylały się głowy i ścigały go oczyma. Na zamku, wnijście nieboszczyka nie uczyniłoby było pewnie większego wrażenia: szepty, cofania się, śmiechy, lub usuwanie się z drogi witały go wszędzie.
Nieśmiano mu drzwi zamknąć, ale służba nawet nie ustępowała idącemu. Przy tych usposobieniach trudno się było do kogo odezwać, nie było kogo zapytać.
Sułkowski cofnąłby się był może i nie postał tu więcéj, ale chciał i postanowił raz jeszcze króla zobaczyć.
Wiedząc godziny łatwo mu było obrachować, iż król nawykły do bardzo regularnego życia, przechodzić będzie przez garderobę, idąc do królowéj. Tu szczęściem nie było nikogo. Wprawdzie służba mogła oznajmić N. Panu i przestrzedz o nim, lecz ważył się już na wszystko.
Przez kilkanaście minut, ów mocarz co niedawno trząsł całym dworem i królem, pozostał sam, w kątku rozmyślając nad tém jakie los mu zgotował koleje. Zadumał się tak, gdy drzwi się otworzyły; król nie patrząc i nie widząc go wszedł z szambelanem, a gdy Sułkowski nagle przypadłszy do nóg mu się rzucił, chciał przerażony cofnąć się nazad.
Hrabia za nogi go pochwycił.
– N. Panie – zawołał – niegodzi się abyś sługę twego niewysłuchawszy odpędzał. Od dzieciństwa miałem szczęście wiernie sprawować me obowiązki przy osobie W. Kr. Mości.
Na twarzy króla zbladłego odmalowało się jak największe pomieszanie i trwoga. Głosem przerywanym zawołał:
– Sułkowski… ja nie mogę… idź… ja nie chcę słyszéć nic…
– Na Boga W. Kr. Mość zaklinam – podchwycił hrabia – nie domagam się nic oprócz tego abym czysty odszedł, bo się nim czuję i jestem w sumieniu. Racz W. Kr. Mość przypomniéć lata które przebyłem u jego boku, czym kiedy zawinił, czym się przeniewierzył, czym się zapomniał i przekroczył przeciw winnemu poszanowaniu….
Są ludzie którzy mnie chcą usunąć, aby oko pilne strzegące ich czynności, czuwać nie mogło; chcą mnie oddalić dlatego żem wierny. Królu…
Podniósł oczy, August swoje drżącemi rękami zasłaniał i niecierpliwie nogami tupał powtarzając:
– Nie chcę nic słyszéć…
– Ja się chcę tylko usprawiedliwić.
– Dość – zawołał król – mam najmocniejsze postanowienie rozstać się z wami: to się już zmienić nie może. Ani wam, ani rodzinie waszéj, ani nikomu nic się złego nie stanie… bądź spokojny, ale idź, idź, idź!!
Król mówił to tak gwałtownie i z takim przestrachem, jakby się obawiał aby kto nie nadszedł na tę scenę, lub żeby łzy go nie zmiękczyły.
– N. Panie! – krzyknął w rozpaczy hrabia porywając się z ziemi – nie chcę nic, ale niechże mi choć wolno będzie za doświadczone od W. Kr. Mości łaski i dobrodziejstwa złożyć ostatni raz dzięki; o ostatnią łaskę proszę: niech królewską rękę, któréj winienem tyle, ucałuję.
Królowi także na łzy się prawie zbierało, ale miał za sobą szambelana, świadka i szpiega zarazem; wyciągnął więc rękę drżącą, którą hrabia pochwycił okrywając pocałunkami.
– Królu mój! – zawołał – i tażto ręka mnie dziś odpycha niewinnego! Niewinnego powtarzam, bom chyba zbytkiem miłości dla W. Kr. Mości mógł zgrzeszyć.
Niepokój i trwoga w królu rosły widocznie.
– Dosyć! – krzyknął – ja was słuchać nie mogę, nie chcę, i rozkazuję odejść.
Sułkowski zmilczał już, skłonił się i odstąpił. August pominął go i rzucił się co żywiéj do drzwi ku pokojom królowéj wiodącym, które się zaraz za nim zamknęły.
Hrabia potrzebował chwili aby zebrać myśli i siły, sparł się o mur, ręką ucisnął czoło, pozostał tak jakiś czas i miał już odejść, gdy nadchodzący szambelan w sposób najnieprzyzwoitszy oznajmił mu ażeby dłużéj tu nie bawił.
– N. Pan rozkazuje panu przezemnie natychmiast zamek opuścić, i nie pokazywać się więcéj na dworze. Wolą jest N. Pana abyś pan zamieszkał w Uebigau.
Sułkowski spójrzał dumnie, nic nie odpowiedział i wyszedł.
Wrzało w nim wszystko, umiał się jednak pohamować; ostatni wysiłek nadaremny był zrobiony: nie pozostawało nic nad wypicie tego kielicha bez wzdrygnienia. Chęć jakiéjś pomsty odzywała się w sercu, ale ją umiał przytłumić; wiedział że onaby raczéj nieprzyjaciołom posłużyła niż jemu.
Powrócił do domu, aby rozchorowaną żonę uspokoić i zapewnić że się niczego lękać nie mają.
Wygnanie do Uebigau pod samém Dreznem, dozwalało się spodziewać i spotkania z królem i może wytłumaczenia. Chciał więc w pierwszéj chwili Sułkowski zająć pałacyk mu przeznaczony, ale żona słyszéć i mówić o tém nie dozwoliła.
– Brühl się tém nie ograniczy, będziemy w jego rękach! Znajdzie powód do nowego prześladowania, jedźmy natychmiast, uciekajmy z przeklętéj Saxonii. Do Polski, do Wiednia, gdzie chcesz, byle nie tu!!
Przez cały ten wieczór około domu Sułkowskich widać było krążących ludzi, kupki stojące ciekawych przypatrujące się oknom, śledzące życia, pragnące widziéć i nasycać się drganiem ofiary. Sułkowski chwilami z za firanek niewidzialny, stawał i nawzajem wpatrywał się w tę tłuszczę nikczemną, ze wzgardą i oburzeniem. W ciągu wieczora nie ukazał się nikt, nie przyszedł, nie odezwał. Na dole tylko kamerdynerowi oddano urzędowy papier, którym J. Kr. Mość uwalniał hr. Sułkowskiego od sprawowania obowiązków ministra spraw zewnętrznych, wielkiego podkomorzego dworu i wielkiego koniuszego.
Papier ten rzucił hrabia na stół nie mówiąc słowa.
Tegoż wieczoru po powrocie z zamku, było przyjęcie u Brühla. Nim się goście zjechali, minister wyszedł do sali, aby być gotowym na ich przyjęcie. Twarz jego zdradzała poruszenie wielkie i niepokój, znużony był po ciężkiéj walce. Rzucił się właśnie na fotel, gdy z przeciwnéj strony weszła pani Brühlowa.
Nim ją zobaczył zatopiony będąc w myślach, miała mu się czas przypatrzéć. Z szyderskim nieco wyrazem poglądała na niego.
Postrzegł ją nareszcie i wstał.
– Powinnam powinszować panu – odezwała się – jesteś jedynym panem sytuacyi, królem Saxonii i Polski, Hennicke namiestnikiem, Los, Stammer i Globig wice-królami! nieprawdaż?
– A pani królową – rzekł uśmiechając się Brühl – a double titre!7
– Tak jest – rozśmiała się Brühlowa – i zaczynam się oswajać z mym stanem, znajdując że jest wcale znośnym.
Ruszyła ramionami.
– Byle to dłużéj trwać mogło niż królestwo Sułkowskiego. Zapomniałam – śmiejąc się szepnęła – że waćpan rozumnie bardzo oparłeś swój tron na ramionach kobiét. Królowa, ja, która jestem drugą, Moszyńska i pani Sternberg, to coś znaczy; nie licząc Albuzzi, bo ta jest nadliczbową.
– Pani sama jesteś temu winną, iż muszę obcéj pomocy szukać i serc poza domem.
– A! serc! serc! – przerwała Brühlowa – ani pan ani ja o sercach mówić nie mamy prawa. Mamy fantazye nie serca, mamy zmysły nie uczucia, ale… tak lepiéj.
Odwróciła się od niego.
– Jedno słowo – odezwał się Brühl podchodząc za nią – jedno ciche słowo; późniéj przyjdą goście i nie będę miał szczęścia rozmówić się z panią.
– To słowo?
Brühl się prawie do ucha przybliżył: – pani się kompromitujesz!
– Naprzykład?
– Ta młodzież z mojéj kancelaryi…
Brühlowa zarumieniła się, minkę nastroiła dumną i gniewną.
– Mam moje fantazye! – rzekła – a nikt mi ich zabronić nie może. Proszę się do nich nie mieszać, jak ja się nie wdaję w to co pan minister robi. Bardzo proszę!
– Pani!
Na te słowa, które zdawały się małą małżeńską sprzeczkę rozpoczynać, weszła hrabina Moszyńska, ożywiona, promieniejąca. Zbliżyła się do Brühlowej podając jéj rękę i zawołała głośno:
– A zatem zwycięztwo! sur toute la ligne! 8 W mieście całém mówią tylko o tém: dziwują się, drżą…
– Cieszą – dodał Brühl.
– No, nie wiem doprawdy – przerwała Moszyńska – ale nam na tém dosyć że my się cieszymy z upadku tego prokonsula9. Jesteśmy przecież raz en famille10, i nie potrzebujemy się kłaniać pysznemu panu.
– Cóż słychać? co myśli? – spytał minister.
– Jeżeli go znasz – zawołała Moszyńska – powinieneś się domyśléć. Pojedzie naturalnie do Uebigau, będzie siedział potrząsając głową po dawnemu i starać się nieomieszka zabiegać drogę królowi, intrygować, aby do łaski powrócić.
Brühl się rozśmiał.
– Tak, to bardzo do prawdy podobne; ale, droga pani… od Uebigau niedaleko do Drezna, ale téż blizko i do Königsteinu… Wątpię… wątpię…
Nadchodząca hrabina Sternberg, żona nowego posła austryackiego, piękna czarnooka Wiedenka, pańskiego oblicza, arystokratycznéj postawy, uchodząca także za Egeryę Brühla, wtrąciła, prawie nie witając się:
– Trzymam zakład że pojadą do Wiednia.
Brühl się skrzywił.
Dwie panie rozpoczęły z sobą rozmowę pocichu, a Moszyńska wzięła Brühla na stronę.
– Popełniliście błąd – rzekła – nigdy się nie powinno rzeczy robić przez połowę; będzie się mścił: należało go zamknąć…
– Królby na to nie zezwolił w pierwszéj chwili – odezwał się Brühl – zanadto żądając mogliśmy go doprowadzić do otwartego buntu, a naówczas Sułkowskiby nam poucinał głowy. To jedno; powtóre, znam hrabiego i dlatego się go nie boję, głowa słaba: spisku uknuć nie potrafi. Nim wyjedzie z Uebigau, ja znajdę dowody na przywłaszczone dwa miliony talarów, a naówczas Königstein będzie usprawiedliwiony.
– Brühl! – rozśmiała się Moszyńska – dwa miliony talarów… a ty…
– Ja nie mam grosza! – zawołał minister – ja się rujnuję na występy, aby panu mojemu honor uczynić: jam w długach…
Zbliżył się do ucha hrabinéj.
– Nie sądź pani ażebym był tak ograniczony, bym nieprzyjaciela wypuścił z rąk niedobiwszy, ale musiałem to rozłożyć na dwa tempa. Z Uebigau w którém żyć musi, i zkąd nie tak rychło mi ucieknie, dostanę go gdy zechcę. Tymczasem zbieram dowody nadużyć. Król za kilka tygodni zgodzi się na wszystko.
Rozśmiał się dziwnie, gdy wtém nadchodzący wielki ochmistrz Löwendahl zmusił go opuścić hrabinę, która wolnym krokiem do kobiét przeszła.
Z Löwendahlem poszli znowu na ustronie.
– Jakże on to przyjął? – zawołał Brühl.
– Z razu osłupieniem, ale po chwili bardzo mężném sercem i wielką dumą.
– A jednak – syknął Brühl – mówił mi szambelan Friesen, że zaskoczywszy króla w garderobie, pełzał u nóg jego.
– To być może – rzekł Löwendahl – ale…
Nie miał czasu dokończyć, kamerdyner odedrzwi dawał mu znaki, musiał więc przeprosiwszy odbiedz gościa i pójść dowiedziéć się dla czego pilnego tak go odwoływano. Nie bez niepokoju przechodził salon, bo choć króla strzeżono pilnie, lękał się jeszcze aby dawny ulubieniec, pisma jakiego nie podrzucił, lub sam, mimo zakazu, nie przekradł się do zamku. Wiedziano o stosunkach jego z O. Voglerem, a choć jezuita rzadko bywał dopuszczany do króla, jako duchowny miewał wszelkiego czasu posłuchanie.
W gabinecie czekał Hennicke, dosyć poufale rozparłszy się na krześle. Wprawdzie ruszył się na widok ministra, ale znać było że go sobie lekceważył i że potrzebniejszym był on Brühlowi, niż Brühl jemu.
– Cóż tak pilnego – z wyrzutem począł minister – ludzie mogą sądzić że się coś stało?
– A! niech tam sobie sądzą – niecierpliwie odrzucił Hennicke – wasza ekscellencya bawisz się a ja pracuję; ja nie mogę dogadzać fantazyom jego.
– Coś ty oszalał?
– Ja? – zapytał spokojnie Hennicke.
– Zapominasz się! – zawołał Brühl.
Hennicke rozśmiał się.
– No no, dajmy temu pokój ekscellencyo, dla wszystkich możesz być wielkim człowiekiem, ale dla mnie…
Machnął ręką.
– Cobyś wasza ekscellencja znaczył bez Hennickego?
– A ty bezemnie? – zawołał trochę gniewnie Brühl.
– Ale ja jestem widelec, którym każdy minister musi jeść: to co innego.
Brühl złagodniał. No, cóż tam? co? mów?
– Cobyś mi miał wasza ekscellencya dziękować, to burczysz. Hennicke był lokajem to prawda, ale właśnie dlatego że nim był nie lubi przypomnień dawnych.
To mówiąc rozwijał papiery.
– Ot co przynoszę: Ludovicego upoiłem, zapewniłem że go zrobimy radzcą tajnym w departamencie i ręczę że takim tajnym będzie, iż nikt w świecie o tém się nie dowié! cha! cha! Mam już wskazówki. Są summy pobrane z akcyzy, są kwity, są zaległości wojskowe. Ho! ho! znajdzie się tego dużo! A z czegóżby dobra kupował! Przecież po królu Leszczyńskim je nabył.
– Trzeba żeby dowody były – rzekł Brühl.
– Czarno na białém – mówił Hennicke.
– Na kiedy gotowém być może?
– Za dni kilka.
– Zbytecznie się śpieszyć nie mamy potrzeby – mówił Brühl – król musi pierwszy swój krok wielki wydychać. Faustyna zaśpiewa, O. Guarini zagada, prochu trochę wystrzelamy. Scena w korytarzu się zapomni, dopiero można będzie do drugiego aktu przystąpić.
Główną jest rzeczą, aby nikt tajemnicy nie wydał, aby się tego nie domyślano, aby podejrzenia nie miał i nie drapnął nam…
Hennicke który się wpatrywał bacznie w swego pryncypała, dodał:
– Trzeba mu niewidzialną wartę postawić i tu i w Uebigau. Wypadnie aby się kilku lokajów odprawiło; nie wielu on ich tam ma, a natomiast mu się nastręczy sług z naszéj ręki, którzy czuwać będą i donosić.
– Bardzo dobrze – rzekł Brühl.
– Spodziewam się że dobrze, bo ja nigdy źle nic nie obmyślam – dodał Hennicke.
– Gdyby się nam wymknął do Wiednia, do Prus, choćby do Polski – rzekł zadumany Brühl – byłaby rzecz niewygodna i niesmaczna.
– Ba! i niebezpieczna – począł Hennicke poprawiając perukę – choć to głowa nie tęga, ale żadnym nieprzyjacielem gardzić się niegodzi.
– Zatem rzecz postanowiona – szepnął Brühl – waćpan zbierasz dowody winy. Mnie, który po nim biorę spadek, nie wypada przeciwko koledze i współzawodnikowi działać otwarcie. Ja go ciągle przed królem bronię i za nim proszę. Papiery te, niby przypadkowo podchwycone zaniesie hr. Wackerbarth-Salmour, to rzecz ułożona.
Chciał już odchodzić.
– Słuchaj Hennicke – rzekł cicho – ty się oddalać nie możesz, ale Globiga do tego użyć najlepiéj. Jużciż takiego gościa jak Sułkowski w lada komórce osadzić niepodobna, zwłaszcza że wedle wszelkiego podobieństwa, wypadnie mu tam dłużéj zamieszkać. Rozumiesz! Globig niech pojedzie spacerem, sanna bardzo dobra, zapusty, ot tak… w odwiedziny do komendanta i niech sobie opatrzy jakich czystych kilka pokojów dla hrabiego, żeby znów niezbyt mu było źle. Jest tam teraz próżnych dosyć. Niemówiąc dla kogo i co, niech oczyszczą, ale tak, żeby się tam nie domyślano.
Hennicke się rozśmiał. Wasza ekscellencya nie zapomnisz o mnie, że za takiego grubego zwierza coś mi się gościńca należy.
– Gdy go zamkniemy do klatki – rzekł Brühl. Ale mój Hennicke, powiadasz bym ja o tobie nie zapomniał, a mnie się zdaje że ty najlepiéj sam o sobie pamiętasz.
– A wasza ekscellencya! – wyrwał się Hennicke, który papiery składał – obaśmy z jednego materyału, nie mamy się co okłamywać. Znamy się dobrze.
Brühl choć go tak ex-lokaj brutalsko częstował, nieśmiał nic odpowiedzieć, owszem łagodził go. Był mu potrzebnym.
Z wypogodzoną twarzą powrócił minister na pokoje, gdzie już stoliki do gry były gotowe. Pani Moszyńska bijąc paluszkami o stół, oczekiwała na niego.
– Siadajże – odezwała się – już o téj godzinie interesa wszystkie spać iść powinny!
XI
Zapusty w tym roku były weselsze niż w przeszłych latach, wszyscy starali się rozweselić króla, na którego czole często widać było jakoby obłok smutku i tęsknoty. W godzinach poobiednich ziewał czasami, a żarty O. Guariniego chybiały i niesłuchane rozpraszały się w powietrzu. Uproszono Faustynę aby śpiewając, podchodziła bliżéj loży królewskiéj i dobierała najulubieńszych aryi. Frosch i Storch mieli przyobiecane osobne wynagrodzenie za podwójną dozę żartów; strzelano co dzień do tarczy, soliści popisywali się świetnie, zabawy na zamku jaśniały przepychem strojów i bogactwem wymysłów. Brühl nie wychodził prawie z zamku, a ile razy król pozostał sam, stawał u drzwi czekając na rozkazy i zgadując myśli. August téż bywał niekiedy w wesołym humorze i chrząkał a śmiał się ochoczo; ale czasem wśród uśmiechu napływała chmura, oblicze się nią zaciągało nagle: król odwracał się do okna, i zdawał się nie słyszéć i nie widziéć nic.
Zaraz nazajutrz posłano Sułkowskiemu rozkaz niezwłocznego udania się do pałacyku wcale nieprzygotowanego na przyjęcie go zimą, do Uebigau. Musiał opuścić Drezno. Czatowali nań ludzie, żeby przeprowadzić go śmiechem i szyderstwy i oznakami lekceważenia.
Przy powozie hrabiego biegł jego piesek ulubiony Fido, zasadził się nań strzelec około mostu i pod karetą Sułkowskich z pistoletu go ubił.
Działo się to w biały dzień, wśród miasta a nikt nie rzekł słowa. Zuchwalec tryumfował, patrzący się śmieli, pies biedny padł ofiarą. Pani Sułkowska rozpłakała się w powozie, hrabia ani wyjrzał, ani rzekł słowa: zniósł to ze stoicką rezygnacyą, udając że o niczém nie wié.
Nikczemna tłuszcza przeprowadzała jadącego za most, biegnąc za powozem z krzykami. Woźnice popędzali konie, hrabia patrzał w dal chłodnemi oczami i ani drgnął nawet: nadto czuł się wyższym nad to aby cierpiéć.
Hennicke i kancelarya Brühla wiedziała o tém dobrze, (jeśli do tego nie wpływała), doniesiono Brühlowi: uśmiechnął się tylko….
W mieście krążyły najosobliwsze powieści. Bądź co bądź nowy minister, który w kilka dni potém wziął na siebie znaczniejszą część dostojeństw od których dawnego faworyta uwolniono, dowiedział się téż przez swoich szpiegów, że upadek Sułkowskiego raczéj żal obudza niż radość, raczéj przestrach niż nadzieję polepszenia. Szemrano wszędzie.
Brühl na to miał jeden ratunek: odosobnienie króla takie, aby słowo nieupoważnione do uszów jego nie doszło. Zaraz następujących dni rozpoczęło się obsadzenie wszystkich miejsc, których urzędnicy mieli przystęp do króla. Brat Brühla wszedł w obowiązki w. marszałka dworu, pozmieniano nawet paziów i lokajów podejrzanych o sprzyjanie i stosunki z Sułkowskim.
Karmiono Augusta wszystkiém co tylko mu smakować mogło, ale go wzięto w opiekę najściślejszą. Było mu z tém zupełnie dobrze, bo oprócz dogodzenia nałogom swym nie potrzebował nic.
W piérwszéj chwili o usunięciu i oddzieleniu królowéj, dla zapobieżenia wpływowi jéj, mowy być nie mogło; lecz w planie Brühla stało już pozbycie się Józefiny, jako najbliższa konieczność. W największéj tajemnicy mógł to przygotować z pomocą żony; O. Guarini byłby się może na tak radykalny środek nie zgodził. Brühl czuł się wszechmogącym, a jego podwładni vice-króliki, jak ich nazywano, podnosili głowy do góry.
Obawa Sułkowskiego trwała jednak zawsze, sprawa z nim rozpoczętą była ale nie dokonaną. Hennicke zbierał dowody nadużyć i rozproszonych pieniędzy. Szło o odebranie mu Fürstembergowskiego pałacu, który od króla dawniéj otrzymał w podarunku, o odjęcie mu pałacu w Uebigau i o zamknięcie rywala na klucz w Königsteinie, czego tyle było przykładów dawniejszych za panowania Augusta Mocnego, iż Brühl na nich się opierając, spodziewał się to dokonać łatwo. Sułkowski na swobodzie był wiekuistém niebezpieczeństwem: Sułkowski w Wiedniu z żoną, był wrogiem na przyszłość strasznym.
Przyczyniło się i to do zwiększenia obawy Brühla, iż odepchnięty hrabia nie okazywał się wcale przybitym. Przewożono sprzęty niedostające do Uebigau, a piękne położenie pałacu z widokiem na całą nad-Elbiańską okolicę, czyniło go wcale znośnym pobytem. Z okien swych mógł Sułkowski co dzień oglądać wieżę tego zamku, w którym niedawno panował.
Karnawał miał się ku końcowi, hrabia nie ruszał się z przeznaczonego mu miejsca pobytu.
Śledzono z ciekawością jego kroki, nie można się było dowiedziéć nic. Z miasta nie jeździł tam nikt, samotność była straszną. W Briesnitz zasadzone szpiegi napróżno wypatrywali gości. Ludzie z pałacu jeździli co dzień po żywność do Drezna, ale oprócz przekupek na rynku nie widywali nikogo. Nie dawał się pochwycić na niczém winowajca.
Co się działo w pałacu? nie wiedział nikt. Hrabia czytywał po całych dniach i rozmawiał z żoną, pisał listy, ale jaką drogą one i dokąd szły, tego dośledzić nie było podobna.
Jednego poranku Brühl wszedł z papierami do króla. Nic przykrzejszego królowi być nie mogło nad widok papiérów i perspektywa rozmawiania o intrygach. Najmniejsze słowo sprowadzało chmury i ziewanie.
Brühl skracał téż przykrą pracę, dając gotowe rzeczy do podpisu. Zasiadał August do stolika i nie rzuciwszy nawet okiem na akta kładł na nich jakby odbity z pomocą jakiéj machiny podpis, zawsze jednakowy, czysty, wyraźny, majestatyczny i spokojny.
Tego dnia spostrzegłszy stos papiéru, król zaczął się już gotować do pańszczyzny podpisywania, ale Brühl stał nieruchomie nie rozkładając tego co trzymał w ręku.
Kilka wejrzeń pytających skłoniło go wreszcie do mówienia, z którém się ociągać zdawał.
– N. Panie! – rzekł – dziś przybyłem w takiéj przykréj sprawie, że radbym jéj i dla siebie i dla pana mojego najmiłościwszego uniknąć.
Król usta wykrzywił i poprawił perukę.
– Wolałbym żeby się tego podjął kto inny, ale nikt mnie wyręczyć nie chciał; – westchnął Brühl…. Muszę więc sam to przedstawić N. Panu.
– Hm?? – odezwał się August.
– W. Królewska Mość przyzna mi – mówił daléj minister – że do sprawy Sułkowskiego wcale się nie mieszałem.
– Skończone! dosyć! skończone! – przerwał niecierpliwie trochę król.
– Nie zupełnie – kończył Brühl – i to właśnie jest nieszczęście. Objąłem po nim sprawy; jestem człowiek sumienny, musiałem wejść we wszystko.
Oczy króla otwarte szeroko patrzały na mówiącego, było w nich niemal coś groźnego.
– Znalazły się w papiérach rzeczy, korrespondencye ogromnie obwiniające niewdzięcznego sługę W. Kr. Mości; nadużycia, deficyt w kassie.
Król chrząknął mocno.
– Ale ja mam pieniądze jeszcze? Brühl? – zapytał żywo.
– Są, przecież nie tyle ileby ich być powinno – zniżając głos mówił minister. – Gorsza daleko iż listy, stosunki, komunikacye z dworami kompromitują Sułkowskiego i wskazują go jako wielce niebezpiecznego człowieka. W Polsce, jeśli się tam uda, będzie, zasłonięty prawami rzeczypospolitéj, wichrzyć; jeśli pojedzie do Wiednia, tam téż może być niebezpiecznym. Słowem, gdziebykolwiek się udał…
Mówiąc to Brühl powoli patrzał na króla jak w tęczę, zdawał się rachować z wrażeniem i do niego zastosowywać słowa. Znał on dobrze twarz i humor pański, a mimo to nie umiał sobie dobrze teraz wytłumaczyć co ona oznajmywała. August patrzał i słuchał zdumiony, oczyma biegał po pokoju, wracał na Brühla, czerwieniał, bladł, był zmieszany, żaden wyraz z ust mu się nie dobył.
Na chwilę przestał mówić minister, czekał. August chrząknął mocno. kaszlnął i wlepił oczy wyzywające w niego.
Kończył więc nie mogąc inaczéj.
– W. Królewska Mość zna mnie i wié że jestem przeciwnym wszelkim gwałtownym środkom, ja téż kochałem tego człowieka, byłem jego przyjacielem, mogę powiedziéć, dopóki się panu mojemu nie przeniewierzył. Dziś jako minister, jako sługa wierny, gwałt sercu zadać muszę.
Rozpoczęcie sprawy zapewne było z O. Guarinim obrachowane w ten sposób, iż Padre miał nadejść wśród rozmowy, i w istocie zjawił się w tém miejscu. Król chciał zużytkować inaczéj przybycie Guariniego i przywitawszy go zapytał o Faustynę.
– Zdrowiuteńka! – zaśmiał się Ojciec. – Chi ha la sanità e’ricco e se no’l sa….
Ale Brühl stał z temi nieszczęsnemi papierami.
– W. Kr. Mość pozwolisz bym tę niemiłą sprawę zakończył – rzekł, wtrącając się żywo. – O. Guarini wié o wszystkiém.
– A! wié! to dobrze! I zwrócił się król do Ojca. A co mówi?
Padre ramionami ruszył.
– Co pan mówi miłościwy! – odrzucił śmiejąc się – a ja! jam kapłan, ksiądz, mnie się niegodzi.
Nastąpiło milczenie, August oczy spuścił w ziemię; Brühl się uląkł nieco: szło wszystko w odwłokę.
– Za życia najjaśniejszego rodzica, Augusta Mocnego – podchwycił – Sułkowski byłby już na Königsteinie.
– Nie nie – rzekł August; ale usta mu się ścisnęły i zbladł, popatrzał na Brühla, wstał, przechadzać się zaczął.
Guarini z rękami złożonemi stał wydając westchnienia głębokie.
– Nigdy nie nastawałem na obchodzenie się surowe z nikiem – rzekł Brühl – byłem i jestem za przebaczeniem, ale tu są ślady takiéj niewdzięczności, takiego zdradziectwa.
Jezuita oczy w niebo podniósł i westchnął raz jeszcze….
Oba oni z Brühlem śledzili najmniejszy ruch króla i nie wiedzieli co sądzić. Nigdy może nie był tak zagadkowym. Znając go byli pewni iż przemódz i zwyciężyć potrafią, ale szło o to, aby nie nużyć Augusta, bo zmęczony miał zawsze długo żal do tych co go nudzili. Brühl spojrzał na Guariniego oczyma nagląc aby dobijał poczętego targu. Padre odstrzelił podobném wejrzeniem zdając to na ministra. August na podłodze nogą miął rozesłany kobierzec i prostował, o czém inném myśląc.
– Co W. Kr. Mość rozkaże? – spytał natarczywie Brühl.
– Gdzie? jak? co? – mruknął król.
– Z Sułkowskim…
– A, z tym, tak… tak… – I znowu kobierzec król miął nogą patrząc na ziemię.
Naostatek jakby z wielkim wysiłkiem odwrócił głowę do Brühla i wskazał ręką na stół:
– Papiery te do jutra.
Minister się zmieszał, na żaden sposób nie chciał i nie mógł zostawić papiérów. Chociaż pewnym był że ich król czytać nie będzie, obawiał się czegoś niespodziewanego, był nadto ostrożnym, rachował że się to da za jednym zamachem dokonać. On i Guarini nieznacznie spojrzeli na siebie.
– N. Panie – odezwał się Włoch cicho – to taka gorzka potrawa, że jéj na dwa dania niewarto rozkładać. Alcun pensier no paga mai debito, co tu myśléć?
Król nic nie odpowiedział, po chwilce odwrócił się do Brühla:
– Strzelanie do tarczy po południu na zamku.
Wtrącenie tego rozkazu było znaczące, Brühl stał zmieszany.
– Ostatni jeleń długo nas męczył – dodał – ale rogacz był téż wart pracy.
Milczał trochę.
– A żubr ostatni zdechł – dodał – i westchnął.
Zegar wskazywał godzinę, w której król zwykł był iść do królowéj, kazał zawołać szambelana.
Brühl czuł się odprawiony z niczém, a cały zachód był stracony. Nie wiedział czemu ten opór przypisać; Guarini i on spoglądali na siebie. Król spieszył z wyjściem. Musieli natychmiast za nim wyjść także z pokojów i Brühl wciągnął spowiednika do gabinetu przyległego.
Papiery rzucił na stół zniechęcony.
– Nie rozumiem – rzekł.
– Pacienza! Col tempo e colla paglia Maturano le nespole! – odparł Guarini – do jutra, to nie mogło się stać tak prędko. Król nie mówił nic, oswoi się z tą myślą, a że nic mu tak nie cięży jak ponawiane szturmy, postawicie na swojém.
Zamyślił się minister.
– Zawsze to źle! – rzekł – w sercu coś dla Sułkowskiego zostało.
Poczęli szeptać i naradzać się z Guarinim. Jezuita natychmiast udał się do królowéj, Brühl z papierami do domu.
Najregularniejszy w życiu swém król, jak mówiliśmy już, w popołudniowych godzinach, które szlafrokowemi nazywano: przy fajce, przypuszczał do siebie tylko tych co go mogli zabawić. Brühl jeśli się tam zjawił o tym czasie, musiał także zapomniéć o obowiązkach ministra, a wziąć na siebie trefnisia. Lecz że o tych godzinach nie groziło żadne niebezpieczeństwo, bo nikogo na zamek oprócz domowych nie wpuszczano; bardzo rzadko zjawiał się minister. Król bawił się z trefnisiami swemi, lub wedle fantazyi, nie wolno mu tylko było wezwać nikogo takiego, któryby do dworu nie należał, a Brühlowscy zausznicy, gdyby nawet rozkaz odebrali, znaleźliby sposób nie spełnienia go, aż zasięgnąwszy rady ministra.
Z czasów Augusta Mocnego, pozostał jak inni, przywiązany do dworu, sławny ów Hanswurst N. Pana, Józef Fröhlich, który się nosił z kluczem srebrnym szambelański m na grzbiecie, biorącym w siebie kwartę wina.
Lecz dawniéj ulubiony panu, teraz był tylko po nim pamiątką. Brühl który mu nie dowierzał, starał się go usuwać równie jak barona Schmiedel. Całkiem jednak dawnych sług ojca nie dopuściłby był August odpędzić. Fröhlich miał swój dom za mostem (harrenhaus), miał się już dobrze i nie często się pokazywał u dworu; ale ilekroć się pokazał, dosyć było Augustowi twarz jego pucołowatą i śmiejącą się zobaczyć, aby się już śmiać na kredyt, nim jeszcze wyrzekł słowo.
Dnia tego po obiedzie nie było Brühla. Frosch dostał fluksyi od policzka który mu Storch wymierzył, niby żartem…. za co został ukarany aresztem przy kuchni. Nie bardzo się więc zdziwiono, gdy król pazia wysłał aby mu Fröhlicha sprowadził. Ponieważ figle Fröhlicha najwyrazistszemi się stawały i działały najmocniéj gdy naprzeciw wesołéj twarzy starego trefnisia stanął kammer-kuryer, baron Schmiedel z melancholiczném swojém obliczem; paź zapytał czy i Schmiedel miał być wezwany.
Król potrząsł głową i powtórzył mu:
– Fröhlich sam.
Wielkie było zdziwienie starego Hanswursta gdy mu na zamek iść kazano. Wdział jak mógł najżywiéj jednę ze trzechset sukni pstrych, które mu sprawił August Mocny; klucz swój przyczepił i puścił się mimo wichru przez most pieszo, myśląc tylko czém N. Pana zabawić potrafi.