Kitabı oku: «Budnik», sayfa 7

Yazı tipi:

XIX

We dworze było spokojnie. Jan powrócił nocą i rzucił się na łóżko odprawując sługi. Ale sen odbiegł od niego daleko; rzucał się, kręcił, pił wodę i wino stojące przy łóżku – napróżno. Coraz to większa trawiła gorączka, większy nim miotał niepokój. Czego? nie wiedział. Sto razy powtarzał sobie: Cóż mnie ta dziewczyna ma obchodzić? Albożto pierwsza? Albożto tak wielka zbrodnia? Dam im co zechcą: nagrodzę, obdarzę, zapłacę.

A w sercu czuł przecie, że zapłacić nie był w stanie, że nienagrodzonego nagrodzić nie mógł, a na duszy wiecznie mu kamieniem występek ciężyć będzie.

– Głupstwo! – powtarzał – głupstwo!

A przecież ani usnąć, ani się uspokoić nie mógł. – Oszalała! małoż szalonych na świecie? Cóżem ja temu winien. Lekarz mówi, że miała usposobienie. Tak jest, jam nie winien, usposobienie winno. Albożem chciał tego? A i to nawet przejdzie! to przejdzie!

Mogłaż ona myśleć, że ją pokocham, tak, że się wreszcie ożenię? Cha! cha! szaleństwo! Ja z nią! – I śmiał się sucho, straszliwie błyskając oczyma.

– Co mi tam! co mi tam!

Zaledwie się położył, ktoś do drzwi zapukał; wszedł służący.

– Panie!

– Czego chcesz i poco wchodzisz?

– Jakaś kobieta, Pawłowa.

– Czego chce Pawłowa?

– Nie wiem panie.

– Zawołaj ją tutaj.

Stara wpadła drżąca i zapłakana. – Ach! nieszczęście! paniczu! nieszczęście!

– Cóż się wam stało?

– Bartosz powrócił.

– I cóż z tego?

– A! i mnie wypędził i chatę zapalił, a sam z córką uszedł gdzieś w las.

– Z córką? w las? – powtórzył nieprzytomnie Jan. – No to cóż? niech idą sobie z Bogiem!

– Gdzież ja się nieszczęśliwa podzieję!

– Dadzą ci kąt! – Skinął ręką.

– Paniczu, bój się Boga! – zawołała wychodząc Pawłowa – nie żartuj a strzeż się, on ci gotów co złego zrobić!

– On? mnie! I Jan rozśmiał się, ruszając ramionami z dumą, pogardą i gniewem.

W tydzień potem znowu zgraja była we dworze, znów hulanka u pana Jana i przyjaciół huk, bo ci na zawołanie, tylko świsnąć jak na psy. Znowu konie skaczą, znów szczekają wyżły i gończe, butelki strzelają, panowie się śmieją.

Wśród tych gości wesołych, on chmurny choć się żywo obraca, choć mile mówi, głośno się śmieje, zachęca do hulanki, podsuwa kieliszki i wyzywa opowiadania obnażone a bezwstydne. Często wpół żartu wyrwie mu się westchnienie, potoczy dokoła oczyma, jakby się czego spodziewał albo lękał; zamilknie, siądzie i zamyśli się.

– Coto u licha Jasiowi? – dopytują się przyjaciele.

– A kat go wie! niezdrów może.

– On? daj Boże, aby moje konie takie zdrowe jak on były!

– To ta dziewczyna o której mówią, że z miłości dla niego oszalała, niepokoić go musi. Wszak o niej wiecie; ja ją widziałem, śliczna!

– Oszalała! Patrzcie! Ale boto on czasem zadaleko posuwa żarty. Wiecie, mnie raz poszczuł chartami.

– Myślał żeś lis i niewiele się omylił.

– Ogona mu tylko braknie.

– No! no! dość tego! Wyż mnie prześladujecie, o Arystydesy!

– Co za erudycja!

– Patrzcieno jak Jan dziko spogląda, to nie jest wzrok jego zwykły.

Jan się zbliżył, umilkli.

– A co? na polowanie? – odezwali się niektórzy.

– Chcecie? jedźmy!

– Jedźmy – rzekł Jan – każę wam konie posiodłać, psy posmyczyć i z chartami.

– Cóż? po zasiewach?

– Co wam do tego! znajdę obłogi, a pójdzie zając w żyto, no, to i my za nim.

– Szalony!

– Co wam do tego!

Wydano natychmiast rozkazy, gdy służąca pani podkomorzynej, która już dowiedziała się o polowaniu, przyszła od swojej pani przypomnieć, że to było święto uroczyste.

– Ale dajże mi pokój Nastusiu!

– Pani sama prosi pana!

Jan zamyślił się trochę, i gdy przyjaciele przyjmowali Nastusię otaczając ją kółkiem, on pobiegł do matki.

Naprzeciw nadchodzącego syna, który rzadkim był u niej gościem, podkomorzyna wyszła aż do sieni, i całując go w głowę: – Moje drogie dziecko, czy teżto prawda, że macie jechać na polowanie? Wszakcito uroczyste u nas święto.

– Kochana mamo, już po objedzie.

– Jeśli chcecie koniecznie, czemużby nie jutro?

– Dla mnie dziś, jutro, to wszystko jedno, ale moi panowie gwałtem się dziś napierają.

– No! to Bóg z niemi, niechaj sobie jadą, daj im konie i psy, a sam zostań. Przyszedłeś do matki, posiedzielibyśmy choć godzinkę razem, ja cię tak rzadko widuję!

– Moja mamo, ale toby było niegrzecznie.

Matka umilkła.

– A przytem – dodała uśmiechając się panna Tekla – wszak dziś wedle łacińskiego kalendarza nie jest święto.

Podkomorzyna nic nie powiedziała.

– Kiedy tak koniecznie chcecie…

– O ja! nic a nic! przejadę się tylko, głowa mnie trochę boli.

– A widzisz moje biedne dziecię, możeby ci kolońskiej wódki, alboby ogrzanie pomogło.

– Nie! nie! świeże powietrze, ruch! Dziękuję mamie.

I pocałował ją w rękę, matka go w czoło i jak była zwykła, pobłogosławiła krzyżykiem. Jemu nie wiedzieć czemu łzy się zakręciły w oczach, uścisnął rękę drżącą staruszki i zniknął.

W dziedzińcu stały już konie, psy się rwały, a panicze ujeżdżali swe wierzchowce, kręcąc w kółko po murawie. Jeden z nich krzyczącą Nastusię galopem obwodził po podwórzu. Podano Jasiowi karego, on skoczył nań, zażył ostro, i po przedzie całej bandy wypuścił co sił stało, gdzie oczy poniosły.

Podkomorzyna stała w oknie, żegnała długo i powtarzała do panny Tekli: – Byleby się mojemu robaczkowi co nie stało!

Wyprzedzając się, wrzeszcząc, zacinając konie, przeskakując rowy i płoty, młodzież leciała w pola, a polami ku lasom, brzegiem których stanąć miano, dla rozpoczęcia polowania, zastępując uciekającej zwierzynie od boru, do któregoby się schronić mogła.

Tylko co Jaś i towarzysze rozstawiać się poczęli, gdy Jan, który pozostał sam jeden oczekując na opóźnionych, usłyszał szelest w poblizkich krzakach.

O trzy kroki od niego, z zaognionemi oczyma stał Bartosz i trzymał go na celu.

– Nie rusz się, bo śmierć przyśpieszysz sobie – zawołał szydersko. – No! przeżegnaj się i módl, daję ci chwilę póki tamci nie nadjadą.

Jan pobladł, zatrząsł się, dreszcz przebiegł po nim; domyślił się kto stał przed nim. Nadto był dumny, żeby w obec śmierci nawet bojaźń miał pokazać; machinalnie szukał broni, ale jej nie miał.

– No! poleć duszę Bogu, jeśli ją masz, a spiesz się.

– Czego chcesz?

– Ja? twojej krwi!

– Za co?

– Nie wiesz! Na zmycie plamy, którą ponoszę, na nasycenie pragnienia, które mnie pali. Tyś mi odebrał córkę, ja tobie życie.

– Córkę? jam ci jej nie odebrał!

– Tak! tylkoś mi ją zostawił zhańbioną.

– Ja nagrodzę.

– Ożeniłbyś się? – Stary się rozśmiał okropnie.

Jan milczał. – Co chcesz? spytał.

Twojej krwi! módl się, nie mam czasu! twoi nadjeżdżają! – W tej chwili strzał rozległ się głośny i blizko stojący już panicz zawołał:

– A to co za głupiec strzelił?

Obejrzał się i zdrętwiał.

Obłoczek sinawego dymu unosił się o kilkadziesiąt kroków od niego nad miejscem gdzie stał Jan. Kary wierzchowiec swobodnie leciał zadarłszy ogona, wierzgając, po polu skacząc. Na roli leżał Jan z rozdartą wystrzałem piersią, a krew buchała mu otwartemi ustami; obłąkane oczy niebieskie zataczał w koło, a ręką bezsilną chwytał się coraz ku sercu.

W chwili wszyscy go otaczali.

– Co to jest? co to się stało? – pytali jeden drugiego. Nikt odpowiedzieć nie umiał.

– Do domu! do matki! – słabym głosem rzekł postrzelony. – Nie szukajcie winnego, ja sam winienem, to przypadek.

– Ależ nie miałeś strzelby z sobą?

– Owszem, miałem; nieście mnie prędzej! prędzej!

Wzięto natychmiast Jana na zielone z gałęzi nosze i powolnie szalony orszak co dopiero ze śmiechem i swawolą przez wieś leciał, powracał z spuszczoną głową i chmurnem czołem do domu, wiodąc za sobą śmierć.

Podkomorzyna z panną Teklą nieszczęściem wyszły były na przechadzkę właśnie w tę stronę, z której Jan omdlały, krew lejąc po drodze, powracał.

Pierwsze oko matki ujrzało niepojęte w początku skupienie młodzieży, wracającej pieszo i tłumnie a tak rychło do dworu.

Serce matki zabiło. Mimo wieku i osłabienia podbiegła żywo, i bez przygotowania niespodzianie trafiła na widok, który ją przytomności pozbawił. Padła omdlała, obejmując rękami na wpół tylko żywego syna.

Nikt nie pytał, nikt nie tłumaczył co się stało. Ludzie otrzeźwiwszy nieco mdlejącą bezustannie, ponieśli ją na rękach do domu. Wszyscy słudzy pospieszyli po lekarzy do miasteczka, ale krew obficie wylewająca się ustami postrzelonego, dla nieświadomych zdawała się niechybną blizkiej śmierci oznaką. Droga którą niesiono Jana, dziedziniec, łoże, pokój, młodą tą krwią tak marnie przelaną zbroczone były. Podkomorzyna leżała w gorączce i spazmach.

Większa część przyjaciół przestraszonych, lękając się odpowiedzialności, zapytań, dochodzeń urzędowych, natychmiast niby po lekarzy powynosiła się cichaczem. Dwóch tylko czy trzech odważniejszych pozostało.

Nocą dopiero nadjechał lekarz i ranę zaledwie wśród powszechnego popłochu obandażowaną opatrzył na nowo. Jan strzelony był o cal wyżej serca, a kula przeszła piersi na wylot i wyszła ponad lewą łopatką.

– Czy będzie żył? czy wyżyje? – pytali słudzy, dworacy, oficjaliści.

Lekarz choć głową pokręcał, ale nadziei nie tracił, nic ani tak, ani owak nie mówiąc. Co było koni, rozesłano po innych doktorów. Tymczasem ekonom, rządca, pisarze i cała zgraja sług, o sobie pamiętając, na wszelki przypadek oczyszczała śpichlerze, magazyny, stodoły i wywoziła ze dworu, co tylko dało się pochwycić wśród zamieszania.

– A coto ja mam być gorszy od drugich – mówił ulubiony sługa Jana, pakując co lepszego z pańskiej garderoby i przeglądając szkatułki. – Czemuto ja nie mam się pożywić kiedy wszyscy biorą?

Wśród powszechnego rabunku, ledwie kto pozostał coby przy łożu pani i syna chciał siedzieć. Jak wszędzie, ubożsi tylko i biedniejsi wiernemi byli nieszczęściu.

Osłabiona, przerażona podkomorzyna w nocy znalazła siły, żeby się zwlec z łóżka do syna. Rozpytywała otaczających go, co było przyczyną tak strasznego wypadku; ale nikt odpowiedzieć nie chciał, i nikt też dokładnie nie wiedział. Jedni utrzymywali, że strzelba czy pistolet, który Jan zawieszone miał na sznurze, targnięty w pędzie wystrzelił, drudzy, że jakiś nieznajomy człowiek z lasu wyszedłszy, stanął naprzeciw Jana, powiedział do niego słów kilka, jakby mu coś wyrzucał, zmierzył w piersi i wystrzelił.

Wyrazy wszakże Jana, który w pierwszej chwili wołał: „To przypadek, nikogo nie szukajcie!” najmocniej dowodzić się zdawały, że baśń o owym człowieku była skleconą tylko.

– Któżby śmiał! ktoby mógł? – mówiła podkomorzyna – strzelić do tego anioła dobroci! Komu on zrobił co złego? mógłże mieć nieprzyjaciół?

Matka, która ani rodzaju życia, ani nawet najpospolitszych codziennych czynności rozpieszczonego dziecka nie znała, pojąć takiej zemsty nad niem nie mogła.

Między ludźmi pocichu wieść się rozchodziła, że Bartosz, ojciec Julusi, strzelił do pana Jana. Dojeżdżacz który stał nieopodal zaklinał się, że go widział doskonale, słyszał nawet że coś wprzód mówił, ale zrozumieć nie mógł. Matce nic o nim nie wspominano. Rządca tylko natychmiast nakazał obławę w lasach, i sam z kilkunastą ludźmi poleciał ścigać budnika.

XX

Był wieczór późny, a po lesie rozlegały się hukania i rozświecały łuny zapalonych na pobrzeżu ogni. Bór dokoła opasywano strażami, które do dnia białego wartować miały. W dalekim ostępie, na zielonej łące, którą otaczały gąszcze nieprzebyte, wznosiło się wzgórze piasczyste, porosłe suchą trawą, mchami srebrzystemi, posiane igłami otaczających kilku sosen. Gdzieniegdzie żółta, biała lub różowa nieśmiertelniczka, podnosiła główkę bez życia, na tej darni martwej jak ona.

U podnóża wzgórka, pod starą sosną palił się pień wyrąbany, w którym nagromadzono smolnego łuczywa; kopcąc więcej niż oświecając i grzejąc.

W zwieszonych ku ziemi gałęziach drzewa, upleciony był szałas przykryty poucinaną świeżo leszczyną, dębiną, osiczyną i wonnemi warkoczami brzozy. U samegoto wnijścia szałaszu błyszczała trocha rozpalonego ognia. Opodal od niego siedział zadumany z odkrytą głową, ze strzelbą nienabitą obok na ziemi leżącą Bartosz, budnik, wpatrując się w ogień temi oczyma, które skierowane na jeden przedmiot, nie chcą znijść z niego, bo już niczego na świecie nie szukają.

Przed nim na gałęziach i rozesłanej świcie, bielało martwe ciało umarłej Julusi, której twarz blada w czarnym warkoczu włosów, wydawała się jakby chustą pokryta. Przymknięte miała powieki, zawarte usta sine, a ostatnim znakiem niedawno ubiegłego życia, było kilka kwiatów uczepionych na skroni. Obłąkanie tylko mogło ją tak ustroić w godzinę śmierci.

Z drugiej strony umarłej, siedział Maciej, który strugał nożykiem łuczywo i do ognia przyrzucał. Z niejakim strachem poglądał na martwe ciało siostry, to znów na zdrętwiałego ojca, który łzy nie ronił i słowa nie rzekł.

Choć dosyć daleko stały zwołane obławy, huk ich aż tutaj dochodził, głosy aż tu dolatywały. Lecz prócz Macieja nikt ich nie słyszał.

– Słyszycie tatulu! – zcicha ośmielał się niekiedy wybąknąć syn, a Burek też piszczał lub zaczynał wyć smutnie, ale jedno spojrzenie Bartosza zamykało usta synowi i pies podtuliwszy ogona uchodził skryć się w kątek za gałęzie.

Coto będzie! coto będzie! – mruczał Maciej. – Jeśli ja wiem coto będzie, niech mnie kaduk porwie. Siostra umarła, ojciec gdyby słup nieprzymierzając, chata spalona. Ciekawości! ciekawości!

Wilcy zaczęli wyć w oddaleniu.

– Ot i to potrzebne – mruczał Maciej ruszając ramionami. – A ten Burek taki głupi swojem wyciem, gotów ich nam tu naprowadzić. – I syknął na psa.

Stary tymczasem rzucił się na kolana i modlił się, a modląc rozpłakał i upadł na ziemię twarzą.

– Ot i tatulowi coś – rzekł Maciej. – Tylko ja co się podobno zostanę; ta i Burek, jeśli nas wilcy nie pojedzą.

Bartosz nareszcie podniósł łysą głowę, zwalaną piaskiem i ziemią, i zawołał:

– Módl się! Czyż i u grobu siostry, ani ci co w sercu zabije, ani łza nie przyjdzie. A Boże!

Maciej posłuszny rzucił nóż, którym strugał łuczywo i pokląkł, przeżegnał się bez omyłki i głośno jak dziecko począł bez zająknienia pacierze odmawiać, a skończywszy wszystkie ile ich umiał, przeżegnał się znowu i wstał.

– Już! – rzekł do ojca.

Ten ściągnął się tylko z ziemi podpierając ręką. – Do roboty! rzekł. Widzisz, że leży bez trumny, zrobim jej trumnę choć z dranic, niech nie wala się biedne dziecko bez pogrzebu. Do siekiery.

Straszno było patrzeć na tego starca, który podwajając siły z rozpaczą i gorączkowym pośpiechem, ciął drzewo potężnie i odrzucał ogromne trzaski. Sam on miarę wziął na ciało córki, sam kierował robotą trumny, która w kilka godzin mizernie skleconą została. Ukląkł starzec wyściełając ją mchem i nieśmiertelnikami, a potem napozór obojętny, postąpił ku ciału córki. Ale tu znów boleść nim owładła niepokonana, padł na jej ciało i płakał.

– Dziecko moje! dziecko moje! – mówił głosem przerywanym łkaniem – takiżto ja dzień w mej starej głowie marzyłem dla ciebie! Myślałemże kiedy, że ci zbójca w lesie z kradzionego drzewa trumienkę ciosać będzie i na nieświęconej ziemi, krwią zmazanemi rękoma, zwiędłą zawczasu i obłąkaną nawet w godzinę śmierci – pogrzebie! O mój Boże! jedno chowam, a drugie! drugie! Bóg wie jak ono skończy! Żegnaj mi dziecko drogie, przynajmniej cię teraz ręce cudze nie dotkną; ja sam złożę cię na wieczny spoczynek, jak ty ojca położyć i powieki mu przysypać miałaś. Zadługo żyłem, zadługo!

I na silne wziąwszy ją ręce, podniósł z ziemi. Naówczas czarny jej warkocz ogromny rozsypał się aż na darń, i kwiatki z niego posypały. Ojciec ukląkł i pozbierał je do jednego. Maciej patrzał z otwartą gębą i trochę się krzywił; zdawało mu się że zapłacze, ale na to zebrać się nie mógł.

I znowu podniósł ją ojciec, a powolnie stąpając, złożył ostrożnie w ubogiej trumience. Tu jak matka do snu w kolebce układa dziecię, ułożył jej na krzyż ręce, głowę na czarnym warkoczu i pokrył zrywając z siebie, czem tylko mógł, jakby ją od chłodu osłaniał jeszcze. Potem pocałował w czoło, i z ojca znów stał się grabarzem. Klęcząc zabił ćwieki drewniane trumienki, i szpary gęsto, starannie, suchym mchem pozaciskał.

Skończywszy, wyszukał drzewo, które obciosał nakształt rydla i skinął na Macieja.

Domyślił się i on przecie, że dół kopać było potrzeba. Przy słabym płomyku dogorywających łuczyw, starzec żywo jakby pospieszał, oglądając się na wschodnią stronę nieba, odrzucał żółty piasek; obok syn czynił toż samo, ale powoli i niezgrabnie. Burek siedział przy trumience i wył żałośnie.

Na dzień się zabierało, gdy grób był gotowy. I spuścili ją powolnie w nieznaną mogiłę, a ojciec pierwszy posypał senne oczy biednej dziewczyny garścią żółtego piasku.

I sypali mogiłę, sypali aż rozwidniało i rozedniało, a dzień był jasny na niebie i huk postępującej obławy zewsząd słyszeć się dawał, gdy Bartosz wyciosawszy krzyżyk, wkopał go w głowach Julusi.

Maciej upadł na ziemię zmęczony. Starzec pochylił się tylko na grób i nieruchomy pozostał.

A ptaki świergotały na drzewach i wiatr chłodny, orzeźwiający, powiewał i słonce podnosiło się jasne, rozpromienione, wesołe.

W parę godzin obława schwytała starca i syna leżących jeszcze u mogiły Julusi, Maciej był usnął.

Bartosz dał się związać, zabrać i prowadzić w milczeniu; powiedział tylko kilka słów do rządcy, aby Macieja wypuścił, przyznając się od razu do całej winy. Jakoż nie wiązano nawet syna, którego znano z tchórzliwego charakteru i ograniczonej głowy. Ojciec odwrócił się parę razy za nim, sądząc, że pozostanie w lesie, ale instynktem jakimś Maciej razem z Burkiem, powlókł się krok w krok za prowadzonym Bartoszem.

XXI

We dworze kilku lekarzy otaczali łoże pana Jana i jego matki; ona także znów w gorączce i bezprzytomna leżała. Syn postrzelony, chociaż kula przeszła mu po nad sercem, nie był raniony śmiertelnie. Pomimo niebezpieczeństwa, mógł wyżyć i znieść ten postrzał, który o cal tylko niżej byłby go trupem położył.

Ale napróżno pocieszano tem matkę, która zrozumieć nawet co jej mówiono nie mogła. Musiano wreszcie przenieść ją w lektyce do syna, aby go sama siedzącego zobaczyła i żywego; dopiero tym środkiem zdołano powrócić jej przytomność i zdrowie. Wprzód bowiem wierzyć nie chciała, że żyje.

Ale wzruszenie wielkie wstrzęsło do reszty słabym umysłem i osłabiło ją nadzwyczajnie; zestarzała nagle i straszliwie, zgrzybiała w dni kilka. Najmniejszy szelest, śmiech, odgłos, uderzenie drzwiami, hałas w domu, przerażały ją i nabawiały milczącym strachem. Drżała przed każdą nieznajomą twarzą, a choć dotąd nie wiedziała kto do jej syna strzelił, jakiś instynkt macierzyński kazał się jej wszystkich obcych obawiać.

Jan także innym powstał z tej choroby człowiekiem; z krwią wylaną z młodej piersi, którą opłacił szały młodości i występek swój, ubiegło zeń wiele złego. Pierwszem staraniem gdy przyszedł do siebie, było uwolnić od wszelkiego prześladowania Bartosza. Z trudnością to wprawdzie przyszło, ale że Jan żył i sam się o to starał, dokazano że budnik oswobodzony został, wymagano tylko aby się z tych stron oddalił. Jan hojnie opatrzeć chciał potrzeby starca, ale ten ze wzgardą i gniewem ofiarę odepchnął. Rozsypane pieniądze po izbie zebrali świadkowie, a stary wziął tylko swoję strzelbę z kąta, i wyszedł słowa nie rzekłszy. Maciej i Burek pociągnęli za nim.

Nim liście z drzew opadły na mogiłę Julusi, znaleziono budnika skrzepłego na żółtym usypie, obok krzyżyka, który oznaczał grób córki.

Maciej i Burek siedzieli poniżej, jeden plótł łapcie, drugi kawał suchego chleba ogryzał.

We dworze spytacie jeszcze.

Wiele się tam choć powoli zmieniło. Nie ma już hucznych jak przedtem zabaw, ani szalonej młodzieży, ani rozpasanych przyjaciół. Jan podstarzał i siedzi przy matce, której dwór oprócz panny Tekli zupełnie nowy. Macieja zrobiono leśniczym, a Burek dotąd się za nim włóczy, i często mógłby sprawiedliwie użalać się na niewdzięczność swojego pana, gdyby psy nie były daleko poczciwsze od ludzi, a nadewszystko cierpliwsze!

Prawda, że też to psy tylko!

Yaş sınırı:
0+
Litres'teki yayın tarihi:
01 temmuz 2020
Hacim:
110 s. 1 illüstrasyon
Telif hakkı:
Public Domain
İndirme biçimi:
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre