Kitabı oku: «Chata za wsią», sayfa 6
Tom II
Jest w człowieku siła, na któréj rzadko kto się poznał, rzadko kto użyć jéj umiał. Siła to czarodziejska, która dokazuje cudów: podbija pod swą władzę wszystko co ją otacza, pęta żywioły przeciwne, walczy zwycięzko z czasem, przestrzenią, zniszczeniem; któréj potęgą wznoszą się dzieła olbrzymie, stają się cuda niepojęte – tą siłą jest wola!
Słówko, ale co w tém słowie! Jakie skupienie władz wszystkich, jakie spotęgowanie człowieka! Rozbierz wolę, a znajdziesz w niéj treść i istotę najwyższych przymiotów ludzkich; tą jedną sprężyną pociągnione, wchodzą w ruch i działanie siły nieznane, uśpione, nadziemskie, których nic nad nią poruszyć nie zdoła. Ustaje woli działanie, a zmienia się cały człowiek: słabnie, osuwa się, upada i niknie!… Wola nie jest wyłączną potęgą geniuszu, talentu, rozumu; każdy ją miéć może, kto ją w sobie wyrobił, i od najlichszego robaka ziemi, każdy nią cudów dokaże. Całe życie praktyczne stoi na woli; brak jéj czyni niewolnikiem3, jak posiadanie jéj władcą. Na téj osi obracają się koła losów, niewidzialną kierowane dłonią, ale poruszane jedną siłą woli.
Nie wiem, czy więcéj się dziwić potrzeba olbrzymim piramidom egipskim, celi pustelnika wykutéj dłonią drżącą w twardéj skale, czy chacie cygana zlepionéj niczém z niczego?
Zmierzcie siły i ich skutki, a otrzymacie wypadek sprawiedliwy: bo wielkość dzieła rachuje się władzą jego twórcy. Drobny, niewidzialny otworek, który wyrył robaczek w drzewie, dla mnie przynajmniéj jest tak zadziwiającą budową, jak tunel pod Tamizą, żłobiony ręką i myślą ludzi tysiąca. Ciężar jaki mrówka dźwiga na swój tumulus, złożony prawie z mikroskopijnych okruchów, wzbudza większe podziwienie we mnie, niż obelisk luxorski przyciągniony do Paryża. Tak samo i w sprawach ludzkich: bylebyś wpatrzył się w ten światek maluczki, na który mało kto oczy obraca, znajdziesz w nim i piramidy, i dzieła olbrzymie, i cuda stworzone jedną tylko wolą, może bardziéj zdumiewające niż to, czemuśmy codziennie dziwić się przywykli.
Naprzeciw cmentarza w Stawisku wznosiła się już chatka, dzieło jednéj silnéj woli, zdumiewające ogromem, choć liche z pozoru. Nikt nie pomagał dźwigać drzewa, nikt go prócz cygana nie ciosał i nie spajał, nikt nawet dobrém życzeniem nie wsparł osamotnionego robotnika; a jednak sklecił tę lepiankę, po każde polano drzewa chodząc z osobna do lasu, każdy dyl dźwigając na plecach pod górę, i za wyostrzenie siekiery pracując u kowala, bo mu inaczéj jak czasem swoim zapłacić nie mógł.
W kilka tygodni po weselu i po opisanych wypadkach chata Tumrego była prawie na dokończeniu. Wielką w tém pomocą stała się dla niego żona, bo jéj widok zagrzewał go, zachęcał, a pracowite dłonie nie jedno polano przywlekły pod cmentarzysko. We dwojgu, praca już lżejszą stała się cyganowi; a gdy wieczorem uznojony upadł na lichéj ławie odpocząć, miał ku komu zwrócić oczy, miał już przemówić do kogo.
Motrunie przywykłéj do domowego gospodarstwa, które się dostatniém w porównaniu do nagich ścian ich chałupki nazwać mogło; ciężko było oswoić się z tym bytem, dla którego utrzymania wszystko niemal stworzyć było potrzeba z niczego. Tak mało, zdaje się znajdziesz w ubogiéj chacie wieśniaka, a jednak ile tu niepostrzeżonego sprzętu, drobnostek, które powolnie nabywać, robić, dostawać musi. W chałupie Tumrego, prócz kupionych przez Motrunę na targu najpotrzebniejszych rzeczy, nic a nic nie było. Cygan obchodził się upieczonym kartoflem i zaczerpniętą w dłoń wodą. Począwszy od wiadra, sprzętu pierwszéj potrzeby, przy którém jeszcze czerpak być musi lipowy, ileżto brakło co chwila! Stół, ławy, niecki, cebry, dziżkę dostać musieli, bo się bez nich obejść nie mogli we dwoje. Jednym téż chlebem żyć było trudno, a ogrod zasadzać za późno.
W początku myślała Motruna, że wieś i bracia, którzy się tak nieprzyjaźnie stawili dla nich, dadzą się przekonać i nakłonić do przebaczenia; ale zaraz pierwszych dni przekonała się, że albo wiele na to czasu byłoby potrzeba, lub nigdy może dokonać się to nieda. Wieśniak ma to do siebie, że w raz powziętém uczuciu i myśli trwa uparcie; nie ma on czasu na rozmyślanie, na rozbiory tego, co uczuł i przedsięwziął: czyn zajmuje mu niemal życie całe, raz więc stanąwszy na drodze, zbić się z niéj nie daje niczém. W sercu jego rozbudzone wzruszenie dzień jeden podaje drugiemu dniowi, a myśl, z którą usnął z wieczora, wstaje z nim nazajutrz rano.
Bracia Motruny stanęli właśnie na gościńcu, z którego ich nic sprowadzić nie mogło; owszem, dwór wdaniem się swojém przyparł ich jeszcze do niego, a cała wieś oświadczając się za nimi i pośmiertną wolą starego Lepiuka, niepodobném prawie czyniło dla nich cofnięcie się.
Jakkolwiek kowal był bardzo wiosce potrzebny, zarzekli się wszyscy, że Tumrego nie użyją, choćby o mil kilka z naralnikami chodzić mieli. Bracia Motruny zerwali z siostrą zupełnie, i zdala nawet nikt nie spojrzał litościwie na tych wygnańców z pod cmentarza, których lepianka powoli się nakrywała i kończyła.
Przejeżdżając drogą, każdy z ciekawością poglądał na chałupę cygana, ale jak skoro znajomy zobaczył Motrunę w progu, popędzał konie żeby ją minąć, odwracając twarz ku cmentarzowi, bez powitania i dobrego słowa. Najodważniejsi nawet z gromady, starym zwyczajem trzymali z gminą i słuchali jéj wyroku.
Dni tak upływały, a żywa dusza nieprzestąpiła proga, i nie słyszeli głosu nad swój własny; a gdy długa noc jesienna nadeszła z wichrem i burzą, tulili się do siebie z zabobonnym strachem, bo obojgu w téj pustce na myśl przychodził rozgniewany Lepiuk i sąsiednia jego mogiła.
Pracy tak było wiele, a znój tak nieustanny, a przyszłość tak straszna, że oboje nie mieli jeszcze czasu boléć nad dniem dzisiejszym. Toćto jedyna ulga wielkiéj nędzy, że ona przed sobą daleko nie widzi. Szczęśliwsi dręczą się jutrem, płacąc za pomyślność dzisiejszą niepokojem przyszłości; biedny, w opasanym zewsząd dolą swą dodniową widnokręgu, na nią już tylko boleje. Tak i z niemi było.
Tumry zwłaszcza w znoju kończąc swą chatę i poczynając kuźnię, ani się oglądał na nadchodzące: głód i zimę. Motruna czasem myślą wybiegła po kobiécemu naprzód, ale ją odciągnęła troska powszednia. W istocie, przyszłość była groźna, a nawet dla najnędzniejszych zastraszająca. Dwór pusty z kapitanem Harasymowiczem na gospodarstwie, nie mógł być żadną pomocą; wieś odsunęła się od nich całkowicie, bo nawet Maxym Lach unikał ich teraz; do postawienia kuźni więcéj jeszcze potrzebował cygan pomocy niż kiedy, a zkąd było wziąć żelazo, młoty, kowadło, i pierwszy narząd rzemieślniczy?
Jakkolwiek przywykł Tumry po cygańsku obchodzić się lada czém, wszakże i miech, i cęgi, i młot, i kowadło były konieczne. Na horno potrzeba było cegły, i cygan sam zbudować go nie umiał! A bez kuźni jakaż znów dla nich przyszłość, i zkąd wziąć chleba kawałek?
Podtrzymywała go nadzieja, że gdy warsztat swój postawi, gdy ludzie zobaczą tuż blizko to, czego dotąd daleko szukać musieli; powoli zaczną się udawać do niego z pilniejszą robotą choćby ukradkiem, a za przykładem śmielszych pociągną się i bojaźliwsi.
Wiele jeszcze jednak potrzeba było do tego.
To, co pozostało Motrunie ze sprzedaży krówki, wychodziło powoli na kupno najpierwszych potrzeb do życia: mąkę, krupy omastę i nieustannie odkrywające się jeszcze nowe w domu niedostatki; ani pomyśléć mogli o przysposobieniu kuźni i potrzebnych do niéj narzędzi z téj odrobiny, którą jeszcze mieli, bo ta musiała być obróconą na pilniejsze wydatki.
Cygan jeszcze jednak nie tracił serca, nie postradał odwagi, a praca nie dawała mu czasu na próżne narzekania i rozpacze. Choć chatka jako-tako zlepioną była powierzchownie, jeszcze w niéj ściel musiał zakładać i lepić, ze szczątków szkła połapanych na śmieciskach, jakie-takie porobić okienka, postawić ławy, stół, łóżeczko. Krzątał się więc nieustannie latając do lasu, a w domu ciosając i przybijając od świtu do nocy. Ledwie im pozostawała chwilka na południową strawę, i spoczynek z rozmową wieczorną.
Motruna także miała co robić? Trzeba było chléb upiec, zgotować jedzenie, i na to wszystko nanosić wody, co najgorsza. Najbliższe źródło było w jarze nad drogą do wioski, o dobre staje od chaty, u brzegów stawu, a do niego trzeba było schodzić gliniastym obrywem biegnącą ścieżynką, którą lada deszczyk prawie nieprzebytą czynił dla ślizgoty: cóż dopiéro, gdy nią z ciężkiemi wiadrami na plecach powracać musiała, drapiąc się pod górę Motruna! Po wodę zaś najmniéj dwa razy w dzień zejść było potrzeba. Szczęściem jeszcze, że mało kto chodził do téj studzienki, i biedna Motruna nie spotkała tam kobiét, których milczenie lub ucieczka, byłyby ją boleśnie dotknęły.
W kilka tygodni po przeniesieniu się do ubogiéj lepianki, nic o tém nie mówiąc mężowi, zajętemu jeszcze kończeniem lichéj budowy swojéj; Motruna postanowiła sprobować szczęścia i zakołatać do serca rodziny i braci. Nie widziała ich od chwili, w któréj przeciwko ich woli opuściła chatę ojcowską, i widocznie unikali nawet przejeżdżania drogą pod cmentarz wiodącą, kołując daléj na pańszczyznę i w pole.
– Niejużciż ja im już obca? – mówiła sama w sobie – wszakże chowaliśmy się pod jednym dachem, jedną pierś ssali; czyby tak odepchnąć mnie mieli na zawsze? Swój połaje, pogniewa się, ale pożałuje. Jak im powiem biédę naszą, taki serce się im otworzyć musi, i pomogą, i przebaczą!
Takiemi zagrzewając się myślami i dodając sobie otuchy, któréj w istocie jéj brakło, Motruna ku wieczorowi dnia jednego, gdy Tumry zabawił się w lesie, wziąwszy wiadro na plecy na przypadek, aby się miała czém przed nim wymówić, zeszła niby ku studni. Tu w krzakach schowała naczynie i nosidła, a sama choć tęskno i bojaźliwie, pociągnęła w drogę ku dawnéj chacie ojcowskiéj.
O! biłoż jéj biło biédne serce, gdy ten dach słomiany ujrzała, dziś całkiem obcy, a dawniéj tak dobrze, tak serdecznie znajomy! Każda tu na dachu mchów plama, każdy snopek świeży i żółty, każda kluczyna usunięta na stodółce, tak przypominały dnie, w których patrzyła na nie spokojna i szczęśliwa może! Toż samo stado wróbli świegotało na płocie i w bzach ogródka, i dym z komina tak się zwijał jak dawniéj, i wrotka tak były na bok leżąco otwarte; – wszystko jak było, wszystko, a jednak ten dom tak do serca przyrosły, już nie jéj, już obcy, już cudzy!
Strach ogarniał zbliżającą się do niego Motrunę, a łzy kręciły się w oczach, bo całe dzieciństwo i młodość wybiegły przeciwko niéj za wrotka, powitać wracającą wygnankę, i niosły w ręku pęki niezabudek… Ale prócz tych mar, nikt więcéj nie wyszedł.
Wahała się czy przejść próg chaty, czy się ośmielić zajrzéć tam, i przemówić do dawniéj swoich, dziś cudzych ludzi? A nuż nie zastanie braci, tylko ich żony, które zawsze krzywém okiem patrzały na nią, choć z serca starała się im pomagać, i zastępowała je w pracy około chaty i na dworskiém. Sparła się na płocie biédaczka i zapłakała gorzko, tuląc oczy fartuchem; i stała tak długo zadumana, nie wiedząc co począć, gdy uczuła się trąconą w ramie.
Serce jéj zabiło, otworzyła oczy, a nuż to brat, a nuż to siostra? Nie… byłto stary kot czarny, który ją poznał zdaleka, wskoczył na płot i łasił się Motrunie.
– A! poczciwy burek! – zawołała – choć on nie zapomniał Motruny; dziękuję ci, dziękuję!
Kot nie sam przecie przypomniał sobie rękę, która go dawniéj karmiła: wkrótce otoczyły ją kury nadbiegające z podwórka, zwiedzione, sądząc, że im ziarna posypie, i para szarych gołębi zaczęła się kręcić nad głową.
To powitanie istot, co tak mało mają zwykle pamięci, poruszyło biédną wygnankę, sierotę, i do łez ją rozczuliło. Witała się ze wszystkiemi, głośno wywołując nadane im nazwiska; a gromadka krzykliwa kręciła się dokoła, coraz głośniéj szczebiocząc. Nie ośmieliło to jednak Motruny wstąpić do chaty, która stała zawarta, i nikogo z niéj dotąd widać jeszcze nie było.
Dzień był przecie sobotni, i pewnie żadnéj we dworze ani w polu roboty: bo całe dwa dni lał deszcz, a od południa dopiéro przesychać zaczynało. Już miała odejść przejęta strachem, gdy znajomy skrzyp drzwi od izby dał się słyszéć i wyszedł z nich starszy brat, widocznie tylko co przebudzony, przeciągając się jeszcze. Na gwar ptastwa sądząc, że może jastrząb zwija się w okolicy, przyłożył rękę do czoła i spojrzał; a z za wrót postrzegł głowę Motruny i stanął, widocznie zafrasowany. Jedną już ręką chwycił za skobel od drzwi, jakby chciał nazad powracać, a drugą rzucił zniechęcony. Walczył z sobą: to uciekać myśląc, to odprawić siostrę kilką słowy: ale brew jego namarszczona nic dobrego nie zwiastowała.
Motruna wyciągnęła ku niemu rękę:
– Bracie! bracie!
– Nie ma tu tobie ani braci, ani siostry, ani rodni – odparł surowo jak sędzia, gospodarz – tyś już nie tutejsza! Precz cyganicho od drzwi i progu naszego, precz! Po co ty tu? Może wypatrujesz dla męża, którędyby konie nasze wyprowadził?
– Maxymie! na miłość Bożą, godziż się tak siostrę przyjąć! Odpędź, nie przyjm, ale nie łaj tak boleśnie! Co wam zrobił mój mąż? co ja wam winna?!
– A ojcaście zapomnieli? – zakrzyczał Maxym groźno. – Kto go zabił jeśli nie wy dwoje, i kto potém szukał we dworze pomocy i opieki przeciw nam? No! niechże i teraz dwór was ratuje i dwór wam pomaga! My tobie nie bracia!
– Maxymie! choć dobrém słowem pożegnaj! My z głodu poumieramy: ty nie znasz naszéj nędzy! Z waszéj namowy cała wieś na nas, chléb nam z gęby wyrwaliście. Nie chcecie mnie za siostrę, ja wam się nie narzucam; ale przestańcie prześladować.
– Nie! nie – krzyknął Maxym – będziemy was męczyć, aż sobie precz ztąd w świat za cyganami, braćmi waszemi, pójdziecie. Obchodziła się wioska tyle lat bez kowala, obejdzie się i daléj, a my was nie chcemy miéć na oczach!
Motrunie ta nielitośna mowa odezwała się aż w sercu, i ścisnęła je gniewem prawie.
– Prześladujecie nas cyganami – zawołała podnosząc się – a i wyście synowie Romów! Prześladujecie nas, a lepsiście sami, co odpychacie krew waszą na zgubę i głód, byle wam z oczu uszła!
– Precz mi jędzo! bo cię psami wyszczuję! krzyknął Maxym wypadając z chaty za próg.
– Psy lepsze od ciebie – rzekła Motruna – bo mnie wszystkie znają za panią, kiedy ty wyparłeś się siostry.
– Boś ty się wyparła ojca i jego woli – przerwał Maksym.
Motruna spuściła oczy, obeschłe z łez i gorejące, wstrzęsła się i wzgardliwie rzucając wejrzenie na brata, odstąpiła na kilka kroków od chaty. Kot, kury, gołębie nadbiegły, w téj chwili stary Kasztan, pies podwórzowy, który się wśród wrzawy obudził i zlazł z przyźby: wszystkoto poszło za dawną karmicielką.
Maksym znikł już za drzwiami.
Burek zeskoczył zrazu z tynu, i ocierając się o Motrunę, kilka kroków wlókł się za nią powoli; ale widząc, że minęła wrota i kierowała się ku drodze: przyzostał, usiadł, łapki pod siebie podłożył, i w początku poglądał na nią, a nareszcie, że słonko mu przygrzéwało, zdrzémnął się wśród podwórka.
Kury napróżno pozierając na fartuch Motruny i szczebiocząc, poskakały za nią kilka kroków, dziobiąc ją po nogach i chwytając za spódnicę; ale i te zobaczywszy że schodziła ze zwykłych granic ich państwa, zaczęły się grzebać w śmiecisku i porzuciły ją samą.
Para gołębi leciała nad jéj głową przysiadając na gruszach, na studniach, na dachach; zdawała się ją wyzywać nazad i gruchała ku swéj pani; ale niedaleko jéj towarzyszyła; samica pociągnęła ku gniazdu piérwsza, a samiec wrócił się za nią.
Kasztan stary wytrwał podobno najdłużéj: wyprowadził ją za podwórko, za wrotka aż na drogę, i lizał po ręku i mruczał, zapraszając niby, aby się nie oddalała od chaty. Ale Kasztan tak już był stary! Boki miał wypełzłe, ogon niemal nagi, nogi sztywne i suche, trudno mu chodzić było, zwykle najdalszą jegó podróżą były wycieczki za wrota, a na drogę nawet nie puszczał się nigdy. Miał na przyźbie wyleżany barłóg słomiany, do którego był tak przywykły. Jakże mu było wyrywać się nie wiedziéć jak daleko z Motruną? Szedł, szedł, i przyzastanowiał się kiwając ogonem; zrobił krok jeszcze, szczeknął nawołując, i spojrzał na chatę i na Motrunę, jakby rozmyślał co robić z sobą. Nareszcie, gdy nie odwracając głowy biédna sierota szła daléj, Kasztan podtuliwszy ogon spuściwszy głowę, zawrócił się po cichu do swojéj przyźby, powoli podreptał ku niéj, i mrucząc spać się położył znowu.
Uciekając ze wsi ze łzami w oczach, żona Tumrego przechodzić musiała koło stodółki ojcowskiéj w któréj cep słychać było. Wrota jéj na pół otwarte, dozwoliły spojrzéć wewnątrz, i najrzała młodszego brata w koszuli jednéj, zwijającego się koło kilku leżących na toku snopów żyta.
– A może téż on litościwszy będzie! – zawołała w duchu i wsunęła się cicho we drzwi, a cień jéj obudził zamyślonego pracownika.
Podniósł głowę, spojrzał, i zdumiał się widząc siostrę.
– A ty tu czego? – zawołał więcéj niespokojny jak gniewny – ty tu czego Motruna?
– Do was Filipie! do was! Byłam u Maxyma po dobre słowo tylko, po przebaczenie; Maxym mnie jak włóczęgę i obcą przepędził: czyż i ty tak zrobisz jak on.
– Maxym cię przepędził? – rzekł spierając się na cepisku Filip – a cóż ja ci pomogę? co ja ci poradzę.
– Choć pożałujcie! choć przemówcie! – zawołała biédna kobieta. Cała wioska z waszéj przyczyny od nas jak od zarażonych ucieka: nikt słowa dobrego nie powié, twarz nawet, spotkawszy się, odwracają! Czyż taki litości nad biednemi nami miéć nie będziecie?
– E! to darmo – rzekł żywo zmieszany brat młodszy – to darmo: kiedy Maxym cię przepędził, to cóż ja poradzę! Z całą gromadą zmówili się na was, żeby nie przyjmować i wypędzić: to darmo! Ty wiesz, że ja sam w chacie z Maxymem ledwie wytrzymać mogę, a tobym się miał i z nim i z gromadą zadzierać! Toby mnie, ani żonie pokoju nie dali i z chaty bym uciekać musiał. Idź sobie, idź! bo jak cię tu zobaczą, to i mnie prześladować będą!
Motruna płakała stojąc oparta o wrota.
– O mój Boże! mój Boże! do kogo się tu już udać, kto pomoże, kiedy bracia właśni opuszczają i wypędzają!
– A było ojca słuchać – rzekł cicho Filip – tobyś teraz nie biédowała Motruno; i dla cygana świata sobie nie zawiązywać i wstydu nam nie robić!
Motruna milczała.
– Co się stało, tego nie powrócić – odezwała się po chwili – ale nie daj Boże dzieciom waszym takiéj doli, bo my z głodu pomrzemy, jak zima przyjdzie.
– A dwór? – spytał brat.
– Nie ma dla nas nikogo we dworze!
– Dali wam, słyszę, krowę?
– Już ją dojadamy, bośmy przedać musieli.
Brat Filip zamyślił się chmurno.
– Idźno! idź! już ja tobie tu nie poradzę – rzekł cicho. – Ot nabierz w fartuch żyta co dźwigniesz, a nie mów nikomu żem ci dał: słyszysz! Przed Maxymem powiem, że kopa była z brzegu, więc ją gęsi wytłukły i wróble nadpiły… Bierz, bierz, nie sromaj się; dla miarki nie przepadniemy. A idź, bo jak cię Maxym zobaczy…
Nie tak ta drobna ofiara kilku garncy żyta, jak poczciwe serce brata, do którego się odwołać mogła, bo dla niéj nie było jeszcze stracone, uradowało Motrunę, i ze łzą w oku poczęła go całować w ręce, wołając:
– A! mój brateńku drogi! niech ci Bóg płaci za poczciwość twoję dla mnie! Dawno już nie słyszałam słowa, nie poradowałam się tak jak dzisiaj!
Filip zdawał się także wzruszony, ale wejrzenia jego rzucane na wrota, malowały obawę; począł sam zgarniać żyto, i prawie gwałtem wsypywać je w fartuch Motrunie.
– A dlatego – mruknął z cicha – idź ty sobie, idź! Póki Maxym cię tu nie zdybie, to ja ci czasem choć kradzioném pomódz będę mógł; ale uchowaj Boże, by zobaczył: i mnieby zjadł, i tobieby przepadło, co ja tam czasem dać mogę. Taki idź Motruno.
Łzy kręciły mu się w oczach, poprawiał końcem cepiska słomę, zgarniał ją, odwracał się, i wyprawiał biédną.
– Maxym – dodał w końcu – głowa domu: on wié co robi, i ojciec wiedział co robił! Nie trzeba było za cyganem latać, bylibyśmy żyli razem, a teraz wszystko przepadło!
– Jakto! – płacząc zawołała Motruna – czyż u was takie serce z kamienia, że mi nigdy nie przebaczycie?
Filip potrząsł głową.
– A jak my mamy odmienić, co ojciec postanowił? On umarł z wolą swoją i nie ma go, żeby ci przebaczył! To nie my, to on rozkazuje; na to sposobu nie ma!
– Nigdy! nigdy! chwytając się za głowę zawołała kobieta.
– Musi być że nigdy – odparł Filip, i popychając ją z lekka, dodał żywo: – taki-bo idź Motruno, bo bieda będzie, a i mnie czas zgarnąć żyto, bo wieczór nadchodzi.
Milcząca rzuciwszy okiem na litościwszego młodszego brata, który jakby się swego serca wstydził, mrucząc coś, koło zboża robił i oczy chował; Motruna wyszła bogatsza o kilka garncy żyta, którego jéj brat w fartuch nasypał, ale smutniejsza, ostatnią straciwszy nadzieję.
Od stodółki drogą po za płotami przebrała się do grobelki, przeszła staw, i zbliżyła się do studni, aby tam zabrać zostawione wiadra.
Nie było nikogo u źródła, a gdy przyszła odszukać wiader i nosidła, Motruna klasnęła w ręce z rozpaczy, spostrzegłszy, że jéj najpotrzebniejszy sprzęt skradziono.
—–
Tumry długo bawił w lesie, bo musiał odszukać drzewa na przysochy do kuźni i przysposobić kluczyny, o które było trudniéj w wyniszczonym borze, niż o inny materyał. Późno już więc mrokiem wrócił do chaty, i gdy się zastanowił przed progiem lepianki, chcąc ciężar swój zrzucić z ramion namulanych, postrzegł Motrunę, która fartuchem oczy zasłoniwszy, siedziała płacząc przed drzwiami.
Twarz cygana zapałała ogniem; pomyślał że mógł kto krzywdę wyrządzić żonie w niebytności jego, i wszystek ciężar swój rzucił o ziemię śpiesząc do niéj.
Kobiéta wstrzęsła się na stukot padającego drzewa, porwała się na nogi i stanęła przelękła.
– Co ci to? na Mroden oro, co ci to Motruno? A! gadziowie przeklęci – rzekł, przypominając sobie w gniewie język cygański – już ci coś zrobili!
I pięść ściśniętą podniósł do góry.
– Klnę się – dodał – że już dłużéj nie wytrzymam; sam zginę, ale wieś pójdzie z dymem w popiół, za łzy i krew naszę! Niech poginą jak szukela (pies), kiedy jak szukela nie mają serca!
To mówiąc cygan, którego oczy gorzały, tak był straszny wściekłym gniewem, że się Motruna aż cofnęła, żegnając mimowolnie.
– A Tumry mój! – zawołała – czegóż się gniewasz i grozisz? Nic się nie stało naprawdę, nic mój kochany!
– Dlaczego płakałaś? Row (płacz) nie przychodzi bez przyczyny!
– Nad swojém głupstwem płakałam – odpowiedziała Motruna, chcąc wszystko utaić przed mężem. – Ot! przepadły mi wiadra z mojéj winy, nie z niczyjéj.
– Wiadra? jakim sposobem?
– Poszłam po wodę, ale przez lenistwo nie chciało mi się czerpać z krynicy, więc zlazłam aż do stawu; a że tam woda płynie żywo, a mnie nogi drżały, potopiłam wiadra… Zabrała je rzeka… młyn porozbijał.
Cygan spojrzał jéj w oczy i głową pokiwał.
– Gdzie? co? – rzekł powoli – w stawie moczą konopie, a tybyś tam wodę brała! Nadto z ciebie dobra gospodyni! Gdyby i poszły wiadra z wodą, toćby niedaleko popłynęły, bo trzciny rosną od brzegu, a tobie nie nowina po kolana się zamoczyć! Ej! to coś innego, Motruno; ty mnie nie oszukasz: inaczéj te wiadra zginęły!!
Motruna niebardzo kłamać umiała: zarumieniła się cała, przemówiła coś niewyraźnie, ruszyła ramionami, udając trochę zagniewaną.
– Coto gadać! – dodał Tumry – mów prawdę kobiéto, bo się ona nie skryje!
Ależ ci mówię jak było – wchodząc do chałupy, zmieszana odpowiedziała Motruna.
Cygan w ślad szedł za nią, i w téj chwili, choć zmrok padał, spostrzegł na środku izby leżący fartuch pełen żyta, który Motruna, nie myśląc co robi rzuciła powróciwszy.
– A to co – spytał wskazując ręką.
– To żyta miarka, którą kupiłam za złoty u przejeżdżającego z Rudni człowieka.
– Za złoty! – kiwając głową odpowiedział cygan już nie dając wiary. – Nie wierzę Motruno, mów prawdę, mów prawdę, to się nie godzi! Tyś płakała, ja chcę i będę wiedział wszystko, choćby mi przyszło nie wiem gdzie pójść po to.
Motruna milczała jeszcze, zbierając końce rozrzuconego fartucha.
– Ale boś mnie zastraszył swoim ogniem i gniewem. Tumry – rzekła powolnie – mamy już i tak dosyć gniewu ludzkiego, dość złości ludzkiéj; nie sprowadzajmy ich więcéj na głowę naszą!
– A gdybym ci dał słowo, że bez woli twojéj nic nie pocznę?
Motruna odwróciła się zapłakana.
– Daj ci Boże zdrowie! Ot! lżéj mi będzie, gdy ci powiem wszystko, i powiem, ale się mścić nie będziesz?
– Na Mroden-oro nie będę, póki mi stanie cierpliwości, Motruno; bom wiele już przebaczył i zmęczyła mnie nienawiść ludzka. Ale mów, a prędko, bo się trzęsę.
Motruna wtedy rozpoczęła całe opowiadanie swoje, przerywając je łzami, i omijając, co jéj Maxym, wygnawszy z podwórka, powiedział: a cygan słuchał w tak posępném milczeniu, tak upornie ścisnąwszy usta, że pary nie puścił, aż skończyła.
– Psy! – zawołał podnosząc się – psy bez serca! Nie chcę ich jałmużny! nie potrzebuję! Z głodu zdechnę, ty i ja, a ziarna tego przeklętego zboża nie ruszę!…
– A Filipże co winien? – nieśmiało wrzuciła Motruna.
– Filip baba, Egaszi! – krzyknął cygan – boi się mnie, boi się brata, boi się dworu i daje jałmużnę żeby się pozbyć! Rzucę mu ją jutro w oczy!…
– A! na miłość Boga – podbiegając przerwała żona – i jego, i mnie i siebie zgubisz! Maxym gdy się dowié, pokoju mu nieda i zagryzie; a za dobre serce odpłacim mu biédą! Ja na to nie pozwolę!
– A nie skamienieje ci ten chléb w ustach kobiéto? – zapytał Cygan – chléb jałmużny jak psu rzucony, siostrze przez Pechral'a! A będziesz ty go mogła jeść! a da ci on życie? Nie! o nie!
– Wyrzuć go jeźli chcesz, ale nie oddawaj bratu – błagając, krzyknęła Motruna – i nie gub go i nie gub mnie!
Jeszcze Tumry odpowiedziéć nie miał czasu, gdy do drzwi niedomkniętych, ktoś powoli zaskrobał.
Szelest ten nieprzywykłym do niego uszom wygnańców tak się stał dziwnym, że oboje przejęci strachem, stanęli jak wryci; a cygan przeczuwając nieprzyjaciela bo się już wszystkiego obawiał! poskoczył ku progowi.
Motrunie przyszły na myśl duchy cmentarne, upiór ojca mściwy, i drżąc przeżegnała się.
– Kto tam? – silnym głosem, odmykając drzwi, zawołał cygan, usiłując okiem przebić ciemności, – kto tam!
– A, a, dobry wieczór? dobry wieczór? Cyt! cyt! nie bójcie się; a toż goły rozboju się nie boi, a u was pewno się nie ma na co połakomić?
Słowa te zająkliwie wymówione, i przerywane cichym śmieszkiem, wyszły z ciemności powoli; a przed zdziwionym cyganem pokazała się dziwaczna postać głupiego Janka, który na ramionach dźwigał dwa wiadra pełne wody. A że był mały bardzo, ledwie z niemi przez próg mógł przeléźć, bo się niemal po ziemi wlokły.
– Wiadra moje!! – krzyknęła Motruna plaskając w ręce z radości – doprawdy to wiadra moje… to głupi Janek!
– Otóż nie taki głupi jak myślicie – odpowiedział gość, – kiedy znalazł to, co mądry zgubił! A! a!
Bóg ci zapłać – rzekł cygan – ot już drugi raz winienem ci przysługę!
– Coś ty tam mnie winien! – skrobiąc się w głowę, wybełkotał karzeł.
Ale gdzieżeś je znalazł – spytała Motruna – Jakiś ty poczciwy, patrzcie nawet mi je zwodą oddał.
– A jużciż kiedy wiadra, to zwodą! Pocoby ci się o téj porze zdały bez niéj – odparł Janek – A gdziem ja je znalazł! o! o! to długoby o tém gadać.
– Powiedzże choć gdzie, i jakeś je odebrał.
– Ja ich nie odbierałem – rzekł Janek.
– A jakże ci się dostały?
– A! a! jakto wam gadać łatwo, to się zdaje, że i mój język tak chodzi jak wasze; poczekajcieno, poczekajcie!
Tumry i Motruna stanęli przed Jankiem, który siadł w progu.
– Ot jak było – zabrał się opowiadać powoli. – Idę ja sobie, idę, ot tak! wypędzili mnie z chaty, bo mieli jeść wieczerzę, zamknęli drzwi: poszedłem… Idę, idę gdzie oczy poniosą przez grobelkę, przez mostek, i jakoś się zaszło do studni. Tu, myślę sobie, siądę, i choć wody się napiję, kiedy jeść nie ma co… Ale jak tu się wody napić, kiedy woda głęboko, a zaczerpnąć nie ma czém. Myślę, myślę, a musi to być jakiś sposób, i niechno ja tylko położę się, a pocznę go szukać, to znajdę! Odstąpiwszy tedy od studni kilka kroków, buch w krzaki! Buch, i zbiłem sobie boki o coś! A żeby cię wciornaski! Obejrzę się parę wiader, a jeszcze nowe, i nosidło! Ot i sposób. Ale kto to tu porzucił je? Oglądam się, żywej duszy…
Nadchodzi Naścia Laszkowa: dobry wieczór, Naścio! – Ta mi głową nie kiwnie – możeby ci wody wyciągnąć? – Idź do diabła. – Tylem skorzystał. – Moja Naściu, spytałem, nie wiécie czyjeto wiadra? – Wiadra! oj! – poskoczyła jakby jéj dał kułakiem w bok, i nuż wołać: – a to moje, a ja ich szukałam! – Twoje! rozśmiałem się, taka to prawda jak mysz kaszle! Zapewne…
– No, moje nie moje – odpowiedziała – ale ja je biorę sobie. – A to za co? – A jużciż ty mi oddasz. – Nu ja na nią głową kiwać: – A żeby ci kto wziął? – Zaczerwieniła się. – Powiédz lepiéj spytam, bo ty znasz całą wieś: czyjeto one są?
Popatrzała dobrze, pokiwała głową: – Nowe, rzekła, nie znam… taki nie znam… Z téj strony wsi co jest wiader, tobym poznała, ale to nie nasze!..
– Ot i to poznam – dodała – że kupione na jarmarku w miasteczku, bo to robota nie tutejsza, tylko bednarza, co wozi furami na targ, het! od Piątkówki aż…
– Mnie już więcéj nie było potrzeba – dodał głupi Janek – zastukałem sobie w główkę i zaraz mi odpowiedziało, że to wasze być muszą. Ale jak zaczęła Naścia gadać i to i owo, a ja z nią śmiać się, a tu nadeszła i Hrycycha, i we troje bajdurzyli, tak i do nocy przebałakaliśmy. Dopiéro ja, żeby nikt nie widział, pociemku wody nabrawszy, przyciągnąłem je tutaj.
– Niech ci Bóg płaci, Janku! Ot i poczęstować cię nie mam czém – rzekła smutnie Motruna – u nas ubogo…
– Co tam dziękować i na co częstować! – rzekł mały potwór – mnie się jeść nie chce, bo wodę piłem! a taki w domu gdy przyjdę, choć łają i wypychają, coś mi w garnku zostawią. Ale u was tu goło, Motruno!
– A zkąd co wziąć? – rzekł cygan. – I to, co widzisz, dwoje rąk robiło, jedne plecy dźwigały;… a teraz coraz to ciężéj, coraz to gorzéj, serce się drze… Nie wiedziéć już jak radzić!
– Czyto ja tego nie wiem? – odpowiedział Janek po cichu. – Kto jak kto, a ja na to patrzę ciągle, i dziwuję się, aż mię kark boli od kiwania głową… Taki darmo, żebyś ty miał jeszcze głów trzy i całą górę ochoty, nie dasz na to rady!…
– Muszę – rzekł Tumry.
– Muszę! cha! cha! choćby zgubić duszę! – wykrztusił mały. – Tu i muszę nie poradzi! Zlepiłeś chatkę, a z czegoto zrobisz kuźnię?
– Koło cegielni jest dużo kawałków: będę powoli wybiérał i nosił.
– No! no! a daléj: a kto horno zlepi? – spytał Janek.
– Mularz z Rudni…
– Darmo!
– Nie! ja będę tydzień robił u kowala, kowal za to mularzowi zapłaci, i horno stanie.
– A daléj co? Myślicie, żem ja kuźni nie widział! Byłem ja i w Rudni i w Piątkówce i w Czumarze na jarmarku, napatrzyłem się kuźni i cygańskich, i chrześciańskich, i żydowskich!