Kitabı oku: «Chore dusze», sayfa 9
Przesiedział tak, pozostając na miejscu prawie do mroku sam na ławce; potém nałogowo, machinalnie powlókł się do swojéj tratoryi. Potrzebował się czémś rozerwać, wrócić do postradanego stanu ducha, w którym czuł zmianę wielką.
Przyczyną jéj była Liza. Wiedział o niéj z dawniejszych czasów tyle, ile wszyscy zdala stojący słyszéć mogli. Bliższe poznanie nowe myśli obudzało. Ostatnia rozmowa w zastygłą duszę rzuciła zarzewie. Rozczarowany, ochłodły, obawiał się dać ująć urokowi, który nań wywiérała.
– Powinienem uciekać, gdy tylko przyzwoicie wykonać to się da – mówił w duchu. – Przyrzekłem ją oprowadzić po Rzymie. Zniknąć nagle byłoby niegrzecznie. Potrzeba znaléźć powód do odjazdu.
Szedł tak rozmyślając, gdy naprzeciw posłyszał ze śmiéchem suchym i naleganiem kilka razy coraz głośniéj powtórzone:
– Buona sera!
Trudno było w antypatycznym dźwięku tych słów nie poznać hr. Filipa. Szedł podrażniony, rozgorączkowany więcéj niż zwykle, zmuszając się do fałszywéj wesołości.
– Sądziłem że pan dotąd siedzisz u naszego ideału – odezwał się, nadciągając. – Słyszałem żeś pan tam obiadował.
– Zkądże hrabia wiész o tém?
– Wiem wszystko, co się ideału tyczy – mówił Filip, zwracając się i okazując ochotę towarzyszenia idącemu ku garkuchni. – Cały świat wié, że się kocham oddawna w pięknéj Lizie że o nią jestem zazdrosny.
– Ja przynajmniéj do tego mu nie dam powodu – rozśmiał się Wiktor.
– Dlaczego nie. Wszyscy co się zbliżają do niéj, co na nią patrzą, co z nią mówią, którym się ona uśmiécha, budzą zazdrość we mnie. Zazdroszczę nawet jéj bratu i służącym.
– A! – przerwał Wiktor szydersko – więc wedle słów poety powinieneś pan zazdrościć i wiatrowi co muska jéj lice, słońcu, które gra w jéj oku…
– Wszystko to śmiészném być może, nie przeczę – odparł hrabia – lecz namiętność wszelka zimnym ludziom wydawać się musi śmiészną. Tak jest – dodał z pewnym rodzajem desperacyi, która żartobliwą być chciała. – Kocham się w tym ideale od lat wielu… nadaremnie, a uléczyć mnie z téj pasyi nawet lodowata obojętność przedmiotu mych adoracyj nie może! Umrę już z tą chorobą.
Szli zwolna ku tratoryi, a hrabia z ciągłą gorączką, nie zważając na małą znajomość z Wiktorem, wywnętrzał się w sposób nieco dziwaczny.
– To nieszczęśliwa kobiéta! Nieboszczyk mąż ją zgubił, odebrał jéj wiarę w ludzi, ochotę do życia. Był-to człowiek potworny, tyran, rozpustnik, cynik obrzydliwy, który tego anioła poszanować nie umiał. Cierpiała z nim tyle, że jéj życie zbrzydło; cały rodzaj męzki musi sobie wyobrażać tak ohydnie zepsutym, jak był ów Cyryl. Odpycha téż wszystkich. Nie dziwiłbym się, gdyby mnie jednego los ten spotkał i tłumaczyłbym to jakąś idiosynkrazyą; lecz tak samo odrzuciła hr. Augusta, który się w niéj od niepamiętnych czasów kocha i pozostał jéj wiernym. Tak samo odprawiła młodszych i wielce dystyngowanych.
– Brat mi mówił i ona sama się z tém nie tai – rzekł Wiktor – iż wcale za mąż iść nie myśli.
– Ale one tak mówią wszystkie – rozśmiał się hrabia. – Właśnie dlatego, że to się tak głośno i często powtarza, jabym wątpił. Gorycz piérwszego małżeństwa pozostała jéj jeszcze na ustach.
Wiktor chciał odwrócić rozmowę.
– Hrabia znałeś pana Cyryla? – zapytał.
– Nietylkom go znał, ale miałem nieprzyjemność być jego krewnym – odparł hr. Filip. – Żyliśmy z sobą na stopie poufałości. Kłóciłem się z nim z powodu téj nieszczęśliwéj ofiary, którą zamęczał cynizmem bez litości, szyderstwem bez względu, afiszowaniem swych fantazyj monstrualnych… Mając takiego anioła, prowadził pod jego bokiem życie tak skandaliczne, że o niém mówić nawet niepodobna. Że ta kobiéta przeżyła boleści, których doświadczyć musiała, wstyd, upokorzenie… to cud! Z kału tego, o który się ociérać była zmuszoną, wyszła jednak czystą, ale na duszy zabitą.
Wchodzili do tratoryi, Wiktor zajął miejsce, nie podsycając rozmowy i sądząc że hrabia go porzuci. Ale Filip zasiadł przy stole, zuporem niezrozumiałym.
Po krótkiém milczeniu, jakby sobie coś przypominał, odwrócił się do Wiktora.
– Zdaje mi się – zawołał – żem pana widział na Monte Pincio, rozmawiającego z tą… jakąś artystką, Polką, przybyłą do Rzymu.
– Tak jest – rzekł Wiktor. – Miałem sposobność oddać jéj małą przysługę; przyszła mnie o coś zapytać.
– Czy mówiła panu jak się zowie? – badał, wpatrując się w niego pilno, hrabia Filip.
– Nie pytałem o to, nie jestem ciekawy – rzekł Wiktor.
– Przybyła tu kształcić się na artystkę – zawołał szydersko Filip. – Pocieszna idea! Pan przez miłosierdzie powinieneś jéj to wybić z głowy. Naprzód Rzym dla chcących się uczyć jest zawczesny, powtóre stosunki w nim… dla kobiéty, ciężkie, niewłaściwe. Należałoby jéj odradzić pobyt w Rzymie, z obowiązku sumienia.
Hrabia mówił to jakoś tak gorąco, jak gdyby go nieznajoma obchodziła wielce. Wiktor ramionami poruszył.
– Jest mi tak dobrze jak nieznajomą i bliżéj się zapoznawać nie mam ani czasu, ani ochoty, a ona sama, jak się zdaje, zawiązywania stosunków z nikim sobie nie życzy – rzekł po chwili. – Mieszać się więc w to nie mogę.
– Lecz jeżeli ona sama zagadnęła pana i zasięga rady – odezwał się hrabia, nie patrząc w oczy Wiktorowi i bawiąc się szklanką, którą nielitościwie o stół uderzał. – Przecież to jest obowiązkiem chrześciańskim ostrzedz, radzić, pomagać. Być może iż fantazya ją tu zapędziła, że się spostrzeże zapóźno, jak fałszywy krok zrobiła, a nie będzie miała środków do naprawienia go, wrazie gdyby chciała odjechać.
Tu hrabia zaciął się nieco i rzekł bardzo cicho:
– Ja z chęcią środków jéj dostarczę.
Dziwnie jakoś Wiktor spojrzał na niego.
– A czémże ona pana hrabiego litość tak żywo obudzić mogła? – zapytał.
– Moję? – hrabia pomyślał. – Ależ jam jéj nawet nie widział zblizka; chrześciański tylko obowiązek, a potém… zawsze należymy do jednego narodu i jakby do jednéj rodziny.
Téj nadzwyczajnéj gorliwości w spełnianiu obowiązków i w poszanowaniu węzłów krwi tak mało się Wiktor spodziéwał po hrabi Filipie, tak z jego ust zdało mu się to nadzwyczajném, że w twarzy jego wyraziło się dobitnie zdziwienie zaniemiałe.
Gorączkowo wstrząsnął się, niby obrażony niém, hr. Filip.
– Zdaje mi się – dodał – że w tém com powiedział niéma nic tak nadzwyczajnego. Nie możesz mi pan naganić tego.
– A! uchowaj Boże – zawołał Wiktor – lecz nie nawykłem za granicą do takich objawów sympatyi dla nieznajomych ziomków.
– Kobiéta, proszę pana! – odparł nieco zmieszany hrabia. – Położenie, którego się domyślać łatwo mimowolnie obudzać musi współczucie.
– Niech-że się hrabia uspokoi – rzekł Wiktor. – Wprawdzie zapytywała mnie dziś właśnie, czy sztuka może wykarmić i starczyć skromnym potrzebom, ale zarazem dodała, iż uciekać się do niéj teraz jeszcze nie jest zmuszoną.
Hrabia Filip słuchał z uwagą tak nadzwyczajną, iż znowu podejrzenie obudził w Wiktorze. Gdy ten mówić skończył, zapatrzył się hrabia w szklankę i zadumał.
Tymczasem Wiktor, śmiejąc się, rozmawiał z piękną Pepitą, która, nie zważając na obecność trzeciego, szczebiotała, jakby radując się, że zobaczyła starego przyjaciela.
Rozmowa z Włoszką na czas jakiś przerwała rozpoczętą z Filipem, który zmarszczony siedział naprzeciw i zdawał się wahać, a namyślać. Po odejściu Pepity podniósł głowę.
– Tak, tak – zawołał. – Ponieważ ta nieznajoma sama szuka w panu opiekuna i doradzcy, radź jéj pan, aby conajprędzéj Rzym opuściła.
– Nie podejmuję się tego – odparł Wiktor – bo wogóle znajduję, że samemu sobie radzić trudno, cóż dopiéro drugim.
– Drugim daleko łatwiéj – podchwycił hrabia. – Wierz mi pan!
Zaciął się znowu i szklankę potoczył, która, padłszy na ziemię, na ceglanéj posadzce się roztłukła. Z niecierpliwością hrabia kopnął nogą szczątki i skruszył je.
Z wysiłkiem widocznym pochylił się do Wiktora.
– Między nami mówiąc – szepnął – zdaje mi się że znam tę panią. Jestem tego prawie pewnym; dlatego los jéj poniekąd mnie obchodzi. Rozumié pan?
– Rozumiem – rzekł zimno Wiktor – lecz nie wiem dlaczegobyś hrabia sam, znając ją, nie miał się zbliżyć do niéj. Byłoby to daleko właściwszém.
– Ja nie mogę – wybuchnął hrabia Filip, którego oczy zaiskrzyły się. – Uczyniłoby to przykrość niewysłowioną jéj i mnie. Niemogę! – powtórzył – nie mogę! Ta nieszczęśliwa się zgubi! To istota nieopatrzna, fantastyczna, dumna, zdziwaczała…
Mówiąc, wstał poruszony hrabia Filip, wyciągając rękę do Wiktora.
– Powiem prawdę – dodał gorąco – żem dla tego… interesu gonił za panem. Spodziéwam się, że, bądźcobądź, zatrzymasz to przy sobie i o tém, com mu zwierzył, nie będziesz mówił nikomu.
Wiktor głowę skłonił.
– Proszę być tego pewnym – rzekł poważnie.
– Stosunki nasze były bardzo blizkie – pośpiesznie dorzucił hrabia. – Sięgają one dawnych już nieco czasów. Nie było w nich nic, coby téj pani krzywdę czynić mogło.
Dokończywszy, Filip się podparł na stole i zamilkł ponuro.
– Zaczyna być nudno i duszno w tym Rzymie – dodał. – Gdyby nie pani Liza, na którą patrzyć muszę, dopóki tylko wolno, wyjechałbym ztąd zaraz.
Zaczął się przechadzać po izbie.
– Przychodzi mi myśl jedna – dodał, stając naprzeciw stolika. – Zrobię małą niespodziankę towarzystwu naszemu. Wszystkich panów i panie zaproszę gdzieś na wielką ucztę, abyśmy się choć raz zabawili wesoło! Jak pan myśli, gdzieby to najlepiéj, najpiękniéj odbyć się mogło?
– Że nie tu u Pepity – żartobliwie odparł Wiktor – to pewna. Innych miejscowości, do ucztowania właściwych, nie jestem świadom… W Rzymie, gdziekolwiek chciałoby się zabawić, nogą zawsze stanie się na grobie.
Filip gryzł palce zadumany.
– Trzeba koniecznie czémś się z tych wiecznie grobowych i żałobnych myśli rozbudzić – zawołał. – Obu księżn jestem pewien, że mi nie odmówią, ale pani Liza, o którą mi idzie najwięcéj?
Wiktor jadł, nie wtrącając się do namysłów; radby się był uwolnić od natręta, rozgorączkowanego i w stanie nienaturalnym dziwaczącego. Śpieszył więc z winem i sérem, aby go coprędzéj pożegnać.
Domyślając się tego, Filip wziął także za kapelusz.
– Jest późno – rzekł. – Namyślę się jeszcze dokąd zaprosić; lecz w każdym razie, bez żadnéj wymówki, i pan mi zrobisz tę przyjemność…
Nim Wiktor zebrał się na odpowiedź, hrabiego Filipa już nie było; wybiegł, jakby go co pędziło.
Pepita, która zdala wszystkie ruchy jego i miny uważała, zbliżyła się do stolika napół przelękła, napół rozśmiészona.
– Ten pan… pijany, czy?… – uderzyła się w czoło.
– Ani jedno, ani drugie, Pepito czarnooka – rzekł smutnie Wiktor. – Coś gorszego od obojga, dziecko moje. Łysy już, a boję się czy nie zakochany.
Dziéwczę z uboléwaniem palcem wskazało powtórnie na czoło. Wydał się jéj teraz szaleńszym jeszcze.
Tom II
Dni kilka upłynęło od obiadu u pani Lizy, którą brat zaczynał w najmniejszych jéj ruchach i słowach śledzić z podejrzliwym niepokojem i obawą, tak stan jéj zdrowia, ducha i humoru wydawał mu się nadzwyczajnym. Przypisywał on to wpływowi klimatu i, chociaż pobyt w Rzymie był dla niego dosyć ponętnym, gotów już poświęcić siebie, jechałby był z nią gdziekolwiekbądź, byle ją widziéć uspokojoną. Szło mu wielce o tę biédną siostrę, do któréj był przywiązany, a pragnął jéj życie osłodzić, po tylu doznanych goryczach.
Dawniéj poważna, smutna i chłodna, wpadła teraz w jakiś stan nerwowy, w którym jéj nigdy dawniéj nie widywał. Jawném było, że nie wiedziała co począć z sobą. Zrywała się wyjeżdżać gdzieś, a nazajutrz znowu chciała tu dłużéj pozostać. Wciągu dnia jednego zmieniała kilkakroć usposobienia; mówiła że jéj tu dobrze, potém że wyżyć nie może. Naprzemian bywała to niezmiernie wesołą i prawie roztrzepaną, co się jéj nigdy wprzód nie trafiało, to kwaśną, niecierpliwą, milczącą. Brat odgadnąć jéj nie umiał. Kilka razy śród rozmowy sama się sprzeciwiała sobie, a gdy jéj brat robił uwagi, uciekała prawie rozpłakana. Ferdynando nie poznawał swéj ukochanéj siostrzyczki.
Nareszcie ośmielił się jéj raz uczynić uwagę, że się jakoś zmieniła bardzo. Rozgniéwała się na niego, nazwała to przywidzeniem dziwaczném i łzy stanęły jéj w oczach. Brat pośpieszył przeprosić i tak się to skończyło. Nic jednak wymówka nie pomogła i humor, jakim był, pozostał.
Pomimo zaproszenia, Wiktor nie pokazał się rychło. Obowiązkowy bilet poobiedni złożył o téj godzinie, kiedy Lizy w domu nie było, co ją widocznie zabolało. Nie pokazał się téż u księżny, a nawet i pan Ferdynand nigdzie go nie spotykał.
Niecierpliwość i rozdrażnienie pani Lizy rosły, brat już nie umiał ani radzić na nie, ani śmiał badać, będąc odprawiany z niczém. Jednego dnia wreszcie zapytała go, jakby od niechcenia, czy nie widział gdzie „tego pana Wiktora.”
– Nie, nigdziem go nie spotkał – odparł Ferdynand – ale w tém nic nadzwyczajnego niéma; wiadomo że dziwak jest. Czasem tygodniami błądzi po Kampanii i okolicach Rzymu sam jeden.
– Przez litość czy przez ciekawość powinienbyś się przynajmniéj dowiedziéć, co się z nim stało – dodała siostra, i jakby się sama zawstydziłatéj troskliwości zbytniéj o nieznajomego, obcego człowieka, zamilkła zarumieniona.
Ferdynand, nic na to nie odpowiedziawszy, zadumał się mocno. Podejrzenia jego nabiérały coraz większego prawdopodobieństwa.
– Co ona w tym dziwacznym człowieku mogła znaléźć tak osobliwego? – pytał się w duchu. – Niepojęta to rzecz!
Tegoż dnia, posłuszny, poszedł na Babuinę. Stara Anunziata, u któréj miał szczególne łaski, jako ładny chłopak, bo starzy lubią młodość kwitnącą, na zapytanie jego o Wiktora, zamachnęła rękami obiema po włosku.
– Niéma go, niéma! – rzekła – ale czyż to piérwszy raz? Czasem po dwa tygodnie z domu nie wychodzi, a potém jak ruszy, to strach mnie bierze, czy mu się gdzie co złego nie stało.
Potrząsała głową.
– Nie mówił kiedy powróci? – zapytał Ferdynand.
– Che! che! che! – zaśmiała się starucha. – Zapewne! żeby on téż miał się komu spowiadać z tego co pocznie. Albo to on sam nieboraczątko wié, co się z nim jutro stanie?
Pożegnawszy uśmiéchającą mu się staruszkę, Ferdynand powrócił do domu i złożył raport krótki, na który nie otrzymał odpowiedzi. Późniéj dostrzegł, że Liza przez resztę dnia była nadzwyczaj pogrążoną w sobie i przybitą.
Pan Ferdynand, choć nieświadomy, poznawałjednak, czemu wierzyć mu się nie chciało, że coś tu być musi. Postanowił więc na próbę pilnować powrotu Wiktora i sprowadzić go do siebie natychmiast, skoro się tylko zjawi.
– Smutnaby była historya – mówił sobie – bo to jakiś cygan. Ale niechże go Liza lepiéj pozna, to łatwiéj się zrazi i rozczaruje… Zresztą jeśli jéj ta fantazya choć na chwilę ma przynieść rozrywkę, to niéma w tém nic złego.
Z przeszłości wiedział Ferdynand, iż siostrze, nawet w wypadku fantazyi jakiéj, żadne nie groziło niebezpieczeństwo. Znał wielką surowość jéj zasad i wierzył w nią, jak w ziemskiego anioła. Co ona chciała i robiła, nie mogło być naganném. Brat uznawał wielką jéj wyższość nad sobą i tam nawet, gdzie rzeczy nie rozumiał, gotów był zawsze ślepo spełniać jéj wolę.
Włócząc się na Babuinę i do Pepity także, pod pozorem szukania artysty (chociaż ta go zimno i pogardliwie przyjmowała), miał naostatek to szczęście, że schwycił pana Wiktora, powracającego właśnie do domu.
Zastał go jeszcze w zapylonéj bluzie, leżącego nawznak na sofie i niesłychanie znużonego. Anunziata, niby przypadkiem, faworyta swojego wpuściła.
Zobaczywszy go, Wiktor zerwał się trochę zniecierpliwiony, ale wprędce się uspokoił.
– Wszyscy się o pana dopytywali, wszyscyśmy się troszczyli, co się to z wami stało – zawołał, serdecznie go witając, Fernando. – Nie godzi-bo się tak nam dezerterować. Siostra moja nawet zagadywała mnie o pana kilka razy; księżna Teresa także. Sądziliśmy, żeś się może na nas pogniéwał.
– Cóż znowu – rozśmiał się z przymusem Wiktor. – Zaco i poco miałbym się gniéwać, kiedyście byli tak łaskawi i uprzejmi dla mnie? Państwo-bo chorego i skwaszonego człowieka nie znacie. Miéwam takie napady, w których potrzebuję dla orzeźwienia się ciszy, samotności, włóczęgi. Naówczas biorę kij i ruszam w świat. Wiem że to jest rzeczą nieprzyzwoitą, ale takim mnie już Bóg stworzył, a ja się przerobić nie umiem.
– A zatém niech będzie, jak być musi – wesoło rzekł Ferdynand. – Ale kiedy was złapałem, to proszę koniecznie do nas dziś na herbatę.
Wiktor, mrucząc, wymawiać się zaczął, ale Ferdynand napastliwie, po młodemu, nalegał i wymógł na nim słowo.
Zdobywszy je, rad bardzo pośpieszył do domu, siostrze jednak nie powiadając nic, aby jéj zrobić niespodziankę. Był tego dnia tak impertynencko wesołym, że kilka razy za to burę odebrał.
Po odejściu natręta, za którego wpuszczenie bez zapytania Anunziata wysłuchała cierpliwie wymówek, poruszając tylko ramionami, Wiktor wybrał się naprzód zjeść coś do swéj tratoryi.
Tu Pepita, z włoską żywością i poufałościąklepiąc go brudnemi rączkami po ramieniu, napadła nań z gniewem i wesołością razem, łając go, śmiejąc się i przyjmując jako zbłąkaną owieczkę, powracającą do domu.
Na tę scenę, zapewne szukając go także, nadszedł hrabia Filip, niedopoznania blady, zachmurzony, posępny. Podszedł, zobaczywszy Wiktora, jakby się mocno ucieszył, że go nareszcie pochwycił, i zaczął dopytywać, co się z nim działo, iż nigdzie ani go zobaczyć, ani się o nim dowiedziéć było można.
– Panie hrabio – odezwał się Wiktor. – Widzę że mnie państwo teraz tak samo mylnie bierzecie za salonowego człowieka i próżniaka, jakeście wprzód brali za artystę. Ja jestem ekscentryk: lubię swobodę. Znikam i powracam na świat, gdy mi przyjdzie fantazya.
Hrabia się skrzywił, pochylił ku niemu i zapytał cicho:
– A cóż? nie miałeś pan sposobności mówić z tą… kobiétą, z tą panią?
– Z kim?
– Z tą mniemaną artystką.
Wiktor, któremu ona wyszła z myśli, teraz ją sobie dopiéro przypomniał.
– Nie widziałem jéj – odparł sucho.
– Sądziłem – ciągnął daléj hrabia – że po naszéj ostatniéj rozmowie będziesz tak łaskaw, w interesie własnym téj nieszczęśliwéj, z nią pomówić. Ona tu nie ma co robić, a przyznaję się, że mnie zawadza i pobyt w Rzymie mi zatruwa.
– Ze mnie najgorszy w takim razie pośrednik – odparł Wiktor zimno. – Nie jestem stworzony do spraw podobnych.
Hrabia Filip rzucił się niecierpliwie.
– Do jakich spraw? – podchwycił, jakby urażony. – Żadnéj innéj sprawy w tém niéma, nad potrzebę ocalenia kobiéty niedoświadczonéj, nieopatrznéj, dumnéj, a głowę mającéj przewróconą, która…
– Hrabiemu zawadza – śmiejąc się, dorzucił Wiktor.
– To swoją drogą – odparł Filip. – O mnie zresztą mniejsza, ale ona tu do niczego nie dojdzie, chyba do jakiéj ostateczności, do rozpaczy.
Wiktor, jakby dłużéj już o tém mówić nie chcąc, cały się zajął zjadaniem makaronu, przyprawionego po neapolitańsku.
Hrabia jednak nie ustępował, okazując coraz widoczniejsze podrażnienie. Przegarniał włosy naprzemiany i darł rękawiczki.
– Sądziłem – rzekł wkońcu – że pan mi zechcesz przyjść w pomoc, dla ocalenia téj kobiéty, którą ja znając, wiem co jéj grozić może. Spełniłbyś pan, wierz mi, dobry uczynek.
Wiktor jadł już bez apetytu, ale z wielką napozór chciwością, aby nie odpowiadać. Chciał się uwolnić od natręta i od poselstwa.
Nie było to łatwém, bo hrabia, tę jednę mającdrogę do wykonania tego, co sobie zamierzał, trzymał się uparcie Wiktora. Zaczął więc znowu nalegać, wmawiać obowiązek, prosić wkońcu, tak iż Wiktor, rad nierad, odpowiedział że przy zdarzonéj sposobności starać się będzie spełnić życzenie hrabiego, nie obiecując jednak ani pośpiechu, ani zabiegania o tę sposobność.
Filip, i tém już zaspokojony, natychmiast go pożegnał.
– Wierz mi pan – dodał, gorąco ściskając jego rękę – spełnisz uczynek dobry i kroku tego nie będziesz sobie miał do wyrzucenia.
Skończyła się na tém rozmowa.
Wieczorem Wiktor, przeistoczony na cywilizowanego człowieka, ubrany starannie, zjawił się w salonie pani Lizy, w chwili gdy ona się go wcale nie spodziéwała.
Wprowadzający go Ferdynand złośliwie i ciekawie przypatrywał się wrażeniu, jakie sprawi zjawienie się Wiktora. Liza zbladła, zmieszała się, odzyskała prędko panowanie nad sobą, ale gościa przyjęła zimno.
Pod tym chłodem, umyślnie przybranym, każdy inny, nie pan Ferdynand, byłby się łatwo domyślił wzruszenia i wcale inaczéj ocenił ten symptomat. On prostodusznie wziął to za dowód obojętności.
Zupełnie uspokojony, rzekł sam do siebie: „Omyliłem się, niéma nic; ale bo téż i być nie mogło.”
Zwykli goście codzienni opóźnili się jakoś dnia tego na Via Sistina; Wiktor usiadł i rozmowa się rozpoczęła.
Zawiązała się ona tak powszednim trybem, tak nic nie znacząca wpoczątku, iż Ferdynand wyszedł, by zająć się herbatą. Jakież było jego podziwienie, gdy zapowrotem znalazł siostrę siedzącą obok artysty, w najżywszéj z nim poufałéj i wesołéj rozmowie. Twarz jéj promieniała, oczy były pełne blasku; odmłodniała nagle, stała się inną.
Ferdynand i to zanotował, że Wiktor siedział na swém miejscu, które zajął był wchodząc, gdy Liza sama się do niego zbliżyć musiała, bo teraz obok siedziała.
Na Wiktorze, który wszedł pomieszany, widać już tylko było ożywienie nadzwyczajne, wzruszenie, które go całkiem pochłaniało. Nie zdawał się bronić nawet wrażeniu; cały był jak pod urokiem pięknéj sąsiadki.
Ten, który teraz siedział zwrócony do pani domu, tak nie był podobnym do tego, który tu przed chwilą wszedł, jakby z musu i przeciw woli, że Ferdynand stanął na progu, patrząc na oboje i nic już nie mogąc zrozumiéć.
Nie umiał pojąć, jak krótka chwila starczyć im mogła na tak wielką zmianę, na przebieżenie drogi tak długiéj. Był to dla niego cud, którego nie umiał sobie wytłumaczyć. Naostatek wyłożył to sobie wymaganiami salonowemi, konwenansami, które zmusiły gospodynię domu i gościa do wzajemnego zbliżenia się i pewnéj poufałości. To go nieco uspokoiło. Nie mógł przypuścić, ażeby nagła ta zmiana większe miała znaczenie.
Wistocie zaś miała ona znaczenie wielkie… chwila była stanowczą. Liza uległa wewnętrznemu głosowi, który ją zmusił zbliżyć się do Wiktora. Widząc się z nim samą, stała się śmielszą, przemówiła i uczucie w głosie jéj zadrgało. Wiktor został pokonanym.
Starczył ten moment, tych kilka słów zamienionych, by oboje uwierzyli w siebie i w konieczność zbliżenia się. Serca się tego despotycznie dopominały.
W obejściu się Lizy z tym obcym wczoraj a dziś już jakby swoim człowiekiem, było coś braterskiego, opiekuńczego, a razem nakazującego. Czuła że panować mu będzie i że się jéj dłużéj nie potrafi opiérać. Po za ten cel dopięty myślą nie sięgała. Jaki mógł być koniec tego stosunku dziwnego, nie śmiała nawet badać. Musiało się stać, co było przeznaczoném: był to człowiek fatalnością dla niej wskazany.
Wiktor dotąd wyżéj nad wszystko ceniący swobodę, wyrzekł się dawnego bóstwa… poddał się.
„Niech się dzieje co chce – rzekł sobie w duchu. – Jak za wszystkie życia marzenia, i za to zapłacić będzie potrzeba, kto wié jakim kielichem goryczy; ale… tak chciało przeznaczenie.”
Nie przemówili do siebie żadném słowem znaczącém, któreby ich zdradziło; słów im nie było potrzeba, oczy i dźwięk głosu starczyły. Omylić się na ich znaczeniu nie mogli.
Gdy Ferdynand, postawszy w kątku i popatrzywszy na nich, odszedł znowu zadumany nad problematem, Liza szepnęła pośpiesznie, korzystając z nieobecności brata:
– Nie bądź-że pan tak dziki, nie lękaj się tak ludzi i stosunków, a nie tłumacz sobie fałszywie ich życzliwości. Wierz mi pan, są serca na świecie.
Wyciągniętą rączkę chwycił Wiktor, do ust ją niosąc za całą odpowiedź. Ferdynand, wchodzący właśnie, postrzegł to i stanął pomieszany. Rachuby na konwenanse okazały się fałszywe; Liza tak była przejętą, że się nawet nie zawstydziła brata, nie zarumieniła i nie oddaliła od gościa na widok wchodzącéj księżny Teresy. To, co czyniła, zdało się jéj naturalném, konieczném.
Wiktora szczęście to cudownie przeistoczyło, zrobiło z niego innego człowieka. Znikła wszelka jego nieśmiałość dzika, nieufność i zamykanie się w sobie.
Księżnie, która żartobliwie zaczęła od wymówek za cygaństwo i włóczęgę, odpowiedział śmiało, że to już był wybryk ostatni i że przyrzeka poprawę. To mówiąc, spojrzał na Lizę, a ta lekko głową dała znak, okazując że go zrozumiała.
Brat nie wychodził z osłupienia. Nigdy jeszcze siostry tak nadzwyczaj ożywioną, szczęśliwą prawie nie widział. Zaczynał się utwierdzać w przekonaniu, że bądźcobądź, miała fantazyą i że Wiktor wpływ na nią wywiérał niepojęty.
Wkrótce potém znalazł się w salonie i hrabia August, a po nim zaraz nadeszli księżna Ahaswera z poetą.
Hrabiego tylko Filipa brakło jeszcze, na co się nikt nie uskarżał.
August z tą sympatyą, jaką ciągle okazywał Wiktorowi, zbliżył się do niego, wyrzucając mu iż tak długo pozbawił ich swojego towarzystwa.
– Ja na tém straciłem najwięcéj – odpowiedział Wiktor prawie wesoło. – Ale człowiek jest nałogowym: wzięła mnie raz jeszcze chętka do włóczęgi, wróciła cygańska natura. Postaram się ją zwyciężyć.
– Byliśmy trochę nawet niespokojni o pana – rzekł August – bo po okolicach Rzymu niezawsze bezkarnie błąkać się można.
– Tak jest – odparł Wiktor – ale w staréj bluzie, z kijem, wyglądając na artystę, przy którym nad album i ołówek więcéj się spodziéwać nie można, chodzi się dosyć bezpiecznie.
Wtém zjawił się hr. Filip, który przywitał gospodynię mniéj hałaśliwie niż zazwyczaj, milczący, co mu się rzadko trafiało. Z miną jakąś nieswoją, stanął skromnie z boku, zdając się zajęty myślami, które go od towarzystwa odrywały.
Zmiana usposobienia była uderzającą. Niemiał tego wieczora ochoty ani się sprzeczać, ani tak bardzo ludzi sobą zajmować.
Gospodyni, przez litość, zbliżyła się do niego i przemówiła słów kilka, które on przyjął obojętniéj niż zwykle, skłonił się i pozostał roztargniony jakiś, kwaśny.
W kątku Ahaswera, także dnia tego cichsza, mniéj roztrzepana, melancholiczna, słuchała szeptania swojego nadwornego poety, zajętego nią w tak uderzający, możnaby powiedziéć kompromitujący sposób, iż goście odwracali od nich oczy, aby nie widziéć tego, co tak jawnie objawiać się nie było powinno.
Wśród tego kółka, tak rozerwanego dziś, niespokojnego, jeden Wiktor był swobodny, ożywiony, jak w domu. Księżna Teresa śledziła jego kroki, ruchy, słowa i zdawała się zajęta rozwiązywaniem nowéj dla siebie zagadki.
Na piérwszym wieczorze u księżny Teresy wszyscy to postrzegli, że pod powłoką zdziczałego artysty, krył się człowiek nawykły do dobrego towarzystwa, obracający się w niém ze swobodą narodzonego do niego i spoufalonego. Teraz daleko jeszcze wybitniéj potwierdzało to zachowanie się Wiktora naturalne, zarazem swobodnym humorem jakimś i delikatnością nacechowane. Przy piérwszém wystąpieniu czuć jeszcze było pewną sztywność, powstrzymywanie się, ostrożność; tego wieczora spadły okowy. Stał się innym; widać było że się czuł szczęśliwy, a szczęście nietylkospotęgowuje siły, lecz czyni czasem aż do zuchwalstwa odważnym.
Ten humor p. Wiktora na nikim nie uczynił takiego wrażenia, jak na hr. Filipie, który przed chwilą widział go w tratoryi posępnym, szorstkim, nachmurzonym.
Szczęście to, promieniejące z twarzy Wiktora, zdawało się go do rozpaczy doprowadzać.
Odciągnął nabok hr. Augusta.
– Spójrzcie, proszę – rzekł cicho – co to się z tym jegomością stało? jak on tu w salonie pani Lizy széroko się i swobodnie rozpościéra! Co za swada, dowcip, werwa!
Mówiąc to, śmiał się szydersko, złośliwie. Hrabia August odparł sucho i krótko:
– Dziś jest dopiéro jak być powinien, nie czuje się skrępowanym. Tém lepiéj. Zyskał na tém.
Hrabia Filip zamilkł i odszedł. Bolało go to.
Prawie toż samo postrzeżenie uczynił poeta, udzielając go na ucho Ahaswerze, ale z większém podziwieniem, niż złośliwością. Jego to, zamiast odstręczać, zachęciło do zbliżenia się ku tryumfatorowi. Prosił na to o pozwolenie księżny i otrzymał je. Zdawała się nieco znudzoną niewyczerpanym patosem, którym ją karmił.
Emil Marya wstał i przysunął się do rozprawiającego żywo i wesoło Wiktora.
– Widzę – rzekł – kochany kolego, że osławione powietrze Kampanii rzymskiéj na was wywarło szczególny, a szczęśliwy skutek. Przynieśliście z niéj jakby zaczerpnięte życie nowe.
Wiktor obejrzał się na niego z pewnym rodzajem politowania.
– Tak – odparł – są istoty jak ja dziwacznie stworzone, które tam czerpią życie, gdzie inni śmierć znajdują. Ja, jak bawoły, co w maremach żyją, malaryą tuczę się i upajam.
– To dowodzi krzepkiéj natury zwycięzkiéj, któréj wam zazdroszczę – odparł poeta. – My, dzieci cywilizacyi sztucznéj i wydelikaconéj, z życiodawczéj piersi natury pić nawet nie umiémy i nie możemy.
– A! natura! natura! – przerwał Wiktor z zapałem, z jakim dziś mówił o wszystkiém. – Natura, kochany poeto, jest to ogólnik, którego znaczenie bliżéjby okréślić należało. Potrzeba do tak zwanéj natury powracać, odżywiać się nią – to prawda; ale wpadać, jak Rousseau, w bałwochwalstwo jakiegoś stanu natury wymarzonego, którego nigdy nie było, doprowadza tak samo do pojęcia życia sztucznego, jak zupełne od niéj oderwanie się. Stan natury widzimy u ludów dzikich. Zakochać się w nim niepodobna, zazdrościć go byłoby śmiésznością. Stan ten cywilizacyi, który wy zowiecie produktem sztuki, jest przecież równie w naturze człowieka, jak wszystko co on tworzy. Nad naturę wynieść się i z niéj wyjść nie może. Naturalném jest wszystko… nawet sztuka.
Emil Marya wielkiemi oczyma spojrzał na mówiącego, jakby powątpiéwał, czy on istotnie to mówi, co myśli.
– Nie znajdujesz więc – odparł – że cywilizacya na krzywe i błędne weszła drogi?
– To inne pytanie – odezwał się Wiktor. – Człowiek skłonny jest do przesady nawet w dobrém, które umié doprowadzić do absurdum; niemniéj jednak droga cywilizacyi nie jest fałszywą, jest jedyną, jaką nam natura sama wskazuje. Chciéć powracać do dzikości, pod pozorem poprawy i uzdrowienia, byłoby najśmiészniejszym błędem. Ja bardzo kocham naturę, ale pojmując ją széroko, sztuki z niéj nie wyłączam. Naturę trzeba ujarzmić i uczynić nam posłuszną, a przynajmniéj zmusić ją, by z nami żyła w zgodzie i była nam pomocnicą.
Poeta stał namarszczony.
– Wy… wy – rzekł zimno – jesteście człowiekiem miary i rozsądku. Winszuję wam tego, ale wszyscy równie szczęśliwém usposobieniem pochwalić się nie mogą. Są szały i roznamiętnienia…
– A, tak! są piękne, cudowne, zachwycające szały – poprawił się Wiktor – są sny, z których budzić się byłoby bolesném i zabójczém. Kto śni i marzy, szczęśliwy… niech się nie budzi!
– Tak! śnijmy, marzmy, szalejmy, bądźmy „rozumni szałem,” jak się wyraził poeta – wykrzyknął Emil Marya, przybiérając pozę teatralną i spoglądając jakie to wrażenie czyniło na Ahaswerze. – Rzeczywistość jest obrzydliwą i straszną!