Kitabı oku: «Djabeł, tom pierwszy», sayfa 4

Yazı tipi:

VII

Zebrani goście z sąsiedztwa, wraz z przybyłemi z królem osobami, posiliwszy się niezmiernie wystawnym bankietem, prawdziwie jakby dla monarchy przygotowanym, na którym nie brakło nic, co tylko podniebieniu, językowi i oczom przyjemność uczynić mogło; (bo pomimo pory roku, najpiękniejsze owoce, najrzadsze przysmaki, późne i wczesne, na półmiskach w koło, wśród roskoszujących się łakotnisiów obiegały) – wstali od stołu dzieląc się na grona wedle wieku i ochoty. Jedni poszli za generałem Komarzewskim do bocznej sali, gdzie kosze starego węgrzyna do pijatyki zapraszały, popisywać się tęgością głów i objętliwością żołądków; drudzy za księciem Józefem, przy odzywającej się wybornej kapeli ruszyli do tańca.

Ksiądz biskup Naruszewicz nie chcąc należeć wyraźnie do czcicieli bachusowych, po kilku kielichach i kilku konceptach, cofnął się cicho do przeznaczonego mu apartamentu, by spisać wypadki dnia tego, w powierzonym mu dzienniku, który z gorliwością i powagą historjografa utrzymywał.

Tymczasem pijatyka dosyć hałaśliwa i coraz ferworu nabierająca crescens cundo – gdyż po edukacji Sasów, głowy ogromnie wiele znosić mogły i nie łatwo kto spoić się dawał – ciągnąła się nieprzerwanie pod przewodnictwem kilku szlachty pokrewnych domu, doskonale umiejących wymyślać zdrowia, mnożyć toasty, wznosić wiwaty i pod najdziwniejszemi pretekstami wznosić do góry kielichy, których niegodziło się odstawić nie wychyliwszy sub paena infamiae. Pito naprzód Najjasniejszego, potem księcia prymasa, księcia ex-podkomorzego, wojewodziny Podolskiej, marszałkowej koronnej, kasztelanowej Krakowskiej, potem księcia Józefa, potem dalszych kolligatów, senatu i wielkich urzędników koronnych i litewskich, szlachty i korony i W. księstwa, gospodyni, jej syna, przytomnych gości każdego z osobna; tandem gdy się assumptu wyczerpało, nastąpiły wiwaty życzeń ogólnych – kochajmy się, miłości braterskiej, niech się święcą dobre czasy, czort by bidu wziau i t. p. Przyszło i do oklepanego zdrowia – wszystkich dam przytomnych oczom i sercom, a skończyło nad rankiem zdrowiem w pik złośliwości powszechnej wzniesionem głośno – wszystkich pieczeniarzy! Tak dbano przy kielichach o opinią.

W sali balowej z równą gorliwością powtarzano tańce, jak tam wiwaty i toasty. Szarzało już, gdy z ostatnim polskim tańcem puszczono się po wszystkich pokojach pałacowych, aż do oranżerji. Młody Alfier doskonale chwilami dotrzymywał gnerałowi Komarzewskiemu do kielichów, to znów księciu Józefowi do tańca. Rzeźwy, przytomny, grzeczny, uprzejmy, ochoczy i nad wiek umiejący gospodarować już w domu, co zapewne we krwi wziął po dziadach, niegdyś sławnych w swem województwie z domów zawsze otwartych dla braci szlachty i równie otwartego dla niej serca.

Podczaszyna acz się do końca nie uwolniła od obowiązków gospodyni domu, ale znać było że je spełniała z przymusem, z jakiemś zamyśleniem i nieprzytomnością. Uśmiech jej chciał być wesołym a oko błyszczącem, czoło pogodnem, ale chwilami wpadała w zadumanie, i widocznie ciężar wspomnienia czy zawiedzionych nadziei, piękną jej białą pierś uciskał, bo się wznosiła westchnieniem.

Może też, choć zawsze śliczną jeszcze była i w pośród młodszych nawet ponętną, wesołość dziewicza towarzyszek, uśmiechy i szepty nowego pokolenia, do którego przyłączyć się już nie mogła, nieprzyjemnie ją drażniły. Otaczała ją powaga jakaś jakby odpychająca wielbicieli – w pośród majestatu swego była trochę odosobnioną, a obudzone lepszych czasów wspomnienia, sercem zatęsknionem miotały.

Niekiedy, choć nikt tego dostrzedz nie mógł – łza nawet dobiegała z serca aż do samych powiek, zakręciła się w nich i widząc że jej na ten błyszczący świat wynijść nie wolno – powracała nazad do głębi.

Już ustawali znużeni tancerze, już cichła wrzawa balowa nadedniem, gdy Labe Poinsot, który nieznacznie ale zręcznie dyrygował wszystkiem, z twarzą ożywioną, uszczęśliwioną, jasną, przybliżył się ostrożnie do pani podczaszynej.

– Spodziewam się, rzekł po cichu z pewną dumą, że wasza ekscelencja nie masz mi nic do wyrzucenia.

– A! wszystko było prześlicznie! udało się wybornie – jestem panu bardzo a bardzo wdzięczna – z przymusem niejakim odezwała się gospodyni – dokazałeś pan cudu.

– Król zdaje mi się był kontent a nawet zdziwiony trochę.

Gospodyni uśmiechnęła się zimno.

– Król? tak! tak! ale uważałeś pan jak prędko nam zniknął?

– Wszakże W. ekscelencja samiście go o to prosili?

– Nie sądziłam aby mnie tak łatwo wysłuchał!

– Interesa Stanu, a przytem potrzeba spoczynku! W całej podróży mowami, oracjami, deklamacjami nie dają mu pokoju! Spodziewam się jednak, dodał Francuz z uśmiechem wyższości, że N. Pan potrafił odróżnić moją kantatę, od tych pospolitych paplanin.

– O! nie wątpię!…

– Była zdaje mi się w najświeższym smaku, i śmiem sobie pochlebiać…

– Istotnie, N. Pan… przypominam sobie, unosił się nad nią.

– Podziwiał też urządzenie galerji, gabinetu, numizmatyki i biblioteki, mam więc nadzieję, że Wasza ekscelencja, której teraz nie będę już potrzebny, gdy hrabia – (Labe dawał ten tytuł bez braku wszystkim jeżdżącym karetą) – gdy hrabia już na świat wychodzi…

– Mówić będę, i wierz mi że wszelkich dołożę starań.

– Pochlebiam sobie, że taki człowiek jak ja, dodał Francuz, w kraju takim jak Polska… przydać by się mógł N. Panu.

– O tym interesie wierzaj mi Labe, nie zapomnę – jutro jeszcze król ma oglądać zbiory nasze, wcisnę mu słówko.

Labe skłonił się nizko i poszedł nadskakiwać dworakom, których wcześnie względy chciał sobie pozyskać, zamierzywszy dostać się z pomocą podczaszynej, do kancelarji króla, z tytułem sekretarza. Nie on tam jeden zaprawdę, latał tego wieczora w słodkich nadziejach i marzeniach; nie było prawie nikogo w liczbie gości płci obojej, coby sobie z tego zbliżenia do króla i faworytów jego, nie usnuł jakich na przyszłość korzyści. Marzyli jedni o starostwach, drudzy o kadukach, o Stanisławie i Orle Białym, o powołaniu do dworu, o uplątaniu króla w miłostki, o pokierowaniu się w Warszawie, poselstwie na sejm i nie wiem już jakich honorach, korzyściach lub przyjemnościach.

Tak upłynęła noc kołysanym nadziejami, wśród kielichów i tańca, a sen co na krótko zamknął powieki szczęśliwych, marzenie ich na chwilę jeszcze przedłużył.

Podczaszyna nadedniem już, w zmiętej swej sukni w złote gwiazdki, zrzuciwszy z ramion mglistą zasłonę, padła znużona w krzesło i odprawiła otaczające ją kobiety.

Czoło jej schyliło się w dłonie, wyraz głębokiego smutku je zasępił, łzy niewstrzymywane teraz, spadły na białe jej ręce. Szczęściem nie było nikogo co by o przyczynę tych łez zapytał, komuby się z nich wytłumaczyć było potrzeba.

– Tak, tak, mówiła do siebie w duchu – napróżno marzyłam chwilę, przeszłości powrócić nie można, ani zwiędłego serca ożywić! Ale za cóż moje cierpi jeszcze tak żywo, za co dziecinnie wzięło igraszkę za prawdę? chwilowy kaprys za niepokonaną namiętność? Wszystko znikło jak sen, właśnie wtenczas gdy żywszą karmiłam nadzieję, że wszystko powrócić może… Ach! głupi kto wierzy ich sercu…

Oni go nie mają! oni go nie mają!

I z oburzeniem prawie gniewnem podniosła oczy zapłakane; w tem drzwi się otworzyły, zadrżała i lekko krzyknęła podczaszyna, Alfier pokazał się w progu, jakby wywołane żywe przypomnienie obowiązków, nowej życia epoki i nowych jej nadziei…

– A! to ty! zawołała podczaszyna kładąc rękę na czole – ja tak jestem zmęczona, czego chcesz Alfierze?

– Nic nic! tylkom chciał zobaczyć czy mama spi? Co to jest? łzy?

– Ale nie! śni ci się chyba! łzy wdzięczności i ukontentowania może, po dniu tak dla nas pamiętnym.

Alfier stanął osłupiały: słowom nie mogąc wierzyć, przyczyny prawdziwej nie umiejąc się domyśleć.

– Idź spać, wstając powoli z krzesła i wyciągając ku niemu rękę, zawołała po chwili matka – ja także spocząć potrzebuję… Bardzoś ty się zmordował?

– Ja? nic a nic. Jedna noc! alboż tak ochoczo ją spędziwszy, wśród wesela i śmiechu, zmęczyć się można?

Gorżko jakoś, ale nieznacznie uśmiechnęła się matka.

– Idź spać, powtórzyła po cichu, w twoim wieku nic jeszcze nie męczy, ale na przyszłość sił ci potrzeba…

Alfier nie mogąc zrozumieć smutku matki i jej skwapliwego pozbywania się siebie, odszedł powoli zamyślony.

W sieni spotkał się ze starym Sienińskim.

– A pan jeszcze na nogach! krzyknął stary – niechże ja – jak sobie chce, ale podczaszycowi czas by położyć się i wywczasować choć trochę.

– Dość że wszyscy się uwzięli zapędzać mnie do łóżka, śmiejąc się rzekł młody chłopak, a ja na złość wam wszystkim ani myślę się kłaść – dość na to będzie jeszcze później czasu.

– Ale cóż JWPan myślisz robić, cały pałac chrapie…

– A! dobrze żeś mi poddał co mam z sobą począć – odezwał się bijąc po czole Alfier – muszę pójść do babuni! ona już pewnie wstała, napiję się u niej kawy. I tak wczoraj z wieczora być u niej nie miałem czasu, a pewnie biedaczka ciekawa i niespokojna.

– No! no! to dobra myśl, odezwał się stary – ale niechże JWPan weźmie co na siebie, bo przez dziedziniec iść potrzeba, a wiatr smali jak w decembrze…

– Daj mi swoję bekieszę Sieniński.

– Coś to nieprzystało – ze mnie na JWPana…

– A nie plótłbyś, dawaj kiedy ci mówię.

To rzekłszy pochwycił ze starego, ruszającego ramionami, podbity lisami przyodziewek i szarpnął się pędem ku oficynie.

Cisza znowu panowała w podwórzu – gdzieniegdzie dogorywały swędliwie lampy, kopciły dopalające się światła, spali wszyscy co noc spędzili na hulance, kręcili się tylko ciężko i niechętnie, ci co nie podzielając zabawy, przysposabiać ją musieli dla drugich.

W oficynie u starej pani (jak ją zwano powszechnie) cicho też było, ale przez żaluzje i firanki już światełko błyskało. Alfier rzuciwszy okiem na górę, poleciał wschodami.

VIII

W przedpokoju, toż samo dziewcze, któreśmy tu widzieli z wieczora, klęcząc u kominka i przygotowując ranną kawę, drzemało znowu trochę – blady płomyczek ogniska oświecał tylko silniej wydatniejsze sprzęty.

Alfier drzwi otworzył po cichuteńku, na palcach wsunął się do przedpokoju, przybliżył się do Agatki i korzystając z jej ospałości serdecznie ją naprzód wyściskał.

Dziewczyna nie krzyknęła nawet, może się domyśliwszy rannego gościa, ale pomimo cichego skradania się podczaszyca, z drugiego pokoju natychmiast głos się dał słyszeć.

– A kto tam?

– Wstała babunia? – spytał przybyły.

– A toż panicz wie – odpowiedziała Agatka poprawiając włosy – że o czwartej pani już nie śpi.

Alfier podskoczył do drzwi i z uśmiechem do nich zapukał – babunia nie śpi?

– A to ty moje kochane dziecko! chodź-no chodź, ale czemu ty nie spisz, czyżbyś tak rano już wstał?

Zrzuciwszy ciężką lisiurę, w balowym swym stroju, z wesołą twarzą, podskakując wpadł młody chłopiec do pokoju babki. Staruszka siedziała już w krześle z koronką i księgą, a gruba świeca żółta z zieloną umbrelką paliła się przy niej.

– Jak się masz Michasiu – zawołała wyciągając ręce ku niemu – jak że się masz dziecko moje? A! Chryste Panie! cóżeś tak wystrojony, – krzyknęła – czy to dopiero z festynu? czyście tam do białego dnia szaleli?

– A cóż babunia myśli? – spytał, całując jej ręce Michał Alfier – późno bardzo rozeszliśmy się, nie warto już kłaść się w łóżko pomyślałem sobie, i ot przybiegłem do babuni na kawę.

– Agatko! Agatko! – odezwała się krzątając staruszka, szukając kluczy i sparta o stolik podnosząc się już z krzesła – chodź no tu śpiochu! patrzajno, żeby mi tam kawa nie zbiegła, żebyś mi jej wodą nie dolewała, dostań dobrej śmietanki – słyszysz? A odsuń pudełeczko co tam stoi w kątku i podaj no mi je, niech dobędę sucharków.

Spojrzała w oczy wnukowi z uśmieszkiem macierzyńskim, rozkoszując się widocznie w pięknej, ożywionej jego twarzyczce.

– Chce babunia – zaczął swawolnik – żebym jej opowiedział od A do Z całe przyjęcie, przybycie i zabawy królewskie i nasze?

– A daj ty mi święty pokój! – ruszając ramionami odezwała się starościna – gadaj mi lepiej o sobie… coś ty robił? czyś tańcował? czyś się nie zaziębił na tym wietrze? czyś nie chory?

– A gdzie tam, ja zdrów jak ryba i wesół jak ptaszek.

– Bo wam młodym aby pohulać. – O mój Boże! jakie to jeszcze dziecinne! No! no! ale to wiek po temu. Mówże? bawiłeś ty się dobrze?

– Przedziwnie babunieczku i piłem ogromnie jak gąbka…

– Jak to, ty piłeś?

– Starego węgrzyna łokciowemi kielichami.

– Głowa cię nie boli?

– Nic a nic! jak po wodzie! Tańcowałem też do upadłego, śmiałem się do rozpuku i roztrzpiotałem się tak…

– Widzę, widzę, roztrzpiotałeś się tak, że podobno i wieczorny i ranny pacierz poszły z wiatrem.

Na wspomnienie o pacierzu, uśmiech lekki, trochę szyderski, przeleciał po usteczkach wychowańca Labe Poinsot.

– E! moja babciu – rzekł Michał – jak się postarzeję to się będę modlił. Poinsot powiada, że wszystko może być modlitwą, zacząwszy od…

– Jużciż nie od butelki i tańca – surowo przerwała starościna – twój ten Poinsot sensu nie ma za trzy grosze, że ci takimi andronami głowę nabija. Chce z ciebie zrobić Francuza, nich mu Bóg nie pamięta. Lepiej u nas było Michasiu, dopókiśmy się wszyscy modlili, a i wśród festynów o Panu Bogu nie zapominali. Wasz czas ze swojem niedowiarstwem, to przepowiednia ciężkich plag Boskich.

– Na co nas babunia tak ciężko straszy! co znowu? Świat owszem wyrósł, porozumiał – dawniej panowało barbarzyństwo, przesądy, zabiera się dopiero nowy i lepszy w świecie porządek…

Staruszka pokiwała głową.

– Nie plótł byś Michasiu – przerwała – za panią matką pacierz, co ci Poinsot naszwargotał. Francuz wiercipięta, sam nie wie co plecie, a tobie widzę świta w głowie, ot pij kawę póki gorąca.

Agatka wniosła w tej chwili na tacy imbryczki i ukradkiem zasłaniając się fartuszkiem uśmiechnęła się do figlarza, który jej na migi posłał całusa.

Babunia nalewała tymczasem, z troskliwością dobierając kożuszki i gromadę sucharków; podczaszyc nucąc coś okręcał się po pokoju i oko jego padło na wspomniony już obraz staro-niemieckiej szkoły, wystawujący Archanioła Michała. Zatrzymał się przy nim chwilę i odwrócił z jakiemś uczuciem wstrętu, dziwnem w młodym filozofie.

Malowanie to, na które właśnie padał blask świecy, oprawne w staroświeckie wytwornie wyrobione ramy, godne było zastanowienia i rozbioru znawcy. Wiek osiemnasty jeszcze się był nie rozpatrzył i nie rozmiłował jak nasz w dziełach pierwotnych katolickich szkół malarstwa, bo wedle ducha swego, wyłącznie kochał się w mytologji i manjerowanych kompozycjach artystów swoich, lub tem co w wiekach poprzedzających najbliższem ich było. Obraz ten wszakże i w XVIII wieku zwracał oko każdego, tak silnie na nim wyraził mistrz pobożny zwycięztwo dobrego ducha nad szatanem. Promienisty w złotej zbroi Archanioł, z rozwiniętemi płomiennemi skrzydły, z pełną zapału twarzą, której pokoju niebieskiego bój nie potrafił zamęcić, stał jedną nogą depcząc głowę ducha ciemności – w rękach miał kopię ze sztandarem, na którym powiewało imie Jezus i Quis ut Deus? (Mich-a-el). Pobożny malarz nie wahał się tu położyć imienia Jezusowego, które zwyciężało przed wieki i wszelką tchnęło siłę. W górze nad Archaniołem lśniło się niebo pogodne, jasne, lazurowe, po niżej kłębami zwijały się chmury, i czarne, nieprzejrzane, ciemnemi kręgi otaczały głowę szatana.

Prześliczne siłą, wyrazem potęgi anielskiej i spokojem zwycięztwa było lice Michała arcy-wojownika, ale szczęśliwy malarz jeszcze zdaje się dobitniej, wyraziściej, mocniej wycisnął na twarzy djabelskiej wszelką złość, wezbranie bezsilnego gniewu, szyderstwo męczarni towarzyszące, mękę upokorzenia, zajadłość upadku i dumę niepokonaną. Ta czarna djabelska fizjognomia, wykończona i wystudjowana jak obraz cały, była w swoim rodzaju arcydziełem, zwracała nawet zanadto może oczy patrzącego i psuła trochę efekt ogólny – gdyż jakkolwiek zwycięzko wyszedł artysta z trudnego zadania oblicza Archanioła, zdawało się, że trafem jakimś, czy usposobieniem szczególnem, jeszcze lepiej udało mu się odwzorować ideał złego i szkarady.

Podczaszyc z dzieciństwa przywykły spoglądać na patrona swojego i babki, zawsze się przerażał tym okropnym djabłem, który czasem takie na nim czynił wrażenie, że się po nocach zrywał przelękły zjawieniem szatana, a babka niekiedy zasłaniać musiała dół obrazu, aby się tak dziecko nie obawiało. Wyrosłszy nawet, Michaś zachował zawsze wstręt do tego szatana: teraz dziwnym fenomenem, straszył go jeszcze i pociągał razem; ile razy był u babki oczów od niego oderwać nie mógł. Wzrok djabelski zaiskrzony, gniewny, szyderski, ścigał go wszędzie, lice to poczwarne stało mu w myśli i głowie bez przestanku, a niekiedy twarze ludzi częściami przypominały mu to usty, to oczyma ten prototyp szkarady. W ciemnościach nieraz przywidywało mu się, że widzi Lucyfera tego wychylającego się głębiny czarnej i uśmiechającego zdradliwie.

I teraz mimowolnie spotkawszy wejrzenie szatana, podczaszyc wzdrygnął się, odwrócił i rzekł do babki:

– Moja babciu, czemu też babunia tego obrazu szkaradnego wyrzucić gdzie na strych nie każe… Malowanie nie osobliwsze, a djabeł tak szkaradny że aż strach…

– Wiesz kochańciu, że to pamiątka po dziadzie i pradziadzie moim, a przedstawia mojego i twojego patrona, bo nie wiem na co przechrzcili cię dla głupiej jakiejś mody na pogańskiego jakiegoś Alfiera, którego nie znałeś na chrzcie świętym… dla mnie ty zawsze będziesz Michałem.

– Ale moja babciu co się tycze świętego Alfiera, proszę także mu nie ujmować, bo niezawodna rzecz, że opat Alfier żył pod Neapolem w którymś klasztorze Cystersów w XI wieku i jest kanonizowany.

– Nie sprzeczam się moje dziecko, ale ja wolę znajomego mi lepiej świętego Michała. Otóż i obraz ten, który go reprezentuje, jest mi bardzo drogi.

– Ale ten djabeł, ten szkaradny djabeł, babuniu.

– Straszny, to prawda moje dziecko, ale dobrze się go nauczyć bać, żeby w jego szpony nie popaść.

Alfier rozśmiał się.

– Czyż godzi się w naszym wieku – rzekł z tryumfem tęgiego ducha (esprit-fort) wierzyć w te stare banialuki… Któż wierzy dziś w djabłów i piekło?

– Cóż bo ty dziś pleciesz! co pleciesz! kiwając głową z oburzeniem przerwała staruszka. – Dalipan ten głupi Poinsot zupełnie cię obałamucił! Filozofujesz! bredzisz, ale słuchaj starej swej babki, nie brykaj rozumem, bo czem kto wojuje, od tego ginie. Nasi dziadowie wierzyli poczciwie i bali się Pana Boga, a nie mędrkowali po francuzku i po niemiecku, bo to nie polska rzecz, i było im z tem dobrze. Ten wasz wiek, co go to nazywacie filozoficznym, do niczego poczciwego nie prowadzi, pamiętaj waść!! Pij kawę i gadaj o czem innem.

– A cóż babunia każe? chyba o królu Jegomości?

– I ten wasz król to także farmazon – ruszając ramionami odezwała się starościna – dajcież mi z nim pokój.

– O biskupie Naruszewiczu…

– O tym co to wiersze pisze! wiem! wiem! taki to i biskup mosanie! at! biskupi jak należy w poezję się nie wdają, zwłaszcza światową… Mów lepiej o sobie, czyś się dobrze bawił, czyś się wyskakał?

– O! wyśmienicie! Panien było hukiem i ładne prawie wszystkie. Sędzianki jak trzy róże, łowczanki jak dwie piwonie, cześnikówny jak lilie trochę przywiędłe, a podkomorzanki jak trzy śledzie…

– Niepoczciwy! – zaczęła się śmiać babka – a godzi się to tak ośmiewać? Pfe! pfe! i tego za moich czasów nie bywało, żeby kawalerowie z panienek sobie żarty stroili. – Patrzaj go! trzy śledzie, no! no! a któż ci się tam najlepiej podobał?

– Babunieczku, jeszcze żadna.

– No to przecie masz sens, bo też waści bardzo wcześnie o tem myśleć, nawet cię za rano w świat puszczają…

– Mama prezentowała mnie królowi Jmci z pięknym bardzo komplementem, na co Najj. Pan odpowiedział z niewymowną łaskawością, a ja też wtrąciłem moje trzy grosze… zdaje mi się że moja przytomność podobała się królowi; mama mówi, że życzy sobie abym po powrocie jego z Kaniowa jechał do Warszawy i prezentował się na dworze.

– Zdaje mi się, nie ujmując matce twojej – rzekła stara poważnie – że wszystko to jakoś robicie za wcześnie. Jeszcze bym ja ciebie w to wielkie miasto, o którym mówią, że to teraz Sodoma i Gomora – nie puściła tak rychło, mógłbyś gdzieindziej pouczać się trochę, a z biedy choć podróżować, albo wojskowego skosztować życia.

– Mnie się babunieczku już co innego marzy – spiesznie przerwał młody chłopiec. – Cuda prawią o tej Warszawie, zowią ją małym Paryżem; tak się tam bawią wesoło, ochoczo, tyle ślicznych dam, tyle otwartych domów; dla czegóżbym nie miał jak inni wejść na dwór królewski i służąc królowi i krajowi, młodych moich lat użyć?

– Michasiu! ej, Michasiu – smutnie a poważnie odezwała się staruszka, już wcale nie żartobliwym tonem – martwi mnie doprawdy to co mówisz, widzę że nie myślisz tylko o zabawie, a świat i życie, serce moje nie zabawka to wcale, to poważne, to święte dzieło, do którego ze skruchą w sercu przystępować potrzeba jak do ołtarza ofiary… wszak i ono ofiarą być powinno.

– Kochana babunieczko – całując ją w rękę i przymilając się przerwał Michał, teraz się to inaczej widzą te rzeczy, czasy się odmieniły! może to kiedyś tak bywało, ale dziś! dziś! piękniebym się wyrwał, żebym chciał wskrzeszać dawne, wyśmiane obyczaje.

Starościnie pobożna łza zakręciła się w oku.

– Róbcie sobie co chcecie – rzekła z cicha – ja do waszych rad nie należę, a wy mnie starej nie posłuchacie… na co wam darmo mówić! Tak, masz racją… inne to, inne czasy, wyście teraz w przekonaniu waszem rozumniejsi bez wąsów, niż my pod siwizną; kierujcie się jak was rozum wasz uczy, ale daj Boże, by to na dobre wyszło! Nie wątpisz Michasiu, że cię kocham, bo byś srogo przed panem Bogiem zgrzeszył…

– A babuniu! – przerwał młody chłopiec.

– Żal mi ciebie, żal szczerze, bo cię może w najlepszych intencjach do zguby prowadzą. Twój Poinsot, jakiś szołdra, co się na nasze nieszczęście tu przybłąkał, zaszczepił w tobie tę niewiarę i głupię jakąś filozofię która ich tam wszystkich obałamuciła… Daj Boże by ci serca nie popsuł, a głowy na wieki nie obłąkał!!… Zrobicie sobie co się wam podoba… jednę tylko rzecz musisz mi przyrzec…

– Wszystko co babunia każe…

– Małą rzecz, a i to nie dla mnie, dodała staruszka, kochany mój Michale. Pamiętasz jakeś małem dziecięciem ze złożonemi rękami modlił się z rana i wieczorem u kolan moich z Anusią… Ile razy zapomniałeś pacierza (Anusia go nigdy nie opuściła) a zasnąłeś bez niego, to cię w nocy zawsze przykre sny dręczyły… Nie zapomnijże i w życiu nigdy, nie zapomnij na prośbę moję, choć krótkiego pacierza; on od ciebie szatana, który tym światem zawładnął dziś widzę, odpędzi…

Na ustach Michała przelotny, niedostrzeżony ukazał się uśmieszek, ale szczęściem staruszka go nie dostrzegła, a posłuszny wnuk przyrzekł jej, że się modlić będzie.

Dzień już był jasny, kiedy się ta rozmowa kończyła, Michał musiał się iść przebrać, pożegnał staruszkę szybko i szybciej jeszcze zbiegł po wschodach do swego mieszkania, nucąc jakąś piosnkę francuzką.

Yaş sınırı:
0+
Litres'teki yayın tarihi:
01 temmuz 2020
Hacim:
120 s. 1 illüstrasyon
Telif hakkı:
Public Domain
İndirme biçimi:

Bu kitabı okuyanlar şunları da okudu