Kitabı oku: «Djabeł, tom trzeci», sayfa 6

Yazı tipi:

IX

Jakie tam myśli snuły się po chorej głowie podczaszyca, w chwili gdy okryty ciemnością wieczora i chmur, oblany deszczem i migoczącemi niekiedy na niebie błyskawicami, stał i czekał z krwią zimną na wydarcie życia człowiekowi? – nie wiem… Są to godziny, w których jak przed śmiercią całe życie zarysowuje się szybko na tle wyobraźni, w których się przeżywa na nowo całą swą minioną przeszłość, uczuwa co kiedyś czuło, przypomina, żałuje… serce bije, myśl się plącze, żal na przemian, bojaźń i znowu szał ogarnia.

Czas znika – wiek i minuta równemi się zdają, bo człowiek żyje w sobie, a świata zewnętrznego, tej skazówki godzin, nie widzi… Jedno uderzenie serca wydaje się wiecznością, drugie błyśnięciem tylko, choć oba przeszły równo – ból tylko i uczucie je mierzą.

Nagle – przed oczyma podczaszyca, który stał dysząc nieprzytomny, ukazała się wysoka postać w piaskowym płaszczu… ręka zadrżała.

Błysnęło, poznał Rybińskiego o trzy kroki od siebie, starościc widać postrzegł go także, bo się chciał cofnąć, ale nim miał czas zawrócić, przyskoczył Ordyński, i przyłożywszy mu krucicę do piersi, wystrzelił. Starościc krzyknął, chwycić się chciał za mur rękami, posłonił i upadł.

W tej chwili jakby zasłona jakaś spadła z oczów podczaszyca – ostygł, ujrzał przed sobą trupa, ciekącą krew, załamał ręce i stanął skostniały. A tuż i lud gromadzić się poczynał i wrzawa powstawała do koła. Ordyński nie miał siły nawet uciekać. Uczuł tylko że go ktoś chwycił za rękę i żwawo cisnąc przez lud z nim uchodził, ale dokąd? kto? nie postrzegł.

W duszy wiło się, powtarzało, tętniło jedno tylko słowo:

– Zabiłem! zabiłem!

Śmiech nareszcie straszny, przez tę wrzawę myśli dobił się do jego uszu.

– Podczaszycu – rzekł przewodnik – dokąd się teraz udać myślisz? – Zabiłeś Rybińskiego, potrzeba uciekać – mów co mam z tobą zrobić?

Ordyński stał jak słup.

– A! co to za dziecko – zawołał cavaliere – poprowadzę cię do Frascatelli, może tam odzyskasz przytomność i pomyślisz co zrobić z sobą.

Przejeżdżający fiaker zabrał ich obu, a ruch powozu dopiero i ulewny deszcz ćwiczący w twarze, bijące pioruny, burza gwałtowna, trochę oprzytomniły podczaszyca. Zakrył oczy, począł płakać, Fotofero ramionami ruszał.

Zajechali na Miodową, w dziedziniec, usłużny przyjaciel wysadził Ordyńskiego, wwiódł na wschody, otworzył drzwi, wepchnął do mieszkania a sam zniknął.

Służąca postrzegłszy podczaszyca zbroczonego krwią, która na suknie jego wytrysła, krzyknęła, sądząc z niej i z bladości twarzy że był raniony. Na głos ten z drugiego pokoju wybiegła przerażona tancerka, spojrzała, domyśliła się wszystkiego i przybliżyła niespokojna. On ją z lekka odepchnął.

– Nie tykaj mnie, krew – krew, jestem zbójcą…

Nieprzytomnego prawie kobiety posadziły na krześle, spojrzał po sobie, zobaczył plamy czerwone – i omdlał.

Włoszka poczciwa zapominając o sobie i swej słabości, poczęła go ratować, uklękła cucić, a sługę posłała po doktora Beklera. Napisała także karteczkę do jenerała, wzywając go pilno do siebie i z nią na zamek chłopakowi iść kazała. Na klęczkach tak przed nim patrzyła nań, drżąc z boleści, nie mogąc doczekać się otrzeźwienia, bo choć oczy otworzył, zdawał się nieprzytomny – odpychał od siebie, miotał się, a słowa z ust wyrywały się bezładne.

Po godzinie blizko takiej męczarni, zaturkotało w dziedzińcu, jenerał wpadł do pokoju i rzuciwszy okiem na podczaszyca, za głowę się schwycił.

– Gdzieś go złapał? – zawołał.

Widok Bauchera zdawał się zabójcę ochładzać, spojrzał mu w oczy.

– Na ulicy – odpowiedział z cicha.

– Strzeliłeś?

– Zabiłem go.

Stary pieczeniarz zmarszczył się gniewnie, niecierpliwie i ramionami ruszył.

– Ratuj-że się teraz sam, kiedyś dobrej rady nie słuchał – rzekł zimno – wiesz czem to pachnie, zabicie posła pod bokiem króla i sejmu, pod juryzdykcją marszałkowską?

– Na Boga – przerwała Włoszka gwałtownie – tu nie czas grozić i wymówki robić, potrzeba go ratować.

– A co ja mu poradzę? – zawołał jenerał przechadzając się zakłopotany – umywam ręce! umywam ręce! jutro by mnie jeszcze do indagacji pociągnęli. Upadam do nóg… Jedna jest rada a krótka, wziąść pieniędzy jak najwięcej i nie powracać do domu, póki sprawa się nie rozgłosi, uciekać jak najdalej. Rybiński krewny blizki biskupa kujawskiego, człowieka możnego, który poruszy wszystkich, a krwi swej nie daruje… Niema co myśleć, potrzeba uciekać.

– Ale ja nie mam ani passu, ani pieniędzy.

– Ja ci też ani jednego ani drugiego dać się nie ofiaruję – odpowiedział jenerał biorąc się do drzwi, sam będę na oku, a grosza, słowo honoru – grosza przy duszy nie mam. Rób co chcesz a uciekaj.

Frascatella gniewnie ruszyła ramionami.

– Otóż to przyjaciel – zawołała – to przyjaciel. – Jeśli innych nad tego nie miałeś podczaszycu, toś biedny, bardzo biedny!

Ordyński siedział w krześle zadumany głęboko, gdy mu jak błyskawicą mignęła myśl, że Sienińscy mają dworek na Bednarskiej ulicy, i że oni by go może poratowali, gdyby się do nich dostać można. Nie chciało mu się uciekać z Warszawy, żelazny łańcuch nałogu przykuwał go do miasta, czuł że gdzieindziej żyć by nie potrafił.

Ochłonąwszy nieco poczynał roić, że sprawa ta da się zatrzeć, byle zwlec stawienie się przed sądem i nie dać pochwycić. Zdawało mu się, że go nawet w Warszawie szukać nie powinni, bo pomyślą iż musiał uciec już dalej.

Pożałował nawet, że starego swego sługi Sienińskiego nie odwiedził kiedy, teraz by mu się wiadomość o mieszkaniu ich przydać mogła. A że posyłać i dowiadywać się niebezpiecznem było, musiał nie spuszczając się na nikogo, sam iść i szukać dworku.

Wstał więc po chwili z krzesła, narzucił płaszcz i chciał odchodzić, gdy Frascatella przybiegła z drugiego pokoiku niosąc w chustce co mogła znaleźć, ostatki ubogiego mienia, klejnociki i trochę grosza, (w myśli przeznaczone już na pogrzeb) – które chętnie oddawała podczaszycowi!

– Weź pan to – rzekła czepiając się go uparcie, na pamięć matki klnę ci się panie, że więcej nie mam, a to mi zupełnie niepotrzebne.

– Dziękuję ci, dziękuję – odpowiedział Ordyński z trochą dumy – bądź spokojna, mam pieniądze.

– Dokąd myślisz?

– Szukać przyjaciela! – smutnie odpowiedział podczaszyc.

Zadrżała Włoszka i przeżegnała go – chciała zatrzymać i ukryć, ale podczaszyc sam przypomniał jej że tu go szukać mogli najłatwiej, wiedzą że bywał u niej. Wybiegł żywo ledwie skinąwszy głową rozpłakanej dziewczynie.

Pierwszy to raz od przybycia swego do miasta puszczał się tak sam jeden nocą w ulice, bez ludzi, bez powozu, zmuszony kierować się i radzić sobie, postrzegł się że prawie nie znał miasta, że niemal chodzić nie umiał, że i suknia jego i nogi do salonu tylko stworzone były. Ale konieczność popędzała – i szedł nie wiedząc dobrze dokąd idzie.

Deszcz lał jak z wiadra, potoki toczyły się rynsztokami, z rynien spadały kaskady, a pioruny warczały jeszcze w oddaleniu.

Podczaszyc po wielu obłędach, przesuwając się pod ścianami, co chwila podejrzewając że go ścigają, na każdy krzyk drżąc i przytulając się do muru, dostał się wreszcie na ulicę Bednarską, ale jak tu wynaleźć dworek Sienińskich? Zdawało mu się że lada słowo wydać go może, że poznają go po głosie i mowie, z postawy i sukni, nie śmiał nikogo spytać, najciemniejszemi przebierając się zakątkami. Wreszcie ulewa ciągła, ciemniejsza coraz noc, jakiś strach pozostania pod gołem niebem wśród snującego się ludu, zmuszając go szukać schronienia, wyrobiły w nim trochę odwagi – musiał się pytać kilku przechodniów, zbyli go niczem nie wiedząc o żadnym Sienińskich dworku; udał się do miejscowych i chodząc od wrót do wrót, doczekał nareszcie że mu wskazano nizki domek, w którego jednym okienku gorzało blade światło. Tu do wrót trudno się znów było dostać, tak zawczasu zatarasował je pan Kasper z pomocnikiem swoim Hołodrygą, a że po nocy nie było praktyki by kto przyszedł, nie rychło usłyszał głosy dopytujące się czego chce.

Sam przeciw niemu wyleciał stary, niespokojny kogo tam licho niosło… i zdziwił się dowiedziawszy, że potrzebuje ktoś widzieć się pilno z panem Janem.

– Ale po co i czegoż po nocy, to i jutro przyjść można?

– Sprawa pilna, proszę otwierać, – proszę otwierać.

Jeszcze się wahał gospodarz obawiając złodziejów, aż podczaszyc zawołał mu przezedrzwi, że tu o życie ludzkie idzie i żartować nie można.

Kasper zatrwożył się mocno, a że o życie szło nie o pieniądze, odważył się odryglować i wpuścił przybyłego, który zataczając się ze znużenia i niewprawy do piechoty, wpadł do dworku jak szalony. Za nim w ślad leciał pan Kasper.

W większej izbie na krzesełku drzemał pan Jan, a Anusia spokojnie modliła się na książce którą miała po starościnej, gdy drzwi się otworzyły i blady, krwią zbryzgany, w wykwintnym stroju, ukazał się na progu jak zjawisko podczaszyc.

Nie wiedząc o jej bytności w Warszawie, ujrzawszy ją nagle, cofnął się, ona krzyknęła, tak niespodzianie go ujrzawszy w tej porze. Sieniński przebudziwszy się oczy przecierał, nie mogąc zrazu zrozumieć gdzie jest i co się dzieje.

Anna jednak najprędzej odzyskała przytomność, i ze świecą podskoczyła przeciw niemu.

– Panie Michale! co to panu? zawołała.

– Co mi? rzekł opierając się o ścianę podczaszyc – który nóg nie czuł pod sobą i był jak w gorączce – co mi? Zabiłem człowieka! muszę się kryć! ratujcie mnie!

Sieniński ręce załamał, Kasper pobladł, Anna ujrzawszy krew, cofnęła się przerażona.

– Zabójca, zabójca – on zabójca! możeż to być o Boże!

– Ale kogoż zabiłeś pan? co się stało? zapytał ciągnąc go za suknie gospodarz.

– Posła Rybińskiego.

– Gdzie? w Jeziornej, w pojedynku?

– Nie – tu na ulicy.

Bracia spojrzeli na siebie z przestrachem, a pan Kasper odstąpił krok od przybyłego.

– Jak się to stało? jak się to stać mogło? spytał łamiąc ręce stary Sieniński.

– Obraził mnie śmiertelnie, strzelać się nie chciał, musiałem krwią zmyć obelgę – nie mam się gdzie skryć, jeśli wy mnie nie przytulicie, schwycą mnie na gorącym razie, sąd będzie ciężki – na Boga skryjcie mnie.

– To gospodarz domu – rzekł pan Jan, aleśmy wszyscy słudzy waszej rodziny i dla niej poświęcić się gotowi, niema co myśleć, znajdziesz pan przytułek u nas, ale czy będzie bezpieczny?

– Ubodzyśmy ludzie, dodał Kasper, dachu nie poskąpim, a zresztą spuszczamy się na wspaniałomyślność pańską! I schylił się do kolan podczaszyca.

– Dziękuję wam – a! dajcie mnie odetchnąć! biegłem pieszo! czuję się słabym!

Anna przyniosła mu krzesło, znużony padł na nie płaszcz spuszczając z ramion, głowa schyliła się mu na piersi, i pozostał tak, bez ruchu, bez słowa, głazem.

Dopiero w kilka godzin odzyskał krew zimniejszą, opamiętał się, rozmyślił i przywołał starego Jana Sienińskiego żeby go wysłać na zwiady, a razem po pieniądze i klejnoty które w domu zostawił.

– Bądź jednak bacznym, dodał – żadnemu z ludzi nie mów gdzieś mnie widział, o zdrajców nie trudno. W karteczce którą daję do Frejera, piszę, że jestem na gościńcu i pojadę dalej jak tylko powrócisz. Być może że w ślad za tobą pójdą, nie wracaj więc wprost do dworku, ale złóż co odbierzesz na Miodowej ulicy.

Dał mu adres do Frascatelli.

Pan Jan mimo spóźnionej pory, wywoławszy Hołodrygę, który klął drzwi otwierając znowu, poszedł zaraz. – Kasper zasunął się do swej izdebki, rozmyślając czy mu ta awantura nie mogłaby przynieść jakiej korzyści, Anna została z nim sam na sam.

Ale on tak był w początku zajęty sobą i swem położeniem, że na nią i razu oczu nie zwrócił. Ona tymczasem w milczeniu smutnem przypatrywała się towarzyszowi lat dziecinnych, dziś tak dziwnie zmienionemu w krwią oblanego zabójcę. Strój wytworny który go okrywał, splamiony śladami morderstwa, był symbolem stanu jego duszy. Twarz nosiła ślady burzących namiętności, które nim wstrzęsły i przeistoczyły młodzieńca w zużytego prawie starca – ani śladu nie było już wesołości, uśmiechu, pogody dawnej, a dziś snuła się jeszcze zgryzota i strach po ścieżkach wydeptanych szałem i rozpustą.

– A! nie tak! nie tak! spodziewałam się go ujrzeć znowu, mówiła w duchu Anusia – o mój Boże! jeśli tam z góry pada nań wejrzenie starościnej, jak-że ona cierpieć musi. Zapomniał wszystkiego, ledwie spojrzał na mnie, ledwie się zdziwił gdy mnie zobaczył! Biedny Michał!

Podczaszyc podniósł po chwili oczy ku niej, spojrzał zadumany i twarz jej przypomniała mu chwile, po których żal odzywał się stokroć, a teraz silniej niż kiedy zabiło serce i tęsknem rozkołysało się uczuciem.

Pierwszy raz może silniej pożałował tego co utracił – niewinności duszy, czystej, pierwszej swej miłości i chwil w zaciszu wiejskiem spędzonych, gdy jeszcze umiał modlić się, wierzyć, spodziewać. Dziś używając tylko zużył się, czuł próżnię w sobie, a z tego żywota gwarnego, roskosznego, nic mu nie pozostawało nad kilka gorzkich, zatrutych wspomnień. Ani jednego przyjaciela, ni jednego serca! Wszystkie dłonie cofnęły się, wszystkie drzwi zamknęły. Żywiej przypomniało się życie w Głuszy, głos starej babki zdawał go się napominać i wyrzucać mu, że o Bogu zapomniał, że zapomniał o jej duszy… Uczuł w tej chwili że na piersiach jego wisiał razem z krzyżykiem babki, skromny ubogi pierścionek Anusi, który trafem jakimś tak długo z nim pozostał; zdawało mu się, że się przebudza z długiego snu przykrego.

– A! rzekł wreszcie – jakże wam dziękuję żeście mnie nie odepchnęli.

– Mógłżeś pan to pomyśleć i wątpić o nas? z trochę wymówki spytała Anna.

– Ja? wątpię teraz o wszystkiem i o wszystkich…

– O kim pan chcesz, ale nie o nas, ale nie o mnie! dodała ciszej.

– Ale zkądeś ty tu się wzięła Anno? – zapytał namyślając się – zdaje mi się, że ojciec dawał mi do zrozumienia że cię na wsi zostawił.

– Nie było potrzeby mówić panu o mnie! – odpowiedziała Anusia z westchnieniem – co ja mogłam pana obchodzić? Miałeś pan tu tyle nowych i milszych ci znajomych!

Michał gorzko się uśmiechnął.

– Gardzę niemi wszystkiemi – rzekł – milsze mi dziś spojrzenie na pogodne czoło twoje Anusiu, niż wszystkich tych zalotnic uśmiechy!

O! ty nie znasz tego świata złożonego z atłasów i podłości! I dobrze ci z tem… I wojewodzina! – dodał bijąc się w czoło – i ona!!

– Kto ona? – spytała Anna niespokojnie.

– Nikt! nikt! nie pytaj! nie chcę uszu twoich walać opowiadaniem – muszę zapomnieć ich wszystkich, powrócę do Głuszy, żyć będę sam, nie cierpię tego świata!

– Taka zmiana od ranka? – cicho szepnęła dziewczyna – ja jej nie wierzę panie Michale, gniew mściwy mówi przez ciebie; byle by ci się uśmiechnęli, powrócisz do nich.

– Nigdy!

Wtem zapukano do bramy.

– To musi być mój ojciec – zawołała Anna – potrzeba mu biedz otworzyć.

Hołodryga też śpiący tylko jednem okiem, wypadł z budy, klnąc niezrozumiale, nie mogąc pojąć co się dziś w spokojnym domku stało, i pytając – kto tam? kto tam?

– Wywołajcie mi do wrót tego pana, który tu nie dawno przyszedł! – odezwał się głos jakiś.

Ale Hołodryga łajał i klął nie myśląc słuchać, gdy Anna przypadła do furtki.

– Niema tu żadnego pana – odpowiedziała poznając po głosie obcego – dajcie nam pokój!

– Czyj to dworek, Sienińskich, a więc musi być u was Ordyński.

– Nie wiemy o żadnym, obcych tu nie ma, idźcie z Bogiem, snu nam nie przerywając.

– Proszę mi podczaszyca wywołać – powtórzył głos – to nie są żarty, ja się z nim widzieć muszę, powiedźcie mu, że przyszedł do niego ten, który go prowadził na Nowolipie…

Chociaż głos nieznajomego bardzo przykro brzmiał w uszach Anny, poszła jednak z poselstwem do podczaszyca, który domyśliwszy się cavaliera, pobiegł do wrót.

W istocie był to Fotofero, który otworzoną wcisnąwszy się furtką, stanął przed nim z dość pochmurzoną twarzą.

– Jakżeś się dowiedział że tu jestem? – zapytał Ordyński.

– Jak? ja wiem wszystko – odpowiedział zimno przyjaciel – i źle że pan tu jesteś! – rzekł prawie z gniewem.

– Dla czego?

– To nic nie warte schronienie, ulica zbyt blizka miasta, ktokolwiek w oknie cię zobaczyć może, dowiedzą się, wyszpiegują. Nie chcę żebyś tu pozostał.

– Dla czegoż? – odparł podczaszyc trochę urażony tonem rozkazującym – to ostatni mój przytułek, innego nie mam i mieć nie mogę.

– Ja jutro, nie dalej, wynajdę panu ustronne, pewne i wygodniejsze mieszkanie. – Tu źle, źle, różni bywają! tu pan pozostać nie możesz!

Mówiąc to, stukał nogą i laseczką cavaliere z widocznem nieukontentowaniem, podczaszyc się wahał i rozmyślał.

– O tem potem – rzekł – co się dzieje w mieście?

– Nic nie wiem! nie byłem nigdzie, idę szukać mieszkania, bo nie pozwolę byś pan tu miał zostać.

– Ale dla czegoż? – zniecierpliwiony odezwał się Ordyński – ja się tu czuję bezpiecznym.

– Mam moje przyczyny, z których tłómaczyć się nie mogę.

– A ja przyczyny dla których chcę pozostać.

– Może Anusię! – rzekł szydersko Fotofero.

– Bez żartów! – z gniewem odpowiedział podczaszyc – bez żartów, proszę tem imieniem, które nie wiem jak się do pańskich ust dostało, nie szastać.

Cavaliere zdjął kapelusz z udanem uszanowaniem, i odpowiedział:

– Honneur aux dames! a zatem spytał po przestanku – mam szukać mu mieszkania, wynosisz się pan czy nie?

– Nie widzę potrzeby, tymczasem wszystko co zwraca oczy na ten dworek i pańska tu bytność, naraża mnie. Dobra noc, rozejdźmy się.

– Do jutra – rzekł kwaśno Fotofero – ale potrzeba się wynieść! Musisz pan wynosić się ztąd! – To mówiąc, wybiegł zatrzaskując furtę za sobą, z ogromnym łoskotem zapadającą za nim, jakby nią olbrzymia cisnęła ręka.

Hołodryga na ten stukot wyleciał z gniewem, krzykiem i kijem, ale już nikogo nie znalazł i palnął ze złości we drzwi zamknięte.

Podczaszyc wielkiemi krokami przechodził się po izbie poglądając na Anusię.

– Bywa u was kto? – zapytał.

– U nas tak jak nikt.

– Ale przecież macie znajomych?

– Kilku mieszczan i kupców do pana Kaspra przychodzą.

– A z kobiet?

– Nikogo.

– Będę tu bezpiecznym?

– Nie wiem gdzie lepiej ukryć by się można – żywo zawołała Anusia – jest pokoik na boku, a o zamieszkującym go żywa dusza prócz nas wiedzieć nie będzie. Wprawdzie nie tak tu wygodnie jak w Głuszy – i smutno! trochę czuć więzienie, a wzrok kraty rozcinają, ale cicho i bezpiecznie.

Znowu zastukano do drzwi, a w chwilę potem wszedł smutny i zamyślony stary Sieniński. Z twarzy już jego widać było że złe przynosił wiadomości, otarł pot z czoła zmarszczonego.

– Co mi przynosisz? – zapytał podczaszyc – nadewszystko proszę nic nie ukrywaj przedemną. Co mówią? czy Rybiński żyje?

– Żył jeszcze przed chwilą, ale doktorowie mu żadnej ocalenia nie robili nadziei.

– Czy szukają mnie już w mieście?

– Dom był ostawiony ludźmi marszałkowskiemi, trzęsiono go już. Straż była także w kilku innych domach i na Miodowej u tej… – dodał starzec krztusząc się – u tej… jejmościanki.

Anusia spojrzała na ojca i zbladła.

– A w mieście? co mówią w mieście?

– Mówią powszechnie żeś pan ujechał, ale kazano ścigać, Rybińscy naznaczyli podobno za schwytanie jakąś nagrodę – król już o wszystkiem wie, biskup z płaczem zaraz do niego poleciał, domagając się surowego ukarania. Obiecano mu że morderca oddany będzie w ręce sprawiedliwości…

– Nikt cię o mnie nie pytał? a w domu? co się dzieje w domu?

– W domu! – ruszając ramionami rzekł stary – sądny dzień, Frejer klnie i głowę traci, wierzyciele oblegają, słudzy się porozbiegali, każdy coś pochwyciwszy, ledwie resztki ocaliłem z komody do której mi pan klucz dałeś, i tego mało mi z rąk nie wydarto.

– Jenerał Baucher tam nie był?

– Nikogo prócz kupców.

– Byłeś na Miodowej?

– A! na Miodowej – byłem, tam zostawiłem wedle rozkazu co się uratować dało… ale to trzeba będzie rychło zabrać ztamtąd, bo ta panienka tylko co nie widać jak umrze. Doktorowie tam koło niej tańcują, i księdza już wołano.

Podczaszyc westchnął, Anna zabolała nad tą nieznaną umierającą.

– Albo jej nigdy nie kochał – rzekła w duchu – lub nigdy serca nie miał, ona teraz kona, a on tu się kryje. O! to by było niegodnie! Wolę myśleć, że jej nie kochał, bo bym się nim brzydzić musiała, ale jakież to były ich stosunki?

Na tym skończyła się rozmowa ze starym Sienińskim, a że późno już było w noc, a wszyscy czuli potrzebę spoczynku, Anna wzięła się rozporządzać, sama z ojcem przenosząc się do alkierzyka, a podczaszycowi po rozmyśle zostawując równie bezpieczną i wygodniejszą wielką izbę.

Podczaszyc ujrzał się w kilka minut sam jeden w posępnym mieszkaniu, za kratą, u mizernego łoża, przy nagiej ścianie; zamiast obrazów rozkoszy i sprzętów zbytkowych, czarny tylko krucyfiks mając przed sobą… Na stoliku dogorywało światło, w izbie dusiło go powietrze ciężkie, a po głowie cięższe jeszcze snuły się myśli… na sukni, w oczach, miał ciągle przyschłą krew, krew człowieka!

Oka też nie zmrużywszy Ordyński rzucił się na krzesło, i tak w dumach i żalach całą noc przepokutował, to chodząc, to bezsilny spoczywając.

Blady brzask dnia wschodzącego, który powitały dzwony, przekradł się nareszcie przez kraty, dźwięk ten zdawał mu się już pogrzebowym biciem na zgon Rybińskiego.

Yaş sınırı:
0+
Litres'teki yayın tarihi:
01 temmuz 2020
Hacim:
150 s. 1 illüstrasyon
Telif hakkı:
Public Domain
İndirme biçimi:
Metin PDF
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin PDF
Ortalama puan 1, 1 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin PDF
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre