Kitabı oku: «Dwie królowe»
Powieść historyczna
(Bona i Elżbieta)
Drogim cieniom
ALEKSANDRA Hr. PRZEZDZIECKIEGO,
którego poszukiwania opowiadaniu temu dostarczyły treści,
poświęca je
Autor.Drezno 27 stycznia 1884.
Tom I
Wieczór jesienny ciepły był jeszcze, ale w powietrzu czuć się dawała ta woń, która każdą porę roku odznacza. Lekki wietrzyk od Wisły i łąk a pól, od dalszych lasów i zarośli przynosił wyziewy liści więdnących, usychających traw, kiełkujących zbóż zasianych, które żywo wśród pożółkłych ścierni się zieleniły, i mgły niewidocznej jesieni. Niebo złociło się, rumieniło, barwiło sinemi i liliowemi obłokami, z pod których blady, zielonawy lazur północy przeglądał. Z dali żaden głos nie dochodził, nie widać było na błoniach ruchu i życia. Jak mrówki przesuwały się tylko gdzieniegdzie trudne do rozpoznania postacie na płowych ścieżkach i gościńcach, które pola i łąki krzywemi przerzynały paskami.
Cisza wieczoru i jesieni kołysała świat Boży do spoczynku…
W otwartem oknie krakowskiego zamku, na pierwszem piętrze, siedziało przepiękne dziewczę.
Odbłysk wieczornego światła cudownie lice jej łagodnym swym blaskiem oblewał. Siedziała jakby za wzór służyć miała do obrazu Luiniemu, Bellinowi, jednemu z tych mistrzów włoskich, którzy ostatnie ideały niewieście, jakby żegnając się z niemi, na płótno przenieśli.
Twarzyczka dziwnie regularnych rysów, świeża acz blada, przypominała też Kameę ręką mistrza na kamieniu drogim wyrzeźbioną.
Smutek i tęsknota poetyczny wyraz nadawały temu obliczu madonny.
Patrzała przez okno na dalekie błonia, lecz pewnie nie widziała nic, oprócz tego co się na tle ciemnem jej duszy malowało. Przechodziły po niem jakieś cienie przeszłości czy nadziei.
Nieruchome oczy czarne pływały jakby we łzie, która napełniała powiekę i upaść z niej nie mogła, tak jak tęsknica jej z duszy się na świat wydobyć.
Była to piękność niezwyczajna. Klasycznego wdzięku rysy marmurowe, śmiałemi ale łagodnemi razem liniami wyrzeźbione, otaczał bujny włos, spleciony w części i na ramiona w puklach puszczony, tej barwy osobliwej, którą weneccy upodobali malarze. Ciemne brwi, czarne oczy, odbijały dziwnie od warkoczów złocistych, jaskrawych nawet, tak barwa ich była silną. Maleńkie usteczka, ściśnięte teraz, boleśnym się zamknęły uśmiechem i zdawały się wyrzucać zawód losowi i światu, przeznaczeniu i ludziom.
Jakby stężała tym bólem, siedziała nieporuszona, ręce spuściwszy na kolana. Wypadła z nich dawno robota, haft kolorowy na jedwabiu, leżała razem z kłębuszkiem u nóg jej – we wgłębieniu okna, które w grubym murze siedziało, oprawne jakby w ramę, maleńką wykutą w nim izdebką.
Strój dziewczęcia był smakowny bardzo i wytworny. Suknia z ciężkiej jedwabnej tkaniny mieniąca się zielono i płowo, cała była naszywana wstęgami, jedwabnemi sznury, kokardami i paciorkami szklannemi. Odpowiadał jej bogato ozdobny pas wysadzany z torebką, a trzewiczek, którego koniec z pod sukni wystawał, także był do całego stroju dobrany.
Komnatka oknem tem słabo oświecona, nie zbyt przestronna, sklepiona wdzięcznie w górze, malowana i złocona, pomimo półmroku jaki w niej panował, miała w sobie coś młodego i wesołego, jakby na szczęśliwe gniazdko przeznaczoną była.
Smutna twarz na jej tle wydawała się dziwnie.
Wszystko co w tym wieku XVI., lubującym się w wytworności, woni, kolorach, przepychu, nagromadzić było można, aby jak cacko przyozdobić mieszkanie pieszczoszki-dziewczęcia, złożyło się na ubranie pokoiku.
Posadzkę marmurową, której tylko u progu domyślać się było można, okrywał wschodni kobierzec przedziwnej harmonii farb najśmielej pożenionych z sobą… marmurowy komin zdobiły dwie karjatydy niewieście, uśmiechające się mimo ciężaru gzemsu, który dźwigały. Opasywały je wieńce kwiatów i liści z wielkim kunsztem rzucone. Po nad niemi wisiało weneckie zwierciadło w ramach jak brylanty połyskujących z ozdób szklannych, a na gzemsie stały cudne fraszki ze szkła, majoliki, złota i srebra wyrzeźbione.
W jednem z naczyń wiądł bukiet kwiatów jesiennych.
Przy jednej ze ścian stały siedzenia z drzewa misternie rzeźbionego, po których biegały jakby nici złociste. Stół okryty lekkim kobiercem cały prawie zarzucony był też fraszkami, które kształtami swemi pociągały oczy. Stały na nim skrzyneczki sadzone na hebanie, kością słoniową, bursztynem i złotem, puszki form wykwintnych, na których pokrywach unosiły się posążki, kubki przeróżnych wielkości i postaci. Razem z rzuconą niedbale na nie chustą jedwabną, składały także obrazek wdzięczny i bogaty.
Na jednem z krzeseł widać było od niechcenia ciśniętą piękną cytrę, również wysadzaną kunsztownie, ze wstęgą niebieską. U komina, w przyciemnionym kąciku, pół otwarte drzwi, które przysłaniała ciężka przed niemi zawieszona draperya, dozwalały dojrzeć w drugiej izdebce łóżko o rzeźbionych słupkach, o jedwabnych płotkach, nad którego pokryciem unosiły się piór bukiety.
Wszystko tu miało wyraz miękkości, rozpieszczenia, rozkochania się w życiu, rozmarzenia w rozkoszy. Smutne dziewczę wśród tych zbytków i cacek raziło jak sprzeczność niezrozumiała.
Wczoraj jeszcze wszystko tu być musiało śpiewem, szczęściem, weselem, zapomnieniem smutków życia – a dziś?
Dziś z opuszczonemi bezwładnie białemi rączkami, na których palcach połyskiwały pierścienie kosztowne, siedziało dziewczę jak ptaszek w klatce, zadumane, skamieniałe.
Wieczór zwolna tracił jaskrawe blaski zachodu, barwy oddalenia szarzały i mgła jakaś jak pół przejrzysta zasłona zdawała się je od patrzącej oddzielać.
Jedna po drugiej niknęły barwy, zacierały się kształty, zlewały przedmioty – dal ginęła już w pół mrokach. Tylko na rzece odbijał się jeszcze gorący blask słonecznych promieni… i gdzieniegdzie maleńkie szybki domostw połyskiwały jak oczy dziwotworów. Lecz dziewczę lub nic albo mało co widzieć się zdawało.
Nagle czy chłód wieczorny owiał ją, czy myśl jakaś wstrząsnęła całą istotą – zadrżała, żachnęła się, rękę przyłożyła do czoła, i westchnienie z piersi w świat poleciało niesłuchane, stracone. Dziewczę tak było w sobie i tęsknicy swej pogrążone, iż nie słyszało nawet, z cicha wprawdzie ale coraz wyraźniej dających się słyszeć kroków, które z drugiej komnaty ku drzwiom się zbliżyły. Z szelestu szat domyśleć się było można kobiety.
Powoli szła, szukając oczyma i nie znajdując smutnej mieszkanki tego wesołego kątka.
Stanęła w drzwiach, ciekawie wypatrując za nią, i teraz można ją już całą widzieć było.
Była to pani lat średnich, na której licu nieco zmiękłem i rozlanem, znać było szczątki nadzwyczajnej piękności. Wszystko, czego wiek nie mógł zepsuć i nadwerężyć, świadczyło o niej.
Włos niegdyś jasny, oczy dziwnej barwy nieoznaczonej a jeszcze osobliwszego wyrazu, rzymski nosek, nieco wypełniony już podbródek, czyniły razem wziętą fizyognomię tę podobną do jakiejś żony Cezara ze starej rzymskiej monety.
I wyraz też godził się z tym charakterem.
Namiętny był, despotyczny, jakby pragnący i wyzywający do walki. Nic łagodnego, niewieściego, dobrego w tej chwili nie rozjaśniło tego profilu pełnego dumy i namiętności.
Głowa w bogatych klejnotach i zawiciu, wyniosła szyja biała, popiersie pełne a kształtne jeszcze, godziły się z figurą majestatyczną i pańską.
Strój, pomimo wieku, bo młodą już nie była, wytworny a nadewszystko bogaty i wspaniały, okazywał, że do najwyższego społecznego kręgu należeć musiała. Suknię czarną, dobrze barwą obrachowaną, aby świeżość płci podnosiła, aksamit, atłasy, koronki, jedwabne wstęgi i szycia ubierały bogato. Na piersiach miała złoty łańcuch misternej, delikatnej roboty, wyrób weneckich lub genueńskich złotników – podobne ozdoby widać było u pasa, a białe, pulchne ręce tak okrywały pierścienie kosztowne, iż niektórych palców końce zaledwie widać było.
W tej chwili namarszczone groźno brwi, zaciśnięte wargi blade, wzrok zaostrzony niepokojem, nadawały przybliżającej się pani wyraz, który mógł przerazić słabą istotę.
Lecz nadchodząca nie zdawała się przybywać tu dla wywarcia tego gniewu, który niosła w sercu, szła ostrożnie, nie chcąc przestraszyć. Stanęła w progu, jakby potrzebowała się namyślać czy wnijść miała.
Wpatrzyła się w dziewczę zadumane, ręką uchyliwszy ciężką zasłonę u drzwi, i stała, stała długo, nim w końcu umyślnie poruszyła portjerę, aby dać znać o sobie.
Dziewczę porwało się przestraszone, potrzebując chwili do opamiętania gdzie było.
Zatopione w myślach, straciło poczucie i pamięć rzeczywistości.
Wchodząca pani, która od progu powolnym ku niej przybliżała się krokiem, nadała twarzy przed chwilą gniewnej i zasępionej, wyraz nienaturalny, wymuszony, dobroci i łagodności.
Lecz, pomimo wysiłku, tak nie przystawał on i niezwyczajnym był licu nawykłemu do swobodnego wyrażania gwałtownych namiętności i wybuchów woli żelaznej, że jak gość przelotny, mający zniknąć rychło, zdał się pożyczanym i fałszywym.
Dziewczę zobaczyło nadchodzącą i jakby zawstydzone, na uczynku schwytane, drobnemi kroczkami pospieszyło znijść z dwóch wschodków, które wgłębienie okna od pokoju oddzielały.
Stanęła naprzeciw tej, która tu widocznie panią była.
Z politowaniem przysunęła się niewiasta starsza do dziewczęcia, i nie mówiąc nic jeszcze, ręką białą pogłaskała ją po twarzyczce, która zwisła na piersi smutnie.
Oczyma rzuciła po izdebce; tuż u stołu, jakby nagotowane dla niej, stało krzesło wielkie, jedyne jakie się tu znajdowało. Przybyła rzuciła się na nie, oparła twarz na ręku i przed chwilą łagodne rysy znowu posępnym gniewem zciemniały.
Dziewczę stało zwrócone ku niej.
– Płakałaś, Dżemma! widzę to po twoich ślicznych oczach! – odezwała się po włosku, ale w jej ustach nawet ta mowa muzykalna nie brzmiała harmonijnie; szorstko, ostro leciały z pod warg drżących wyrazy. – Dziecko jesteś!…
Wiesz już! tak! wszyscy wiedzą! Nie mogłam zapobiedz! tak! ale biada temu, co ze mną rozpocznie wojnę; ja nigdy nie uznam się zwyciężoną i nie złożę oręża. Ja zawsze na swojem postawić muszę. Żenią go więc z Austryaczką!
Uśmiechnęła się złośliwie.
– Teraz, Dżemma, ty mi jesteś najpotrzebniejszą, teraz zdobędziesz trwale, na zawsze serce jego. Biada tej istocie, która tu mimo woli mojej się wciska, aby mi syna odebrała!
Nigdy! nigdy! – zawołała, zapominając się i tupając nogą.
W czasie gdy to mówiła więcej sama do siebie niż do słuchającego pokornie z oczyma spuszczonemi dziewczęcia, ręce jej były w ruchu nieustannym, twarz mieniła się i wykrzywiała, brwi ściągały, usta momentami karykaturalnej maski przybierały charakter. Straszna jakaś burza wrzeć musiała w żywo falujących piersiach.
– Słuchaj, Dżemma! – rzekła podnosząc się nieco. – Nie czas płakać, nie powinnaś mi być smutną, musisz być piękniejszą niż kiedykolwiek; musisz to serce jego, które miałaś, któregoś nie straciła, nietylko zachować, ale je okuć w kajdany… Ja na ciebie rachuję, tyś moim orężem… ale w zamian ci dam…
Tu wstrzymała się nieco i dodała:
– Obsypię cię złotem, dam ci najświetniejsze obok tronu stanowisko… wybierzesz je sama! Zrobię cię księżną, panią ziem szerokich…
Dżemma sobie obiema rękami oczy zakryła.
– A! królowo! pani – odezwała się głosem słabym – ja nic, nic, niczego nie żądam oprócz serca jego. – I łzy polały się z jej oczów.
Uśmieszek przesunął się po bladych ustach królowej, położyła palec na wargach.
– Cichoż! nie płacz! Pracować potrzeba, wytężyć wszelkie siły, aby zwyciężyć. Nie masz się obawiać czego. Powinnaś mnie znać. Jesteś przy mnie prawie od dzieciństwa… patrzałaś na to ilem tu walk zwodzić musiała, a zwyciężyliż mnie kiedy oni?
Wszyscy ci sędziwi, poważni senatorowie, całe to mądre duchowieństwo, krzykliwa ich szlachta, mówcy, intryganci, wysilali się na to, aby wpływ mój osłabić, aby mi go odebrać, a mimo to rosnął on z każdym dniem. Nigdy mocniej nie czułam się panią, nigdy nią nie byłam tak…
Tu przerwała sobie królowa.
– Powiesz mi, że to małżeństwo przeprowadzili przeciwko mej woli. Tak, ożenieniu zapobiedz całkiem nie było podobna, kraj cały się go domagał. I ja nie chcę aby zmarł bezpotomnym, ale na to czas wielki jeszcze. Teraz mi go żona odebrać nie powinna, bo panować z nim, jak panowałam z ojcem, potrzebuję.
Dopuściłam Austryaczkę – mówiła ciszej, po komnacie wodząc oczyma niedowierzającemi – dlatego że ten wątły kwiatek prędko tu zwiędnąć musi… dlatego, że każda inna mogłaby zwycięzko wyjść z tej próby jaka ją czeka, ona zaś paść musi!
Wstała z siedzenia.
– Dżemma! pociesz się – poczęła żywiej. – Wiozą mu tę żonę, ale to jedzie ofiara przeznaczona na zgubę. Z zarodem śmierci tu przybędzie… On, on nigdy mężem jej rzeczywistym nie zostanie…
Dla dziewczęcia słuchającego chciwie wszystko to były rzeczy mało zrozumiałe, nie rozwikłane, lecz nawykła wierzyć w słowa tej, która przyszła ją pocieszać, uczuła w sobie odradzające się męztwo… Twarzyczka jej blada poczęła zlekka się zarumieniać, piękne czarne oczy śmielej podniosły, duch znowu wstąpił w znękaną.
Milcząc schyliła się do ręki królowej i złożyła na niej pocałunek, za który pogłaskanie zapłaciło.
– Nie dręcz się, nie smuć – mówiła pani, starając się głosowi nadać łagodność, choć gniew brzmiał w nim jeszcze. – Nic nie szkodzi piękności nad troski, a ty, ty szczęśliwa nie masz się troskać o co! On ciebie jedną kochał i kocha, od czasu jak się ta miłość zrodziła.
To dziecko moje, dla mnie on nie ma tajemnic! Dżemmo! trzeba przetrwać tę burzę, która będzie może gwałtowną ale krótką. Powtarzam ci, nie byłabym nigdy zezwoliła na to małżeństwo, gdybym pewną nie była, że je rychło śmierć rozerwie.
Mimowolnie wzdrygnęło się dziewczę słuchając.
– Nic bój się – odparła śmiejąc się królowa – nie potrzebuje jej tu zabijać nikt, śmierć ona sama z sobą przynosi.
Oczy dziewczęcia domagały się odkrycia tej zagadki, ale brwi królowej zbiegły się groźno i dodała:
– To moja tajemnica!
Palec przyłożyła do ust.
– Bądź wesołą… gość ten przemknie się jako cień, a ja nie dopuszczę, aby on ciebie dla niej na chwilę opuścił… Będzie żoną i królową, ale ani jego serca, ani panowania nie dotknie… To ofiara!… Cóżem winna, że nam ją narzucono?
Dżemma chwytała słowo każde, ale się odezwać nie śmiała.
Mrok wieczora poczynał coraz większe ciemności rozpościerać w tych mało oknami rozjaśnionych komnatach. Królowa silnie klasnęła w dłonie raz i drugi, i z za zasłony od sypialni ukazała się główka niewieścia.
– Światła! – zawołała pani… i prędko złożywszy pocałunek na czole Dżemmy, czekała tylko natychmiast zjawiających się świec, aby szybko za niemi wyjść z mieszkania Włoszki.
Mając ją już opuścić, szepnęła jeszcze na ucho:
– Dżemmo! bądź piękną i wesołą… Smutnej twarzy on nie lubi. Udawaj że nie wiesz nic… Śpiewaj mu i uśmiechaj się do niego. Tyś panią i tyś serca jego królową…
To mówiąc, wyszła poważnym krokiem, a pozostała w miejscu Dżemma oczy sobie zakryła i trzymała tak ręce przytulone do twarzy, aż póki służąca powracająca ze światłem, z zadumy ją nie rozbudziła.
Dwie młode służebne królowej czekały na nią ze świecami w ciężkich srebrnych lichtarzach, a drugie dwie, jednako ubrane wszystkie, iść miały za panią, niosąc wachlarz, rękawiczki, chustkę i okrycie. Wolnym krokiem postępowała pani, przechodząc naprzód izby, które dwór jej żeński mieściły, mniej daleko wytworne niż pokoje Dżemmy, potem kurytarzy część i galeryj zamkowych, z których widok był na podworca wewnętrzne.
Baczne oko królowej rozpoznawało tu wśród koni, służby, kolebek i orszaków osób, które się na zamku znajdowały, barwę każdego dworu i zaprzęgi panów. Naprzemiany ruchoma i wrażliwa twarz jej dumna to się rozjaśniała, to chmurzyła.
Byli to jej sprzymierzeńcy i nieprzyjaciele, bo wyższe klasy społeczeństwa dzieliły się wówczas na dwa obozy nieprzyjacielskie, walczące ze sobą jawnie, które choć się czasem ocierać musiały o siebie, przejednać się nie mogły. Na czele jednego z nich stała królowa Bona, która sama wszystkiem rządzić chciała i wymagała, aby się jej Polska poddała a legła u stóp pani, aby mogła czynić z nią co jej się żywnie podobało – drugiemu zdawał się przewodniczyć król Zygmunt Stary, ale w tej dobie życia dziwnie zobojętniały, z góry spoglądający na wszystko, co się działo na świecie, nie miał ani sił, ni ochoty do wojny.
Z majestatyczną powagą, z rodzajem filozoficznej ironii patrzył on, uśmiechając się, na igraszki losu, na gniewy aż do wściekłości posuwające się żony, na opór, który jej dostojni mężowie senatu stawili, na zwycięztwa kolejne swoich przyjaciół i zauszników Bony. Coś z milczącego, zimnego, wytrzymałego charakteru ojcowskiego miał w sobie Zygmunt i w wielu razach go przypominał, przewyższając tylko wielkim majestatem, dostojnością, o którą dbał, i ociężałością, jaką lata ostatnie ściągnęły.
Przyjaciele, zausznicy, sprzymierzeńcy, ulubieńcy Bony brali z każdym dniem górę, a król nie zdawał się oceniać nawet klęski jaką ponosił.
W jednej tylko sprawie małżeństwa syna z powinowatą blizko Elżbietą, wnuczką Władysława czeskiego, bardzo dawno umówionem, któremu Bona uparcie się sprzeciwiała – król właśnie energiczniejszym objawem woli zwyciężył. Małżeństwo zostało postanowione. Bona się oprzeć temu nie mogła, ale poprzysięgła zawczasu zemstę i prześladowanie tej, która mimo jej woli miała przybyć, odebrać serce syna, może męża, i dzielić, jeśli nie wydrzeć, jej panowanie.
Przechodząc kurytarze, królowa rzucała oczyma roztargnionemi, z wyrazem gniewu, na ludzi, których pomijała.
Wszyscy oni niemal, znając tę twarz pani, starali się przesuwać niepostrzeżeni – Bona była rozdąsana i gniewna!
W tych chwilach rozdrażnienia wiedziano, jak najmniejsza rzecz do szaleństwa mogła przyprowadzić panią, która namiętności swych ani ukrywać, ni hamować się nie starała.
W komnatach, które zarówno do izb króla i królowej prowadziły, gdzie się wielu oczekujących na posłuchania gromadziło, gdzie spoczywali dworzanie pana i pani, komornicy królewscy, dwór duchownych przybywających na zamek – niedaleko od tych podwoi, któremi Bona wnijść miała na pokoje swoje – stał jakby umyślnie na przesmyku postawiony mężczyzna w cudackiem ubraniu, z niemniej oryginalną fizyognomią, na którego patrząc zdala dworzanie chichotali, ukazując go sobie.
Wystrojony ów średnich lat mężczyzna, wcale się na to zważać nie zdawał.
Za panowania Zygmunta w Polsce, jak nigdy, namnożyło się było strojów tak rozmaitych, tak dziwacznych, z różnych stron świata pochwyconych, iż narodowej sukni, jak świadczą współcześni pisarze, prawie oznaczyć nie było podobna.
Staroświecka, prosta opończa jedna ją zastępowała.
Wśród tej mnogości ubrań włoskich, tureckich, francuzkich, niemieckich, czeskich, wiele raziły dziwactwem, ale właśnie przez to tych co je nosili pociągały. Zwracały oczy na nich, czegoby w inny sposób nie dostąpili.
Stojący u drzwi mężczyzna, Petrek Dudycz, na teraz komornik królewski, choć komory pańskiej wcale nie patrzył, wyglądał nader osobliwie.
Nie młody, przystroił się kuso, nader barwnie, niby z włoska, bez smaku, a jego sucha, długa, koścista figura w obcisłej odzieży, jeszcze się chudszą i przeciąglejszą wydawała. Na obnażonej szyi opalonej, którą żyły oplatały, siedziała głowa niewielka, z włosami rzadkiemi, starannie utrefionemi i twarzą pocieszną a brzydką.
Krągła, płaska, oprócz mocno wystających policzków, z oczkami małemi, twarz ta się odznaczała nosem ledwie dostrzeżonym, siedzącym na niej jak spore zaczerwienione ziarno bobu, i niezmiernie od niego oddalonemi ustami szeroko od ucha do ucha rozciętemi. Przestrzeń stosunkowo wielką pomiędzy noskiem a gębą chciał zająć wąsik, wymęczony ale nieobfity i nastrzępiony.
Brzydki był okrutnie Dudycz, a bardzo mu się pięknym być chciało, co dowodził ów ubiór z włoska, wykwintny, kosztowny, krojem wymuszonym – czyniący go jakąś maszkarą.
Dudycz, niegdy ubogie chłopię, wątpliwego szlacheckiego pochodzenia, służył na dworze owego sławnego podskarbiego Kościeleckiego, po którym Boner wziął żupy.
Kościelecki ten nieszczęśliwy rozmiłował się w Szlązaczce owej, którą ze sobą dawniej przywiózł Zygmunt, matce Janusza z książąt litewskich, i poślubił ją, mimo że kochanką królewską była.
Nie przebaczyli mu tego bracia, zerwawszy z nim, i takie go od nich i od panów a szlachty spotykały despekta, że zagryzłszy się zmarł biedny.
Przy tym wielkiego męztwa, najpiękniejszych duszy przymiotów mężu, który serce tylko miał miękkie, Dudycz spędził długie lata – a że do żup był przez niego przeznaczonym, z soli się dorobił majątku i stał się człowiekiem dostatnim.
Śmiali się z niego ludzie, bo i zająkliwym był i śmiesznie wyglądał, ale kaletę miał nabitą, więc mu się podczas i kłaniał niejeden.
Jakim sposobem Dudycz dostał się na dwór pański i komornikiem go mianowano, o tem on tylko wiedział jeden.
Na zamek się dostawszy, umiał tak się z ludźmi obchodzić, że choć królowi służył, choć ks. Maciejowskiego w rękę całował, niemniej nizko kłaniał się Gamratowi, a na pokoje królowej miał wstęp dozwolony.
Nikt go tak dalece nie kochał, ale też nikt nie wzdragał się i nie odpychał.
Dudycz miał pewnie lat przeszło czterdzieści, był dotąd nieżonatym, i teraz dopiero zamyślał wstąpić w święty stan małżeński… serce miał miękkie i wielką miłością zapałał dla – nie do uwierzenia – najpiękniejszej z dziewcząt dworu królowej Bony, dla tej uwielbianej, opiewanej Dżemmy (Gemma) Pagliari, na której cześć poeci składali ody… a po cichu mówiono, że młody król Zygmunt August oddawna śmiertelnie w niej był rozkochany.
Zuchwalstwemby to było niedarowanem Dudyczowi, gdyby Dżemma nie była ubogą, ubogą jak myszka kościelna, a on nie patrzał już na pana.
Wiedziano, że pan komornik kilka wsi posiadał w Krakowskiem, a oprócz tego na groszu mu nie zbywało.
Dziewczę patrzeć na niego nie chciało, mówiło, że wstręt w niej wzbudzał nie do wyrażenia… ale królowa Bona opiekunka Dżemmy, zajmująca się jej losem, wiedziała dobrze o tem, iż Dudycz wzdychał do pięknej Neapolitanki, uśmiechała się czasem złośliwie i nie wypędzała go, nie zrażała. Owszem zdawać się mogło czasami, że do wytrwania zachęcała, że mu jakieś czyniła nadzieje.
Dudycz był jej widocznie na coś potrzebnym.
Ci, co na zamku krakowskim i na dworze królewskim stosunki mieli a wiedzieli co się tam działo, utrzymywali, że królowa zarówno miłostkom syna pobłażała, nietylko na nie patrzyła przez szpary, ale nieznacznie do nich dopomagała i ułatwiała je tajemnie.
Dżemma była u niej w wielkich łaskach, a od niejakiego czasu mianowicie pieszczotką i ulubienicą. Królewicz ze swej strony, matka od siebie obdarzali śliczną dzieweczkę, obsypywali wszystkiem, czego tylko zapragnąć mogła.
Jak się u królowej starej godziło protegowanie Dudycza i sprzyjanie miłości syna, dla wielu było zagadką.
Jak dziś, tak niemal codzień Petrek Dudycz szukał wszelkich zręczności pokazania się i przypomnienia Bonie, pochwycenia od niej słówka, rozkazu, skinienia, na których budował nadzieje.
Stał i teraz na przesmyku, spodziewając się że wracająca królowa obdarzy go choć uśmiechem, ale nadchodząca pani niosła na twarzy zachmurzonej jak noc, w brwiach zmarszczonych, tylko gniewu i złości zapowiedź.
Spojrzała na stojącego u drzwi długiego Dudycza i zatrzymawszy się na oka mgnienie, skinęła mu aby wszedł za nią. Komornik posłuszny wcisnął się we drzwi razem z idącemi za królową dziewczętami. Bona dała im znak, aby szły dalej, a sama podniosła oczy na Dudycza, który pochylony czekać się zdawał rozkazów.
Przez chwilę namyślała się królowa. Myśl jakąś musiała rozważać jeszcze. Dudycz nie mówił po włosku, ale ze szkół i życia wyniósł trochę łaciny, a królowa doskonale, wprawnie i wytwornie mówiła tym językiem.
– Cóż Dudycz? – zapytała – masz tam dużo do roboty przy starym panu?
Petrek się uśmiechnął.
– Nic a nic – rzekł jąkając się powoli – moja służba stać kilka godzin w antykamerze, aby gawiedź się śmiać miała z kogo. Nikt nigdy nie raczył mnie użyć do niczego. Marszałek oczy odwraca.
– Bo jest ich tam dosyć przy moim panu – dodała Bona żywo, chcąc skrócić rozmowę. – Powinieneś szukać innej służby… Młody król się żeni, wiesz? – dodała ze złośliwym przekąsem – wiesz? Służby więcej albo dla siebie lub dla żony potrzebować będzie. Życzę ci, abyś się tam zapisać starał.
Dudycz skłonił się posłusznie.
– Byleby mnie przyjęto – zamruczał.
– O to się postaramy – dokończyła Bona, już zwracając się jakby w głąb pokojów swych pilno jej było – ale Dudycz ma pamiętać, że gdziekolwiek jest i będzie, przedewszystkiem moim ma być sługą.
I ręką wskazawszy na siebie, Bona oddaliła się krokiem nieco przyspieszonym.
Dudycz krótką chwilę pozostał zadumany w progu, sam jeden – otworzył potem drzwi i powrócił do antykamery, w której cichy gwar dworzan i komorników panował.
Na ławach pod oknami w pół mroku niektórzy grali w warcaby i szachy, inni śmiejąc się stłumionemi głosami coś sobie rozpowiadali. Siedzieli jedni, przechadzali się drudzy, a niektórzy śmielsi, przez drzwi otwarte i tylko kurtyną z kobierca oddzielone od antykamery, zaglądali do dalszych pokojów, w których głębi dopiero król stary swych gości przyjmował.
Dudyczowi wśród tego towarzystwa, dla którego się czuł obcym, było też nieswojo. Nikt spotykając się z nim nie okazywał ochoty do rozmowy, żaden z dworzan nie zbliżył się do niego. Dlaczego tego wieczora dłużej chciał tu pozostać, sam może nie wiedział. Spodziewał się li jakim przypadkiem choć przesuwającą się zdala widzieć Dżemmę?
Po krótkim namyśle Dudycz ostrożnie się przesuwając, tak aby nikogo z zebranych tu kupkami nie potrącił, doszedł do kurtyny, podniósł ją i cicho stąpając wsunął na puste pokoje.
Szeregiem stały one otworem, mało co oświecone, nie było w nich prawie nikogo. Przesuwały się pacholęta niosące do króla dzbany srebrne na misach złocistych, służba zamkowa i jakieś postacie do rozpoznania trudne.
Z ostatniej komnaty dość oddalonej, w której król zasiadał, zaledwie niekiedy głosy tu dochodziły. Ciszą i mrokiem obleczone stały puste izby te, dosyć wspaniałych rozmiarów, ale jak na królewskie dość przybrane skromnie.
Ławy okryte poduszkami i kobiercami stały ciężkie, krzesła na których poręczach rzeźbionych gdzieniegdzie połyskiwało złocenie, na ścianach obrazy ciemne, na innych malowania spłowiałe, od sklepień wiszące świeczniki z niepozapalanemi żółtemi świecami – nie widać było nic więcej.
Dudycz wszedłszy tu, zwolnił kroku, mógł spocząć na ławach pustych i rozmyślać bez przeszkody… Nikt mu tu ani śmiechem, ni rozmową nie wadził. Posunął się, przeszedłszy pierwszą komnatę, do drugiej, w której więcej cokolwiek światła było. Oprócz kilku świec przy ścianach, przez okno na podwórce wychodzące wpadał blask pochodni, których kilka niezgaszonych palili woźnice i pachołkowie pańscy.
Petrek miał już siąść w kącie i opatrywał miejsce, gdy zwróciwszy w głąb oczy, zobaczył naprzeciw siedzącego na ławie, rozpostartego wygodnie, z nogą na nogę założoną, starca.
Należeć on musiał do dworu, a nie był ani wysokim urzędnikiem, ani pospolitym posługaczem.
Sam wiek jego podeszły świadczył, że tu jakieś odrębne stanowisko zajmował.
Dudycz zobaczywszy starca, zatrzymał się z pewną obawą i poszanowaniem razem.
Postać była niepowszednia.
Blask od okna bijący oświetlał ją ostro, wydatnemi czyniąc rysy, którym starość nie odjęła życia, jakie w nich drgało.
Twarz była długa, czoło wysokie, wypełzłe, usta ironiczny, łagodny uśmiech trzymał jakby obojętnością zamknięte na wszystko, co oczy przeszywające chwytały. Marszczki niezliczone, fałdy i zapadliny, jakby siecią poszarpaną okrywały policzki aż do czoła, które było wygładzone i lśniące… tam na sklepieniu, gdzie królowała myśl, panowała pogoda.
Rodzaj litościwej wzgardy wybitny charakter nadawał pięknej tej głowie filozofa.
Nie w rysach, ale w ich znaczeniu było coś Sokratycznego.
Widać było, że człowiek ten wiele cierpieć, wiele przebyć a wszystko już lekceważyć musiał. Salomonowe vanitas vanitatum mówiło z każdej z tych uśmiechających się marszczek. Lecz gniewu w tym śmiechu nie było.
Ubiór wcale się na królewskie nie nadawał pokoje. Miał na sobie suknię długą na kształt opończy, z kapturkiem, pod którą innego domyślać się było można stroju.
Rękę jedną suchą, pomarszczoną, żylastą trzymał opartą na rodzaju kija, który sam tylko tłómaczył kim był ten starzec, spoczywający tu na ławie jak gdyby był u siebie w domu.
Do kija tego pstrego przyczepionych było kilka lisich ogonów i dzwonków, którym serca wyjęto, aby brzękiem nieustannym nie dokuczały.
Starcem tym był ów sławny królewski trefniś, Stańczyk, który już trzem królom, trzem braciom rzucał w oczy prawdę gorzką, sarkazmem nielitościwym i gryzącym.
Kto on był, ów Stańczyk, którego szanowali wszyscy, bał się każdy – starzec, co innego życia nie pożądał i spoczynku nie zapragnął, o tem już nawet pamięć się zatarła.
Mówiono go szlachcicem i miał powagę swego stanu, podanie głosiło niegdyś żołnierzem, który życie ledwie uniósł z Bukowiny za Olbrachta… a potem? jak się wyrzekł szczytu i nazwiska, jak spadł czy podniósł się aż do trefnisia na dworze, gadki chodziły różne. On sam o sobie nie mówił nigdy. A znał całą Polskę, wszystkie rody, ludzi, związki, charaktery, jakby żywą był kroniką.
Na prawdę nie trefnisia on tu miał urząd i obowiązki, bawił rzadko, chociaż boleśnie często, odzywał się mało. Błądził po zamku i uśmiechał się sam do siebie. Gdy kto mu rzucił pytanie, jeżeli na nie odpowiedzieć raczył, to po długim namyśle i kilku krótkiemi słowami, często jak ostrze noża włoskiego, wbijającemi się w pierś i pozostającemi w pamięci na zawsze.
Nie dziw, że Dudycz niewymowny, bojaźliwy, znalazłszy się oko w oko wobec tej potęgi, której się lękał, nie wiedział co ma począć – cofnąć się po cichu, czy pokłonić, odejść spiesznie czy się zbliżyć.
Stańczyk już miał wlepione w niego oczy. Karykaturalna ta postać bawiła go… usta zamknięte nieznacznie się ściągnęły.
– Siadaj Petrek – odezwał się stary wskazując na ławę. – Cóżeś się ty tak dziś wystroił jakby w swaty lub na wesele? A po nocy tu u nas wszystkie koty czarne i moja stara opończa warta twojego nowego sajanika.
Dudycz nie wiedział co odpowiedzieć, lecz nie śmiejąc się sprzeciwiać, zajął miejsce na ławie w przyzwoitem od trefnisia oddaleniu.
Stańczyk za nim powiódł głową.
– Słuchajno – rzekł – tyś się to do bab tak przystroił? Czy one jeszcze nie dojadły ci dosyć?
Powstał Dudycz i głową potrząsnął.
– Jam ich znać nie miał czasu.