Kitabı oku: «Dwie królowe», sayfa 16
W ogromnej izbie na dole, nizkiej i ciemnej, mieściły się: tak zwany stół, skarb towarzyski i trunek. Tu się zbierano na rady, na wybory, na przyjmowanie czeladzi, wyzwalanie jej. Tu wędrowni towarzysze stawili się, aby ich wedle obyczaju przyjęto.
A kto „obyczajnie” (to jest wedle zwyczajów i form) żądał, temu się „stawał obyczaj”.
Obok izby radnej, w komorze mieszkała wdowa po bednarzu, Raczkowa, która się zwała Matką i sprawiała obowiązki gospodyni.
Niemłoda już, przygarbiona sciatyką, chadzała o kiju, stukając nim i butami kutemi, ale się poruszała żywo, a odpowiedzi na języku nigdy jej nie zabrakło – i co do niej należało, trzymała pod kluczem strzegąc pilnie.
W pierwszej izbie wielki stół zajmował miejsce główne, u przedniej ściany między oknami, nad nim krzyż Chrystusów i wielki obraz patrona cechu był zawieszony, ale dla starości na desce mało co, prócz złoceń, rozpoznać było można.
Oprócz stołu, przy którym nie wszystkim zasiadać było wolno, w kącie ławy były osobne dla trybownych, daclów i chłopców. Stały przy ścianach i szafy proste, w których różny sprzęt i znamiona zachowywano, była i skrzynia zamczysta, kuta, na przywileje, księgi i pieniądze, a na półkach stało kilka pyłem okrytych misternych, drobnych wyrobów – owych majsterskich sztuk, któremi cech mógł się pochlubić, choćby przed obcemi.
A było na nie warto popatrzeć, bo beczułeczki i baryłki drewniane, choć drewniane tak były wypieszczone, jakby je kunsztmistrz robił z czystego złota i obręczyki się na nich splatały, jakby ze lnianych plecionek nie z drewnianych gałązek.
W cechu bednarskim, jak podówczas w innych też rzemiosłach, wyrobił się już był obyczaj towarzyski, pewne formy, które już tradycyą uświęcone musiał każdy znać, nauczyć się ich i przez nie przechodzić2.
Tu się towarzysz nowy, zarówno jak wędrowny dowiadywał, kogo miał czcić i szanować: naprzód Pana Boga z wszystkimi Świętymi, Najśw. Pannę z aniołami Bożemi, dalej pana ojca domu tego, z panią matką, dziatkami i czeladką jego, także gości przychodzących i odchodzących. Tu się on uczył, że przychodzących witać należało pełnemi, a odchodzących słowy dobremi, że w miejscach u stołu jeden drugiego podsiadać nie powinien (pod winą), ścian u pana ojca nie podpierać (pod winą) – bo pan ojciec miał cieślę dobrego, co mu ściany dobrze pobudował; stołów sklenicami nie fugować, krzyżów na podnóżkach nie zakładać (pod winą), bo pan ojciec miał stolarza dobrego, co mu stoły dobrze pofugował – sklanic też tłuc nie było wolno, bez czapek za próg pierwszy wychodzić, w fartuszkach z orężem za stół siadać.
Uczono tu za stołem ani po łacinie, ani po węgiersku nie rozmawiać; obiecywano, że w cechu sprawiedliwość najlepsza, bo sprawa u wójta do tygodnia, u pana burmistrza do dwóch niedziel, a u towarzyszów do zachodu słońca. Przestrzegano, aby wracając do domu po wesołej wieczerzy, bram nie wysiekiwać (bo ręka w tem), przez mury ścieżek nie czynić (bo gardło w tem), po bruku szablą ani podkówkami nie krzesać (bo wina w tem), wieńców, które wiszą nad winem i piwem nie obcinać (ręka w tem), beczkom, które stoją na mieście na miejską potrzebę, obręczy nie rzezać itp. Takich co po nocy chadzali, znajdowali się anieli stróże, którzy im oręż odebrawszy, do ciemnego raju zachowywali i t. p.
Tu przypominano naostatek, jak poczynać było potrzeba z trybowaniem kątek, szpontowaniem, frazowaniem, berowaniem, odbijaniem, z baryłkami, konwiami, konewkami, wanienkami, donicami, trunkalami, garncami i t. p.
Wieczór nadchodził, izba radna dosyć była pełną, a gwar z niej aż na ulicę dolatywał. Starsi ojcowie kilku, towarzyszów kilkunastu młodszych i czeladź w kącie ciekawa zgromadzenie składała.
W pośrodku przed stołem wędrownik świeżo przybyły właśnie odbywał urzędową próbę, która poprzedzała przyjęcie do cechu.
Postawa jego, twarz, cera, wśród rumianych, zażywnych, silnych a barczystych starszych, przy towarzyszach, na których policzkach kwitły zdrowe rumieńce, dziwnie smutno odbijała.
Słuszny, wyrosły bujnie, młody wędrownik, który z Wielkopolski powracał wyzwolony do Krakowa, stał zbiedzony jak winowajca, niezmiernie blady, dysząc ciężko, za piersi się chwytając i za głowę, a mdłym, złamanym, chorym głosem odpowiadając na pytania. Bladości tej i zmęczenia nie można było przypisywać tej próbie, jaką teraz przebywał towarzysz. Widać było z wycieńczenia, że przyniósł z sobą chorobę, z którą walczył całą siłą woli i młodości.
Chociaż niektórym ze starszych ojców żal było może biednego towarzysza, zmuszonego przechodzić uciążliwy obrzęd przyjęcia, uwolnić go od tego nie mogli.
Siły biednego wędrownika coraz bardziej zdawały się wyczerpywać, tak że zaledwie się już mógł utrzymać na nogach.
Znaczniejsza część pytań i odpowiedzi załatwioną została, ale pozostawały jeszcze niektóre.
Ojciec zadawał pytania, słuchali towarzysze i matka odpowiedzi głosem coraz słabszym dawanych, gdy prawie w chwili, kiedy go miano „ująwszy za boże poszycie na wannę posadzić”, biednemu wędrownikowi naraz zupełnie tchu i siły zabrakło. Zachwiał się na nogach i zatoczył jak pijany, choć wiedziano, że nic w ustach nie miał. Dwóch daclów podbiegło go za ręce pochwycić.
Przerwano próbę, bo nie było już odpowiadać komu. Blady ów wędrownik, gdy go chciano do ławy odprowadzić, padł ciężko na ziemię całem ciałem i jęczeć począł.
– Panowie! ojcowie! księdza proszę! abym Bogu duszę polecił! Życie ze mnie uchodzi… Męki dalej nie strzymam.
Szedłem, szedłem dopóki sił stało, przebojem się wlokąc, abym nie umarł nigdzie jeno tu, gdzie ojciec leży i matka i gdzie ja chcę spocząć, na swojej ziemi… na swojej! Tum kolebkę miał, tu grób mieć chcę…
Uciekałem od moru, ale mnie niepoczciwe dogoniło powietrze, bo taka snadź była wola Boża, której nic oprzeć się nie może.
Mówił powoli, cicho, jęcząc, a starszyzna z towarzyszami porwawszy się z ław obstąpili go załamując ręce, bo nigdy, jak gospoda gospodą, podobny się tu nie trafił przypadek.
Lecz gdy posłyszano z ust wędrowca wychodzące złowrogie wyrazy: mór, powietrze, o których już z różnych stron dochodziły wieści, zaczęli się wszyscy bojaźliwie usuwać i zmięszali a struchleli. Towarzysz Sylwek, chwyciwszy drugiego pod rękę, rzucił się zaraz po księdza do Franciszkanów, a ze starszyzny jeden pomyślał o lekarzu, rachując do którego bliżej było. Wszyscy zaś prawie mieścili się około zamku, bliżej Wawelu i przy św. Annie a akademii.
Choć wedle ustawy a obyczaju cechowego bez czapki nie było wolno za pierwszy próg wychodzić, nie zważał na to starszy Skalski, iż z włosami rozwianemi, łamiąc ręce znalazł się w ulicy przeciw gospody.
Wtem właśnie, jakby go tu sam Pan Bóg zesłał, zjawił się ów sławny Struś doktor, powracający od chorego. A oka jego nigdy nic nie uchodziło.
Przypadł więc ze swą powagą i odwagą doktora, za ramię chwytając Skalskiego.
– Człecze! co ci jest?
Skalski jako starszy cechowy, byłby może, choć w tak krytycznej chwili, zaprotestował, że go po prostu tak człekiem nazwano, ale poznał Strusia, a temu wiele było wolno.
– A! ojcze mój! wykrzyknął. Stało się u nas wielkie nieszczęście w gospodzie! Przyjmowaliśmy towarzysza wędrownika, który z Wielkopolski powracał. Krakowianin nasz jest, dziecko cechu. Wtem u przyjęcia zaniemógł, osłabł, padł i przyznał się że od moru uciekał, więc mógł go przynieść ze sobą.
Struś, nic nie odpowiadając, jak stał, na bok odsunąwszy Skalskiego, nie oglądał się już i biegł żywo ku drzwiom gospody, u których cała gromada czeladzi i daclów stała.
Rozepchnął ich i wbiegł śmiało do radnej izby.
Właśnie promień zachodzącego słońca, z za chmur się dobywszy, przez okno wpadł i oświecił leżącego na ziemi, wijącego się w boleściach, posiniałego wędrowca. Leżał w pośrodku sam, bo się nikt nie śmiał zbliżyć do niego.
Spojrzał Struś, podszedł tuż, przykląkł nad chorym i wpatrywać się w niego począł pilno.
Głosem dogorywającym umierający wołał.
– Wody!
Struś mu jej kubek podać kazał, bo miał tę pewność, że natura wie lepiej od lekarza, czego jej potrzeba.
Milczący, długo wlepiając oczy w tę twarz zsiniałą, na którą już nadchodząca śmierć kładła piętno swoje, naostatek załamał dłonie.
Wstał i na najbliższej ławie przysiadł, jakby i jemu sił zabrakło.
Dokoła stało towarzystwo lamentując, szepcząc, stękając, ręce ku niebu podnosząc.
Struś po chwili ruszył się. Przypomniał sobie u Franciszkanów apteczkę i na kawałku papieru nakreśliwszy coś, biedz kazał po lekarstwo. Ale z twarzy jego widać było, że niebardzo ufał, aby ono na czas przyszło i pomódz miało.
Choremu jeszcze wyrazy urywane z ust się dobywały ciężko.
– Na swej ziemi umierać… na swojej ziemi leżeć.
Potem zaczął wzywać opieki Świętych i Matki Bożej, a ręką bezsilną chciał się w piersi uderzyć.
Nim z apteki lekarstwo przyniesiono, czeladź księdza od Franciszkanów prowadziła. Szedł spiesznie z wiatykiem, dzwonkiem poprzedzany, a wszyscy po drodze klękali i schylali głowy.
Do niego też doszło straszne to słowo: mór – a wiedział i pomniał Kraków dobrze co ono znaczyło, bo straszna ta klęska już go kilkakroć nawiedzała i opustoszała.
Lecz kapłanowi tak jak lekarzowi nie przystała obawa; bo jeden z nich rycerzem Chrystusa a drugi żołnierzem miłosierdzia ludzkiego jest.
Przykląkł u boku umierającego kapłan i spojrzawszy na twarz ostatniemi drgnieniami życia dogorywającego, pospieszył z rozgrzeszeniem i komunią.
Odżył nieco zapowietrzony, oczy mu się podniosły i wnet jakby powłoka mglista je zasnuła. Życie w tej chwili uszło w ostatniem tchnieniu, a głowa kamieniem na podłogę opadła.
Struś zbliżył się do trupa.
Oznaki moru zbyt były jawne, aby mógł powątpiewać o nim. Zwrócił się do starszych nakazująco:
– Ojcowie starsi, siebie i miasto ratujcie. Niech zwłoki nie leżą długo, aby domu, ulicy a może i całej, uchowaj Bóg, stolicy nie zapowietrzyły.
Co rychlej ślijcie po trumnę, po wóz i wywieźcie go na najdalszy cmentarz, a pogrzebcie jak najgłębiej… odzież i rzeczy z nim.
Pod wrażeniem strachu, jaki mór sprowadzał, towarzystwo i czeladź poruszyły się żywo, spiesząc spełnić rozkaz doktora. Matka gospody w drżących rękach niosła już zapalone kadzidło, oczyszczając niem mieszkanie, otwierano drzwi i okna.
Wynosili się bojaźliwsi, ksiądz tylko modlił się jeszcze przy zwłokach, i Struś pozostał chwilę, smutnem, zadumanem wejrzeniem wpatrując się w umarłego. Zawrócił się potem ku miastu.
Tu wieść o wypadku w bednarskiej gospodzie błyskawicą obiegła już wszędzie, niosąc popłoch z sobą. Wieczorem przyniesiono ją na zamek do biskupa Samuela i na dworzec biskupi do Gamrata.
Nie pobiegł jednak z tem nikt ani do króla, ani do starej królowej. Po twarzach dworu, po cichych szeptach i trwożliwem gromadzeniu się dworzan, poznać było można, iż umysły zaniepokojone zostały, a ludzie radzić sobie nie umieli. Nazajutrz w blizkości gospody mówiono o chorych i umarłych.
Strwożeni mieszczanie spotykali się, jedno mając na ustach : Mór! mór! – dokąd chronić się przed nim?
Tom III
Skwarnego dnia lipcowego, w jednej z izb kamienicy Seweryna Bonera, przy otwartem oknie, stał pan podskarbi z młodym człowiekiem, po którego stroju poznać było można, iż zaledwie z kurzu się otrząsnął po długiej podróży.
Oba zdawali się oczekiwać na kogoś, bo Boner często się przez okno wychylając, spoglądał na ulicę, a młody jego towarzysz także niespokojnie śledził przejeżdżających nią ku Floryańskiej bramie.
Okno otwarte, dla wielkiego gorąca, niewiele powietrze ochładzało, a co gorzej, wpuszczało do komnat dym gorzki, który się z wielkiej kupy liści nagromadzonych u wrót podnosił. Kraków bowiem już zagrożony morem, ratował się od złego powietrza, z przepisu lekarzy paląc po placach i ulicach liście dębowe i piołunowe.
– Cóż się Marsupinowi stało – odezwał się młodszy – iż dotąd nie przybywa?
– Nic zapewne złego – rzekł Boner – ale poczciwy Włoch lata i pracuje niezmordowanie, mógł go posłaniec w domu nie zastać.
A, ma co robić! zaprawdę, bo wypowiedział wojnę otwartą Bonie, która też w środkach nie przebierając, odpiera dzielnie jego zamachy.
Gdyby nad tą sprawą, biorąc do serca los młodej królowej, krwawemi łzami płakać nie było potrzeba – dodał podskarbi, – zaiste śmiać by się można, widząc złość Bony i do jakiej wściekłości ją zuchwalstwo Marsupina doprowadziło; ale czekajmy, on to wam sam rozpowie.
– Sprawiłże co Marsupin? – spytał młody podróżny.
– Dotąd nic, zaprawdę – rzekł Boner – ale się położenie wyjaśniło, i ucisk jawny nie jest dla nikogo tajemnicą. Zawsze to zysk jest oczewisty.
– Niewielki – szepnął młody – a przyznam się wam, że i ja tu, na poparcie Marsupina przysłany umyślnie, wiele więcej zyskać się nie spodziewam.
Niestety! panie mój! Smutna to rzecz, ale cała nadzieja nasza w tem, że król stary, że życie jego nie długie, zatem i panowanie Bony…
– Tak – odparł podskarbi smutnie – ale do dziś dnia, tak dobrze panuje Bona młodemu jak staremu, synowi jak ojcu. Marsupin widzi w tem czary! W istocie trudno pojąć jak młody pan, tak wielkiego umysłu, tak szlachetnego serca, w tak ciężką i sromotną popaść mógł niewolę.
– U matki? – podchwycił podróżny.
– My mówimy u matki i przypisujemy to czarom zbrodniczym – rzekł Boner – lecz ponoby właściwiej było rzec, popadł w niewolę namiętności! a czarem jest ta piękna maseczka kochanki!
Rozmawiając nie dosłyszeli jak na wschodach szybkie kroki zatętniały, i drzwi otwarły się z trzaskiem, nagle. Wszedł Marsupin.
Lecz jakże go pobyt ten w Krakowie, nieustanne utrapienia, praca, troski, obawy o życie zmieniły! Wychudł, poczerniał, wysechł, i podróżny, który go witać pośpieszył, dając mu rękę wykrzyknął.
– Nie chory jesteś, signor Giovanni?
– Chory! zabity! zamęczony, półżywy jestem! ledwie dyszę – zawołał Włoch. – Że mnie ta żmija w śmierć nie zagryzła, Panu Bogu dziękuję! Zwijam się jak ryba w ukrop rzucona! Dzięki Bogu, że wy mi na pomoc przybywacie!
– A! ja! – zawołał młody zakłopotany. – Wprawdzie jestem posłem króla i cesarza, ale cóż ja tu zdołam, gdy wy nie mogliście nic uczynić. Chyba powaga ojca mojego…
Przerwał nagle zadumany.
Był to syn Justa Decyusza krakowianina, służący przy królu Ferdynandzie.
Marsupin padł znużony na ławę.
– Do wszystkich utrapień – rzekł – dodajcie to, żeśmy w Krakowie morem zagrożeni, że w każdej chwili śmierć może pochwycić za gardło.
– Więc i dwór ztąd uchodzić powinien – rzekł Decyusz.
– Stanie się to zapewne – odparł Marsupin.
– Cóż natenczas z wami będzie? – spytał Boner Włocha.
– Ze mną? Ja pociągnę za dworem – szepnął, czoło z potu ocierając Marsupin i westchnął ciężko.
Decyusz się przysiadł do niego.
– Mówcież mi, jak stoicie z Boną?
– Ha! po włosku! na noże! – rozśmiał się Marsupin. – Robiłem com tylko mógł, aby ją przebłagać i w dobry sposób przyjść do jakiegoś porozumienia, napróżno.
Prosiłem o posłuchanie naprzód, a to jak najpokorniej. Jednego dnia, stałem u drzwi napróżno, ochmistrz dworu przyszedł mi powiedzieć, że była zatrudnioną i przyjąć mnie nie może.
Sądziła zapewne, że nie będę śmiał naprzykrzać się więcej, ale wróciłem nazajutrz.
Ochmistrz mi przyszedł oznajmić znowu, że królowa lekarstwo bierze, odszedłem po raz drugi z niczem.
Trzeciego dnia gdym nalegał i widzieli, że się mnie nie pozbędą, naznaczono mi godzinę dziewiętnastą. Dobrze przed nią czekałem już w antykamerze.
Sekretarz wyszedł, królowa mnie zobaczyła przez okno i oznajmił, że godzina dziewiętnasta zajęta, abym się stawił zaraz po obiedzie.
Lękając się aby mnie to nie chybiło, pozostałem na zamku.
Sekretarz dotrzymywał mi bardzo grzecznie towarzystwa, usiłując wybadać z czem przychodziłem, i co mam mówić królowej. Zbyłem go żartobliwie.
Skończył się obiad, widziałem jak stara odprawiła młodego króla, jak kazano ustąpić wszystkiemu dworowi.
Dwie tylko starsze jejmoście ze dworu Bony pozostały przy niej. Ona z Elżbietą ukazały się na galeryi i stara dała mi znak abym szedł za niemi.
Gdyśmy na pokoje królowej przyszli, młoda pani usunęła się, zapewne z rozkazu Bony w głąb, zostałem tak jak sam na sam ze starą.
Z największą pokorą, pomimo że twarz jej gniew i pogardę wyrażała, przykląkłem przed nią.
– Mów! czego chcesz odemnie? – poczęła głosem, w którym złość wrzała.
– Wiadomo W. K. Mości, iż przychodzę w sprawie młodej królowej, z polecenia rodziców!
– Cóż się to dzieje tej młodej królowej, że takiej opieki potrzebuje – poczęła z ironią. – Widzisz ją przecie, zdrowa, wesoła, krzywda się jej żadna nie dzieje!
– Królowa młoda – rzekłem – nadto jest bogobojnie, skromnie i miłościwie wychowaną, aby się uskarżała na to co cierpi; znosi ona, ale cały świat wie, że pożycie młodych małżonków nie takie jest jakiem być powinno.
Bona jaszczurczem okiem rzuciła na mnie.
– Tak jest – dodałem – młody król wcale nie żyje z żoną, unika jej, ani we dnie ją odwiedza, ani się nią zajmuje.
– A cóż to do mnie należy? – odparła Bona – ma swoją wolę.
– Wiadomo przecież – dodałem – że jest synem posłusznym. Dla czegóż W. K. Mość, która masz nad nim władzę, nie nakażesz mu, aby nie zaniedbywał żony. Jeżeli od dawnych miłostek odrazu się uwolnić nie może, niechby przez to nie cierpiała żona. Taka wzgarda dla córki pana mojego, dla synowicy cesarskiej jest dla obu obrażającą. Cesarz nie zniesie zniewagi takiej.
Rzecz jest publiczności wiadoma, opowiadają o niej w Niemczech, Czechach, po całej Polsce, a tu w Krakowie piosenki o tem składają.
Przybyłem w tej sprawie; zamiast załatwienia jej, W. K. Mość jawnie starałaś się mnie ztąd wygnać. Gdybym nie miał wytrwałości w służbie pana, musiałbym dawno precz iść.
Gdym to mówił, twarz jej się mieniła, bladła, purpurową się stawała, gniew nią taki owładnął, że się utrzymać nie mogła.
Jakiemi wyrazami wpadła na mnie, powtórzyć nie mogę, bobym wiary nie zyskał.
Wprost łajać mnie poczęła, trzęsąc się i pięści nastawiając.
– Zamknę ja ci usta, zuchwalcze… pokażę ci co to jest przeciwko mnie się porywać.
Pan Bóg łaskaw, iż z zupełną zimną krwią wytrzymawszy tę napaść, odpowiedziałem jej z największem uszanowaniem; ale przyznam się, złośliwie nader.
Dałem jej uczuć, że wszystko mi jest wiadomem, że wyliczyć mogę ile razy król młody odwiedzał żonę i że od niej po nocach chronił się do panien fraucymeru, za wiedzą jej.
– Jesteś podłym, nikczemnym szpiegiem! – krzyknęła.
– Tak – odparłem – niestety! Pan mój szpiegów potrzebował, bo nie tak W. K. Mość obchodzisz się z córką jego, jak na królowę matkę przystało.
Wszczęła się tedy walka między nami na słowa, w której ja tę miałem wyższość, żem krew zimną zachowywał ciągle, gdy ona ją coraz bardziej traciła, unosząc się i zamiast argumentów obsypując mnie obelżywemi wyrazami.
W ciągu rozmowy byłem zmuszony nietylko własne moje przekonanie wygłosić, ale się podeprzeć tem com słyszał z ust ks. biskupa Samuela i oto tu przytomnego Bonera.
Podskarbi słysząc to uśmiechnął się i skłonił.
– Wie ona zdawna co trzymam o niej – rzekł zimno.
Marsupin ciągnął dalej opowiadanie.
– Przyszło do tego, że się Bona ze złości rozpłakała.
– Byłam i jestem królową – zaczęła wołać – chcecie mnie tu sługą uczynić i niewolnicą.
Na to jednem słowem odpowiedziałem.
– Nie, tylko matką!
Na wyrzuty najrozmaitsze, sprawę mając dobrą, znalazłem zawsze odpowiedź słuszną, gotową, której odeprzeć nie mogła.
W ostatku mnie przyparła posagiem, że z wielkich obietnic, grosza jednego dotąd niewidziano. I na to rzekłem, że przecie termin nie przeszedł, a w nim należytość spłacona będzie.
Wiedziałem o tem od ks. Samuela, że królowa, gdy nie może nic ze starym królem, ucieka się do łez i gniewu… toż samo było ze mną. Znowu się jej łzy rzuciły, a złość ją dusiła, łkała i łajała.
Potem odwiódłszy mnie dalej, aby nas nie usłyszano, wpadła na mnie.
– Ty, sługo nikczemny – krzyknęła – jak ty, robactwo plugawe, śmiesz mnie, królowej, mówić takie rzeczy, czynić takie wyrzuty?
– N. Pani – rzekłem – to com mówił, niczem jest jeszcze. Mam zlecenie pana mojego powiedzieć daleko więcej, i to takich rzeczy, o których W. K. Mość sądzisz, że jednemu Panu Bogu są wiadome, a te ja będę obowiązanym cesarzowi przedłożyć, wraz z tem com tu widział, słyszał i wyrozumiał.
Usłyszawszy to, widziałem jak pobladła, drżeć zaczęła i wielką siłą zdawała się uspokajać pozornie. Głos zniżyła razem i złagodniała, zmieniła przedmiot, tak że osłupiałem.
Spojrzała mi w oczy dziko.
– Spodziewam się – rzekła – że wy cesarzowi polecicie córkę moją Izabellę, żądam tego po was. Zaświadczcie i o mnie, że nie jestem złą matką, że to są potwarze ludzi podłych, którzy chcą nas poróżnić.
Osłupiałem w początku, nie pojmując nagłego zwrotu.
– Dosyć, dosyć – rzekła – niech się to wszystko skończy, niech o tem więcej mowy nie będzie, niech nastanie zgoda. Milcz, proszę.
Sądząc, że na tę obietnicę rachować mogę – mówił dalej Marsupin – zapewniłem ją, że co do mnie, obowiązkiem czuję pokój i miłość, o ile sil moich, popierać.
Tak się owo sławne moje posłuchanie u królowej skończyło, a raczej walna bitwa, w której jak sobie pochlebiałem, odniósłem zwycięztwo. Lecz któż zna tę przewrotną i chytrą niewiastę?
Nazajutrz po tej porażce dowiedziałem się od biskupa Samuela, że szła z płaczem do starego króla skarżyć się na mnie, iż bez należytego poszanowania, grubiańskie śmiałem jej czynić wyrzuty, na co Zygmunt miał odpowiedzieć połajaniem a groźbą, że ona sama temu winna, i że postępowaniem swem, uchowaj Boże śmierci na niego, narobi sobie nieubłaganych nieprzyjaciół i zgotuje los ciężki.
Tegoż samego dnia, pomiarkowawszy się snadź, poszła do młodej królowej, udając wielką dla niej serdeczność. Rozmawiała z nią długo, i Hölzelinowna zaraz mi o tem z największą wdzięcznością doniosła.
– A no! – przerwał młody Decyusz – toć lepiej poszły sprawy niż mówicie i pochlubić się tem możecie.
– Posłuchajcie do końca! – westchnął Marsupin. – Pokój ten i nadzieje pojednania nie trwały długo. Wprawdzie na rozejmie zyskała młoda pani nasza, która sił nowych nabrała. Musieliśmy na nią patrzeć z uwielbieniem, z podziwem nad mocą ducha, nad męztwem jakie okazywała.
Ze strony Bony, chwilowym strachem wywołane pomiarkowanie, udawana czułość, nie potrwały długo. W sercu gadziny jad się zbierał. Nie śmiała występować jawnie, ale w drobnych rzeczach, gdzie tylko młodej pani dokuczyć mogła, nieomieszkała.
Jednego ranka przychodzi do mnie poczciwy Dudycz… (spojrzał Marsupin na Bonera, i uśmiechnęli się oba) i powiada, że kilka dni temu, nasza pani młoda posłała do szafarza starej królowej prosząc o kawałek sera parmezanu. Szafarz go dał natychmiast, ale Włoszki, które młodej królowej nie lubią, bo im kochanka odebrać może, natychmiast o tem doniosły Bonie, mówiąc, że młoda pani sobie pozwala rozkazywać, nie pytając matki.
Rozgniewana królowa natychmiast wydała szafarzowi rozkaz, aby się nie ważył nic dawać młodej królowej.
Śmiech mnie wziął z tego i przyszedłszy tu do pana Bonera, powiedziałem mu o tem.
– I, rozumie się – rzekł Boner – żem natychmiast kazał trzydzieści funtów parmezanu posłać młodej królowej, prosząc, aby się do mnie z rozkazami udawała, a ja dostarczę czego tylko potrzebować będzie.
– Ser już był u królowej – ciągnął dalej Marsupin. – Marszałek się o tem dowiedział, zaczęto mówić o nim, a jam też głośno się nie wahał odzywać, że królowa Bona nie zbyt uprzejmie i teraz się obchodzi z synową, opowiadając na dowód historyjkę o serze.
Szpiegowie Bony, dworzanie młodego króla, cała gromada zauszników, okrutną zaraz tragedyę zrobili z tego sera. Bona ją wzięła do serca.
Przysyła do mnie sam pan marszałek Opaliński, domagając się abym wyznał, kto mi o tym serze mówił.
Obróciłem to w żart, niechcąc biednego Dudycza gubić, który truchlał, bo by się na nim mszczono.
– To nie są żarty – odparł mi marszałek Opaliński – królowa domaga się koniecznie imienia tego, który ją o ser oskarżał.
– Imienia tego ani na mękach nie powiem – odpowiedziałem stanowczo – nie przystało mi nikogo zdradzać. Moim obowiązkiem tu wszystko słyszeć, wszystko widzieć, wszystkiego dochodzić, to służba moja, ale nikogo oskarżać i mianować nie mogę.
Nazajutrz przybiega komornik starej królowej, wzywając mnie do niej; byłem prawie pewien, że o ser chodzi. Jakoż się nieco myliłem.
Biegnę, grzecznie mi chwilkę czekać każą. Patrzę, ciągną jak na wielkie sądy, panowie senatorowie, marszałek Opaliński, dalej ks. Samuel Maciejowski, który śmiech ma na ustach, za nim Gamrat… dworzanie do sali wnoszą podnóżki, kobierce, opony, gotują siedzenia, stoły… trybunał się układa.
Wpuszczono i mnie, obwinionego. Dworzanom i komornikom na ustęp iść kazano. Nadeszła Bona w całym majestacie, nakazując zająć miejsca Gamratowi, Maciejowskiemu, Zebrzydowskiemu, naostatek mnie i panu Bonerowi.
Można było sądzić, widząc ten poważny areopag, że się tu miała rozpocząć narada o najważniejszej sprawie państwo obchodzącej, o pokoju z Turcyą, o królestwo dla Izabelli na Węgrzech, o przymierze lub wojnę!
W istocie o serze zapomniałem, dziwując się tylko, że i mnie do tak ważnej narady wezwać raczono, gdy królowa poczęła:
– Śmiać się panowie będziecie, że tak dostojnych dygnitarzy, radę króla JMości, wezwać musiałam dla bardzo błahej sprawy, ale dla mnie ona niemałej wagi jest, tkwi w niej zaród wielkiego zła. Idzie tu o mnie, o potwarze, jakiemi mnie obrzucają; chcę, abyście byli wszyscy świadkami niewinności mojej.
Wskazała na mnie palcem.
– Oto ten, ten, co tu przysłany został dla zgody i pokoju, waśnie i swary między nami krzewi. Rzecz idzie o mizerny sera kawałek. Muszę wiedzieć, kto mnie przed Marsupinem oskarżył, kto mu mówił o tym serze. Proszę was, wymóżcie to na nim, aby zdrajcę mianował, ja muszę o nim wiedzieć. Nie zdołacie wy nic, udam się do królów obu, aby oni władzą swą zmusili go do zeznania, kto mu to doniósł?
Pierwszy tedy pośpieszył ze zwykłą swą żywością Gamrat, dowodząc: że potwarzom bezkarnym nie ma końca, że raz trzeba pomścić królowę i że Marsupin powinien imię winowajcy wyznać.
Zatem Opaliński, jakby na sejmie był, długą mowę zwrócił do mnie i nalegał usilnie.
Rozumie się, iż oblężony srodze nie zachwiałem się, bo o cześć moją chodziło; oparłem się całą siłą, biorąc winę na siebie, lecz na żaden sposób nie chcąc wydać człowieka, który mi zaufał. W końcu dodałem trochę szydersko, iż zaprawdę szkoda było takich dostojnych osób dla takiej fraszki.
Królowa wpadła w niezmierny gniew i krzyknęła do mnie.
– Co ty mi będziesz prawa przepisywać? pleciesz od rzeczy! Mów coś powinien, a nie powiesz kto ci to podszepnął, oskarżę cię, żeś sam zmyślił.
– N. Pani – odparłem – quod dixi, dixi; więcej odemnie się nikt nie dowie.
Królowa wstała z krzykiem i gniewem, wybiegła do przyległej komnaty pana Bonera za sobą wołając – i zgromadzenie się rozeszło.
– Poleciła mi o tem donieść królowi – dodał śmiejąc się Boner.
– Myślicie że na tem koniec? nie jeszcze. Opaliński poszedł do królowej Elżbiety, domagając się od niej, aby ona mi nakazała wydać tego człowieka sernego.
Ale i na żądanie młodej królowej, która mi je objawiła łagodnie, odparłem, że jestem sługą króla JMci Rzymskiego nie czyim innym, i tylko jego rozkazów słucham.
Oto macie próbkę tego co się tu dzieje, i co ja tu cierpię.
Marsupin zamilkł głowę zwiesiwszy. Młody Decyusz stał zadumany.
– Nie widzę – rzekł po chwili – co ja bym tu mógł pomódz i na co się przydać potrafię, gdy signor Giovanni, który zna lepiej teraźniejsze położenie niż ja, zdawna już bawiący na dworze Ferdynanda, ledwie się umie obronić napaściom i wyjednać dla królowej ulgę małą.
– Tyle możecie – odrzekł Marsupin, głowę podnosząc – iż się rozpatrzywszy w położeniu, zdacie z niego sprawę, aby środków szukano ratowania biednej królowej, której moje zabiegi mało co pomogły.
Król młody jak nie żył z nią, tak nie żyje; poszedłszy za mąż odrazu wdową została.
– A teraz – dodał Boner – nowe się święcą rzeczy. Mór w Krakowie, choć jeszcze nie groźny, ale się z każdym dniem wzmaga. Zaprzeczyć temu nie można. Z przedmieścia wejdzie rychło na miasto, a ztąd na zamek. Królestwo gdzieś bezpieczniejszego schronienia szukać muszą. Bodaj to nie było nowym pozorem do rozłączenia młodego małżeństwa, pod pokrywką troskliwości o nie. Już słyszę Bona młodą królowę chce przy sobie zatrzymać, a Augusta albo na Litwę, lub na Mazowsze odprawić.
– Wyjadą więc z Krakowa? – zapytał Marsupin.
– Rzecz to jeszcze niepostanowiona – odparł Boner – ale wkrótce się rozstrzygnąć musi.
– Młody król! młody król – przerwał Marsupin – żeby się zaś dał tak powodować matce, jakby jeszcze dzieckiem był, woli nie miał… niepojęta rzecz! Mówcie co chcecie! ona i jej astrologowie, czarnoksiężnicy, doktorowie poją go i rozum mu odejmują, a kto wie jakich zażywają środków.
Trzebaż jeszcze na domiar wszystkiego, aby mór przyszedł, który nas może porozpędzać, dwór wygnać.
Włoch zamilkł, ręce we włosy swe gęste utopiwszy, jakby je sobie chciał powyrywać.
– Ja tu nie pomogę nic – dodał zamyślony Decyusz – odniosę tylko królowi com widział i słyszał.
– Nie, nie dosyć na tem – przerwał Marsupin – musicie prosić o posłuchanie u starego pana i powiedzieć mu z czem przybyliście, poprzyjcie mnie. Królowa Bona obwinia, że na swoją rękę czynię bez rozkazu co mi do głowy przyjdzie. Poświadczycie, iż mam polecenia i że internuncyuszem tu jestem.
Boner poruszył ramionami.
– Jak gdyby ona posłów szanowała! – rzekł. – Jednym strachem pomsty cesarza nad Izabellą i jej księstwami można ją pokonać, musicie w to bić.
– Wyróbcież mi posłuchanie u Zygmunta – odparł Decyusz zwracając się do Bonera.
– I u młodego musicie być, i u młodej królowej – dodał Marsupin – ale ani pan Boner, ani nawet ks. biskup Samuel nie potrafią nic, jeżeli stara żmija przeszkadzać zechce.
Stali tak wszyscy ze smutnemi twarzami, gdy Boner chód posłyszał, a że się tu nikogo ani spodziewał, ani życzył sobie, poszedł ku drzwiom. Ukazał się w nich z twarzą pomięszaną, trwożliwie Dudycz, jak zwykle fantastycznie i śmiesznie ustrojony, co przy jego twarzy postarzałej i brzydkiej, odbijało dziwnie i oczy Decyusza ciekawe ściągnęło.
Marsupin, który tego sernego człowieka wielkim strachem nabawił, ale go cenił, bo mu służył dobrze, poznawszy z miny, iż troskę jakąś niósł z sobą, postąpił ku niemu.
Boner skinieniem głowy go witał.
– Z zamku idziesz? – spytali.
– Tak jest – zawołał głosem niespokojnym Dudycz. – Znowu podle zamku kilku ludzi zapowietrzonych zmarło. Strach wielki u nas. Ks. Samuel nalega, aby stary król jechał do Nowego miasta albo na Mazowsze, gdziekolwiek bądź, byle w miejsce bezpieczne. Rozumie się, że królowa Bona go samego nie puści.