Kitabı oku: «Dwie królowe», sayfa 8
Dudycz przyległszy do ściany, z początku ani wyraźnie nic rozeznać nie mógł, ani w tej wrzawie coś dosłyszeć. W oczach mu się ćmiło i w głowie zawracało.
Gdy hałas zbyt był wielki, naówczas marszałek stojący za Kmitą, z jego rozkazu podnosił laskę swą białą do góry i po kilkakroć uderzał nią silnie o ziemię – cisza powoli wracała.
Biały właśnie przystąpił do pana z doniesieniem, ale Kmita nic posłyszeć nie mógł. Nakazano uciszyć się wrzawie.
Dudycz naówczas mógł wyraźnie rozmowę usłyszeć.
– Dworzanin przybył z Krakowa od starej królowej – odezwał się.
Namarszczył się Kmita.
– Aż tu? – krzyknął – potrzeba mu było mnie gonić? Nie mógł to czekać w Wiśniczu?
– Pono miał takie rozkazy – rzekł Biały.
– Czegoż to stare babsko chce odemnie? – zapytał pogardliwie marszałek. – Spokojnie chwili usiedzieć jej trudno.
Coście z tym posłańcem zrobili? kto on taki? – zapytał Kmita.
– Dworzanin starego pana, Dudycz, stary też.
Marszczył się Kmita.
– Dać go było na folwark gdzie, aby mnie tu nie podpatrywał. Pyski mają rozpuszczone sługi królewskie.
– Schowałem go do kąta, zmęczony jest – dodał Biały – nie macie się miłość wasza co troszczyć o to. Rad że spocznie.
– A list królowej? – kwaśno zapytał na pół podnosząc się Kmita.
– Mówił mi, że go do własnych tylko rąk miłości waszej zdać może – odezwał się Biały.
Wiadomość o przybyciu Dudycza, która ochotę przerwała, nie w smak była marszałkowi. Twarz jego przybrała wyraz posępny i prawie gniewny.
Chciał już odchodzić Biały, gdy się zwrócił ku niemu.
– Mówiłeś z tym posłańcem? – spytał – nie przywiózł on jakiej wiadomości?
– E! nic tam pewnie nowego nie ma – rzekł Biały – oprócz tego co nam wiadomo, że małżeństwo młodego pana postanowione, i że stara królowa się niem gryzie.
– Hę! – krzyknął Kmita – ona się gryzie? powiedz lepiej, że zagryzie młodą tę owieczkę, gdy ją tylko szponami swemi dosiądz potrafi. Oh! dostać się w ręce Bonie…
I rozśmiał się dziko.
– Kumelski jej nie zrówna! – dodał spoglądając ku rozpartemu nieopodal wystrojonemu ulubieńcowi.
Ten skromną przybrał postawę.
Przymusowa cisza trwająca około stołu, gwałtowne to zamknięcie ust wszystkim, powiało jakimś chłodem po biesiadnikach i odbiło się nim na Kmicie, któremu ta przerwa dała się czuć dotkliwie.
– Katby ją porwał tę starą babę – zawołał – z jej listem i posłańcem… nie daje mi spocząć tu nawet i zażyć uciechy, jaka mi należy.
Nieuszanowanie, z jakiem się odzywał o królowej Kmita, choć był jej sługą i liczył się do zaprzedanych zwolenników, zdumiało bardzo Dudycza. Zdało mu się niepojętem takie lekceważenie tej potęgi – osłupiał.
– Zabawną komedyę będziem mieli na dworze – począł Kmita głośno – dwie królowe! Stara jak szatan zła, jak on zazdrosna, z trzosem nabitym, z Gamratem i całem wojskiem sług i służek z jednej strony; z drugiej stary król zmęczony i młoda dzierlatka, obca tu, nieoswojona… a po której stronie stanie młody król August, hej! któż to zgadnie?
Śmiał się Kmita.
– Hm – dodał – my żołnierze, a gdzie wojna się toczy, choćby między babami, zawsze się coś upiecze dla wojska…
Gdy to mówił Kmita, wrzawa, która była ustała, w drugim końcu stołu na nowo się powoli wszczynała, a że biesiadnicy wszyscy nietrzeźwi byli, wkrótce rosnąć i wzmagać się jęła tak, że Dudycz reszty słów Kmity dosłyszeć nie mógł.
Dolatywały go tylko nadzwyczaj zuchwałe wykrzyki przeciwko Bonie i Włochom i wyśmiewanie się ze starego króla, które go zgorszyło wielce.
Cóż to się dziać musiało gdzieindziej, gdy tu na dworze przyjaznego Bonie pana, który stronę jej trzymał jawnie, tak sobie pozwalano?
Dudyczowi, przypatrującemu się biesiadnemu stołowi, jeść i pić się odechciało, o spoczynku, którego tak pragnął, zapomniał. Prawda że o ścianę od tych burzliwych biesiadników, sen był trudny.
Krzyki ich, tupanie, bicie kułakami o stoły, szczęk naczyń, padających mis i dzbanów, tłuczonych kubków i szklanic, śpiewy dzikie, śmiechy do ryczenia podobne, zlewały się w jeden chór szatański, który uszom Kmity wcale się nie zdawał dolegać. Nie bronił swoim przyjaciołom tak się tu znajdować jak im się zachciało. Dopiero gdy do bójki przyszło na dobre, występowali rozjemcy i gwałtem rozrywali pobitych, bo nigdy zawczasu nie zapobieżono porywającym się do siebie.
Noc była późna bardzo, gdy naostatek stojącemu u szpary Dudyczowi nogi się poczęły uginać, i musiał rzucić się na przygotowane mu posłanie. Była to garść słomy, siana i skóra wytarta niedźwiedzia.
Znużony, wylękły legł Petrek, nie zapomniawszy pacierza, gdyż nie bardzo się tu czuł bezpiecznym, i Bożej opiece chciał się polecić.
Położył się myśląc, że mimo hałasu ze zmęczenia zasnąć potrafi, ale czy ono nie było jeszcze tak wielkie, czy wrzawa zbyt okrutna, oczu zamknąć nie mógł, kleiły mu się stokroć do snu, ale natychmiast łomot jakiś lub krzyk przerażający budził, a gdy naostatku drzemać zaczął, dostał jakby gorączki i zdało mu się, że go zbójcy napadają, a on bronić się im musi. Rzucał się i krzyczał też w niebogłosy, ale nikt go szczęściem posłyszeć nie mógł.
Przez całą noc do białego dnia trwało to ucztowanie szalone, i Kmity głos towarzyszył mu do końca. Zwolna wreście uciszać się zaczęło, Petrek zasnął.
Gdy się obudził, zobaczył nad sobą stojącego Białego z palcem na ustach.
– Wstawaj a żywo – rzekł do niego – odziej się, bo przyjdę po ciebie abym do pana zaprowadził.
Pacholę Dudycza stało już z wodą, ręcznikiem i odzież miało przygotowaną. Zerwał się więc poseł co żywo i nie tracąc czasu ubierać się począł w co miał najlepszego.
W sali obok, która wczoraj noc całą trzęsła się od wrzasków, panowała cisza grobowa. Dudycz zajrzał przez szparę, stała pustą, a na stołach walały się niezebrane szczątki wieczerzy. Mroczno wyglądała i brudno.
Zaledwie czas miał wdziać na siebie strój włoski, list królowej w jedwabną chustkę zawinąć i włożyć za suknię, gdy Biały wszedł.
Dziś tu i on i wszystko wyglądało do wczorajszego dnia wcale niepodobnie. We dworze panował spokój, cisza, a nawet pewien porządek.
Biały wyprowadził gościa drugiemi drzwiami w podwórze, na którem obóz był rozłożony; nic tu nie widać było rozpasanego, po za wrotami chodziły straże. W pośrodku na drągu wysokim powiewała chorągiew Kmitów ze Śreniawą.
Marszałka mieszkanie było w drugiem skrzydle rozległego dworu. Tu u drzwi, oprócz straży zbrojnej, w barwie bogatej stali dworzanie i urzędnicy możnego pana, utrzymujący karność. Ci co wczoraj dokazywali u stołów, dziś tu chodzili wytrzeźwieni, jak inni ludzie, ledwie śmiejąc po cichu szeptać do siebie.
Przeszedłszy sieni pełne służby, dostał się Dudycz do antykamery, w której co dostojniejsi byli zebrani dworzanie, poubierani wytwornie, z twarzami blademi, ale poważnemi i surowemi.
Kazano czekać Dudyczowi, na którego oczy wszystkich się zwróciły. Dopiero gdy ze drzwi zapuszczonych kobiercem wyszedł jakiś dorodny mężczyzna, w sukni księżej, marszałek skinął na Petrka i drzwi mu kazał otworzyć.
W izbie bogato przystrojonej, stał za stołem z papierami Kmita – jakby inny człowiek: postawa pańska, duma na czole, powaga wielka – ani go było poznać.
Dudycz się tak zdumiał, iż języka w gębie zapomniał i dwakroć musiał się odezwać do niego marszałek nim zebrał się na odpowiedź. Dobył chustę z listem i papier wręczył Kmicie, który z uszanowaniem wielkiem wziąwszy go w ręce, spytał tonem łagodnym.
– Jakże się ma Miłość Jej, królowa nasza? Jak król stary? Nic złego mi, spodziewam się, nie przynosicie?
– Sądzę że nie ma ani złego, ani zbyt nowego nic – odparł Dudycz – ale królowa JM. radaby zawsze wiedzieć o tych, których liczy do przyjaciół swoich.
Spojrzał, Kmita skłonił głową. Zwolna rozwarł list i poszedł z nim do okna.
Petrek śledził go oczyma, usiłując odgadnąć co pismo zawierało; ale twarz Kmity to tylko zawsze okazywała co chciała, i dowiedzieć się z niej tajemnicy trudno było. Czytał list zmarszczywszy brwi, powoli, parę razy z ukosa popatrzył na Dudycza, powrócił do pisma, zatopił się w niem znowu, zamyślił. Nie ruszył się od okna, choć widocznem było, że list skończył czytać dawno.
Zadumany potem przeszedł się po komnacie, jakby nie wiedział jeszcze co pocznie. Nie było mu pisanie to zbyt miłem, tego zdawał się módz dorozumiewać Dudycz.
Zbliżył się wreście ku stojącemu u drzwi.
– Masz waszmość kogo znajomego na moim dworze? – spytał Kmita.
– Kilku, między innemi i Biały mi zdawna z Krakowa znany.
– To dobrze – przerwał, nie dając dokończyć Kmita. Niechże on waść tu przyjmuje i ugaszcza, bo ja mam na głowie spraw wiele, ważnych, pilnych, a to co królowa życzy sobie bym jej doniósł, trzeba wprzódy zbadać. Potrzebuję czasu na to. Czekać musisz!
Dudyczowi się chłodno zrobiło.
– A! gdyby miłość wasza raczyła mnie nie wstrzymywać – zawołał – bardzo mi pilno z powrotem.
Bystro spojrzał mu w oczy Kmita i zmarszczył się.
– Aleś waszeć sługą królowej, i nie o was tu idzie, ale o jej sprawę – zawołał. – Czy wam pilno czy nie, to mi wszystko, zaprawdę, jedno. Gdy mówię, że się zatrzymać potrzeba, nie ma odpowiedzi.
Dudycz zamilkł.
– Prosiłbym miłość waszą – odezwał się po chwili milczenia – przynajmniej o tę łaskę, abym wiedzieć mógł jak długo to czekanie potrwać może?
Kmita się zżymnął.
– Ciekawym jesteś do zbytku – odrzekł dumnie i kwaśno. – Ja sam nie wiem jak długo to trwać może. Nie jesteście tu z woli własnej i nie rozporządzacie sobą.
Zbladł Dudycz, z człowiekiem tym nawet się rozmówić było trudno. Zląkł się nieco, obawiał go więcej zniechęcić. Czekał już tylko odprawy.
Kmita przeszedłszy się po izbie, klasnął w dłonie. Weszło pacholę.
– Zawołać mi Białego – odezwał się marszałek.
Nie mówił nic do Dudycza, a nawet nie patrzył na niego. Po małym przestanku wtoczył się na swych krzywych nogach Biały.
Kmita wskazał mu Dudycza.
– Jest to posłaniec królowej JMci, który tu ma oczekiwać na odpowiedź moją, a ta nierychło być może daną. Znasz go, jak powiada, weźże w opiekę. Proszę aby mu na niczem nic zbywało, rozumiesz?
Masz z sobą ludzi? – zapytał.
– Pięciu – rzekł z dumą Dudycz.
Kmita ramionami ruszył.
– Ludziom i jemu nie ma zbywać na niczem – mówił do Białego Kmita – ale bez mojej wiadomości nie ma się ztąd oddalać.
Widzę – dodał – że mu się bardzo czekać nie chce.
– Ale gdy w. miłość rozkazuje – przerwał Dudycz.
Kmita dał znak jakiś Białemu.
– Umieśćże go, karm i pój, i niech czeka… niech czeka!
To mówiąc, rozśmiał się marszałek dziwnie, przypatrując się szyderczo Petrkowi, który jak zawsze w swym stroju jaskrawym włoskim dosyć pociesznie wyglądał.
Skłonił się Dudycz pokornie.
Wyszli razem z Białym nic nie mówiąc aż w podwórze. Po namyśle krótkim, opiekun poprowadził posła do dworku o kilkanaście kroków odległego.
– Nasz pan w liście coś musiał niedobrego wyczytać – rzekł Biały.
– Najgorsza to, że ja tu siedzieć muszę – zawołał Dudycz – bo mnie pilno do Krakowa. Mówiłem o tem panu.
– Toś niedobrze zrobił – przerwał Biały – bo on na przekorę czynić lubi. Będzie was naumyślnie trzymał.
Załamał ręce Dudycz.
– Ale za to – rzekł śmiejąc się Biały i klepiąc po ramieniu gościa – mogę wam zaręczyć, że głodu ni pragnienia nie doznacie.
Nie wiem czy was do stołu wzywać będą, rozumie się do marszałka dworu, bo Kmita pospolitego czasu sam jada lub tylko z równemi sobie… no, ale ja w tem, że nie poskarżycie się na nas.
– A wy tu długo siedzieć myślicie? – zapytał Dudycz, któremu nowe mieszkanie wskazywał Biały.
– Było się spytać Kmity – śmiał się krzywonogi – byłby ci tak odpowiedział jak na pierwsze pytanie. Z nim nigdy nikt nie wie co on jutro postanowi. Możemy tu siedzieć pół roku, albo wyruszyć nagle wieczorem.
Nie było już co pytać więcej. Dudycz rzucił się na ławę i rzeczy swoje znosić kazał do izby. Zdało mu się, że go w niewolę wzięto.
Do stołu dworzan Kmity dnia tego nie powołano go, ale obesłano wszystkiem, czego mógł potrzebować w obfitości.
Zjadłszy Dudycz, z rozpaczy spać się położył, a że wczorajszą noc spędził w gorączce i bezsenności, teraz mu się sen tak udał, że noc była gdy się przebudził na wieczerzę.
Nikt tu do niego nie zajrzał, nawet Biały.
Na zapytanie, co się działo we dworze, ludzie mu odpowiedzieć nie mogli. Wysłano jakiś oddział zbrojny, Kmita siedział zamknięty.
Z biesiadowania nocnego, jakby ono marzeniem jakiemś było, nie pozostało teraz nic – ani wspomnienia, ni śladu. Nikt się nie ważył mówić o niem.
Pomiędzy dworem, strażą, ludźmi panował znowu rygor i porządek największy.
Dla Dudycza, który nie miał się do kogo przyczepić, a prawdę rzekłszy, nie śmiał – pobyt dłuższy zapowiadał się bardzo ciężkim.
Nie wiedział co robić z sobą?
Wyjść się lękał, aby nie pomyślano, że podpatrywał i szpiegował, coby pana Kmitę rozgniewać mogło.
Biały nie zjawił się aż nazajutrz rano.
Znalazł Dudycza milczącym i przybitym.
– Wyspałeś się? – zapytał.
– Cóżem miał robić?
– Najedz się teraz – śmiał się Biały – a gdy nie stanie zajęcia, pij. Co wolisz? Miód jest dobry, piwo niczego, wino nie pochwalę się.
Dudycz wzdychał. Biały, już zapewne wtajemniczony przez Kmitę, uśmiechał się. Zawadyaka, do wybitej doskonały, bo się nikogo i niczego nie uląkł nigdy, tajemnicy żadnej ukrywać nie umiał.
Popatrzył na zbiedzonego, milczącego Dudycza.
– Powiedz mi – odezwał się nagle – co ty królowej przewiniłeś, że cię tu za karę wysłała do nas?
– Jak to, za karę? – obruszył się Dudycz – ale ja u Miłościwej Pani mam wielką łaskę.
Biały począł się śmiać, spoglądając z politowaniem na towarzysza.
– Tak ci się nieboraku zdaje – odezwał się. – Kto tę Włoszkę zrozumie i spenetruje. To djabeł jest nie kobieta. Uśmiecha ci się, a (tu się w piersi ogromną pięścią uderzył) ja powiadam tyś coś przeskrobał.
Dudycz aż się z ławy pochwycił.
– Zkądże tobie to przyszło? – krzyknął.
– Tego nie pytaj – rzekł Biały – tylko powiadam ci, porachuj się dobrze z sumieniem.
Zamyślił się Dudycz głęboko.
– Nie może to być – odparł – gdybym nawet chciał, czemże ja, mały człeczyna, mogłem tej miłościwej pani, która u nas wszystkiem trzęsie, zawadzić albo się narazić. Naostatek ja jej łaski potrzebuję, służę jej… nie… to być nie może!
Biały walczył z wielką chętką wygadania się.
– Nie zdradzisz mnie? – szepnął.
Petrek palce na palce założył i krzyż z nich zrobiony pocałował.
– No, to ci powiem – szepnął Biały – że w liście do marszałka stoi nic więcej nad to, aby ciebie starał się jak najdłużej zatrzymać przy sobie, nie dając ci odpowiedzi.
Zbladł słuchając biedny Dudycz, bo rozkaz ten nie mógł mu się w ciasnej głowie pomieścić. Nie pojmował co mogło tę banicyę spowodować.
Siadł zrozpaczony na ławie.
– Źle ci u nas nie będzie – dodał Biały – Kmita swoim czasem poskąpi obroku, ale obcym nigdy, bo chce wielkim panem być w oczach ludzi. Tylko się tu zamęczysz… no, i kto wiedzieć może, nuż przyjdzie do jakiej rozprawy, i guza gotóweś oberwać.
Nie odpowiadał Dudycz, tak był w sobie zatopiony, Biały, który przez okno zobaczył w podwórzu jakiś nieład, nie żegnając go wybiegł. Został tedy z ciężkiemi myślami sam na sam.
Niepodobna mu się było dorozumieć co znaczyło postępowanie królowej, bo że ono było w związku z Dżemmą, tego się wcale nie domyślał.
Pozostać tu długo było dla niego męczarnią niewysłowioną, właśnie z powodu Włoszki, której oblężenie podarkami rozpoczął.
Narozmyślawszy się długo, postanowił w końcu do kogoś list napisać do Krakowa, prosząc o ratunek, ale nie umiał wymyśleć komuby się mógł powierzyć.
Nierychło dopiero przyszedł na pamięć pan kasztelan biecki Boner, bo wyrozumował, że kiedy królowa chciała go mieć daleko, to może właśnie dla króla dobrzeby było, gdyby się znajdował blizko?
Napisanie listu myślą było szczęśliwą, bo jeden z pięciu ludzi, co mu towarzyszyli, mógł go zawieźć cichaczem do Krakowa; szło tylko o to, jak list napisać.
Dudycz nie odebrał żadnego prawie wychowania. Wprawdzie przypominał sobie, że chodził do szkółki w Wieliczce przy kościele, nauczył się tu czytać drukowane, a co do pisania, do tego nie mając zdolności, później dopiero, gdy rachunki trzymać musiał, nauczył się sam grzyzmolić naśladując litery drukowane. List więc jego, sam on to czuł, wiele musiał zostawiać do życzenia, a posłużyć się na tym dworze kimkolwiekbądź, nie było bezpiecznie. Westchnął na to, że nie przewidział, jak się pisanina w życiu na wiele przydać mogła.
Następnych dni nie było co robić. Biały, chociaż nie zapominał o gościu, nadto był zajęty, ażeby przy nim godzinami siedział. Najadłszy się, napiwszy, wyspawszy, dowiedziawszy do koni, pogawędziwszy ze starszym sługą, Dudycz zostawał sam i nie miał co innego do czynienia, oprócz, że na ławie w oknie siadłszy, w podwórze patrzył.
Ta zaś część jego, którą miał przed oczyma, zbyt urozmaiconego nie dawała widoku. Przeprowadzano tędy konie do wodopoju, przenoszono siano i obroki do stajen, szli parobcy, przeciągali żołnierze, a pod wieczór wiatr zamiatał rozsypane siano i śmiecie, lub resztki suchego śniegu, który już pruszyć zaczynał.
Biały, niewymowny, prawie codzień jedno powtarzał przyszedłszy.
– Najadłeś się?
– A jakże.
– Napiłeś?
– Dziękuję.
– Połóżże się spać, bo więcej do roboty nie masz nic.
Nierychło bardzo Dudycz wpadł dopiero na myśl, że może miłość jego dla pięknej Włoszki, wygnania tego mogła być przyczyną.
– Ochmistrzyni mnie zdradziła! – mówił sobie.
We dwa tygodnie dopiero ruszył się Kmita nazad do Wiśnicza, a z jego dworem i ów niewolnik, o którego odprawieniu do Krakowa mowy nawet nie było.
Tom II
Zbliżała się wiosna i umówiona pora przybycia młodej królowej do Krakowa.
Po dosyć ciężkiej do przebycia zimie, król Zygmunt Stary, jakby odżywiony nadzieją ożenienia, którego tak bardzo pragnął dla syna – czuł się i powiadał silniejszym. Doktorowie znajdowali, iż w istocie zdrowie się jego poprawiło.
Biskup Samuel, który codziennie starego swego pana widywał, przypisywał to zarówno zbliżającemu się weselu, którego król wielce sobie życzył, jak zmianie zaszłej w obejściu się z mężem starej królowej.
Niczyjej ona baczności nie uszła, ale ją sobie tłómaczono różnie.
W czasie, gdy między Wiedniem, Pragą a Krakowem toczyły się ostateczne układy o owo małżeństwo z młodziuchną Elżbietą, Bona wszelkimi sposobami przeszkodzić mu się starała.
W jej miejsce pochlebiała sobie, że potrafi wyjednać dla syna francuzką księżniczkę, córkę Franciszka I. Nienawiść jej dla cesarza i dla ojca Elżbiety, przyszłej synowej, podsycana tem, że jej trudności robiono w sprawach posiadłości neapolitańskich, a w Węgrzech i Siedmiogrodzie ukochanej córce Izabelli stawiano zawady w popieraniu interesów małoletniego syna – nienawiść bezsilna, podbudzała do bezrozumnego szału. Obawiała się wystąpić jawnie przeciwko cesarzowi dla Baru, przeciwko ojcu Elżbiety dla Izabelli, tem więc zajadlej męża starała się zmusić do zerwania z niemi.
Stary król znosić musiał codziennie wyrzuty, sceny ze łzami i krzykami – wybuchy takie, że Bonę często wynosiły kobiety na rękach, a król po przebyciu takiej kryzys kładł się do łóżka.
Gdy, pomimo wszelkich przestróg lekarzy, powtarzały się ciągle te utrapione waśni, a Zygmunt po raz może pierwszy złamać się nie dał, bo mu szło o cześć, o słowo dane i o piastowaną dawno mrzonkę: ożenienia syna z wnuczką brata – choroba i osłabienie króla znacznie się wzmogły, stały niemal groźnemi.
Później nieco, kiedy nieodwołalnie już termin ślubu i wesela został naznaczony, listy wymienione, warunki wszystkie postanowione, Bona nagle prawie złagodniała, zamilkła, poddała się nieuchronnemu następstwu zobowiązań i – zaprzestała zupełnie napaści i wymówek.
Pokój ten niespodziewany wydał się rzeczą tak nienaturalną dla tych, co znali upór Włoszki, iż co chwila spodziewano się powrotu wojny. Tymczasem królowa pozostała całkiem spokojną.
Przychodziła codziennie do męża ze sprawami różnemi, troszczyła się wielce o jego zdrowie, sprawy małżeństwa nie poruszyła nigdy, a jeśli wypadkiem potrącono o coś będącego z nią w związku, zacinała usta, zmuszała się do milczenia.
W prostocie ducha król Zygmunt niezmiernie uradowany tą poprawą, przypisywał ją jedynie okazanej stałości charakteru.
Wdzięczen był niewymownie żonie, że wojny zaprzestała i doznany zawód starał się jej wynagrodzić ulegając we wszystkich innych sprawach, czyniąc jej ustępstwa chętne, a nawet przeciwko Maciejowskiemu często skłaniając się na jej stronę.
W istocie Bona teraz chodziła tak spokojna, zrezygnowana, jak gdyby z myślą tego związku zupełnie się przejednała.
Jedni z królem razem cieszyli się z tego, drudzy, jak Maciejowski i Boner, nie dowierzali pokojowi. Pan kasztelan biecki powtarzał księdzu Samuelowi:
– Mówcie, co chcecie, to podstęp… ja się go boję. Najstraszniejszy mi nieprzyjaciel, kiedy się przyczai… a znając naturę Włoszki, można się spodziewać, że niedarmo wymogła na sobie tę pokorę.
Mota ona coś i czeka.
– Ale cóż? – odpowiadał ks. Samuel. – Gdy się raz pobiorą, co ona zrobić im może?
– Nie wiem – mówił Boner – ale o tem przekonany jestem, że królowa nie dała za wygranę. Trzeba się więc, nie zaniedbując, mieć na baczności i nie otrąbywać zawczasu zwycięstwa.
Podskarbi miał pewne oznaki, z których wnosił niepłonnie, że to, co się nazywało spokojem i zgodą, było tylko treugą, rozejmem, służącym do zebrania sił i przygotowania oręża.
Z obowiązku swojego codzień bywając w zamku, ocierając się o ludzi, których sprawy pieniężne czyniły zależnemi od niego, Boner miał sposobność więcej się dowiadywać niż inni. Bystrzejszym też był może w rozpoznawaniu czynności, które drudzy obojętnemi sądzili.
Wiedział dobrze, iż królowa, zwykle tylko pobłażająca miłostkom syna, gdy one nie wychodziły za obręb jej fraucymeru, ale zachowująca pewne decorum i niemieszająca się do nich czynnie na pozór, teraz prawie jawnie opiekowała się Dżemmą i posiłkowała synowi do zawiązania z nią, w przededniu ślubu, jak najściślejszych stosunków.
Do tych nietylko że przeszkód najmniejszych nie było, ale matka je widocznie osłaniała jak najtroskliwiej – a miłość jej dla pięknej Włoszki rosła tak, że w całym dworze zazdrość obudzała.
Chociaż miłostki były niby okryte tajemnicą, wiedział o nich cały dwór, a Dżemma, dumna przywiązaniem Augusta, nie wstydziła się wcale okazywać, jakie miejsce w sercu jego zajmowała.
Uderzało i to, że skąpa zwykle królowa dla Włoszki nic nie żałowała, obsypywała ją darami, stroiła, okrywała klejnotami, a synowi dostarczała pieniędzy dla zaspokojenia najdziwniejszych fantazyj ukochanej.
Wszystko to w pierwszych miesiącach 1543 r. stało się tak bijącem w oczy, iż Boner, zebrawszy dużo wiadomostek na poparcie swego twierdzenia, jednego dnia, widząc króla zdrowym i silniejszym, odważył mu się o tem napomknąć.
Z twarzy Zygmunta, która się bardziej jeszcze niż zwykle zasępiła, mógł się przekonać, że dotknął przedmiotu wielce niemiłego.
Król wysłuchał, chociaż dawał oznaki niecierpliwości, a gdy Boner dokończył – rzekł: że wszystko to za wielce przesadzone uważa.
– Wszyscy wy niedowierzacie królowej – mówił dalej – a ja powiadam wam, iż nic złego na myśli nie ma. Słaba dla syna, bo go kocha, ale małżeństwu przeszkadzać nie będzie, bo się przekonała, iż wszystko to byłoby napróżnem.
Boner spełniwszy obowiązek nie nalegał, ale król, choć oświadczył mu, że nie wierzył doniesieniom, wziął rzecz do serca, gryzł się jakiś czas; naostatek, trzeciego dnia rano, gdy Bona przyszła go pozdrowić, wystąpił z tem, ażeby swoje dziewczęta miała na oku i trzymała surowo, gdyż plotki chodzą, że młody król miłostki tam zawiązuje – a gdyby o tem wieści doszły do królowej Anny, w chwili gdy tu córkę wysyłać miała, mogłaby się niepokoić.
Bona, która długi czas była spokojną, wybuchnęła nadzwyczaj gwałtownie, obwiniając swych nieprzyjaciół o potwarz, męża o łatwowierność, i wybiegła płacząc i trzaskając drzwiami.
Zarządziła natychmiast poszukiwania, kto w tych dniach u króla bywał i mógł mu donieść o Dżemmie. Podejrzenie padło na Bonera.
Zapisanym mu to zostało zapewne w jego rachunek, lecz dalszych następstw zaraz nie miało. Król milczał, Bona gniew stłumiła w sobie, a w postępowaniu młodego króla z Włoszką, na włos się nic nie zmieniło.
Zygmunt nie wznowił niemiłego przedmiotu.
Codzień za to sam dawał coraz nowe rozporządzenia tyczące się przyszłego wesela, które chciał aby było wspaniałem i świetnem.
Pamiętał nawet o woźnikach do kolebek, o kolebkach samych. Życzył sobie może, aby stara królowa sławną swoją całą srebrną kolebkę szkarłatnym aksamitem wybitą dała do wjazdu dla młodej królowej – lecz się okazało, że była połamana, w naprawie, a ci co koło niej pracowali, tak rychło jej wystroić się nie obiecywali. Nie nalegano więc, i trzeba się było obejść innemi.
Ucichło potem.
W mieście i na zamku wiedziano o tem, że stojący przy królu starym, w myśl jego wcześnie starali się na uroczysty wjazd młodej królowej przygotować poczty jak najświetniejsze. Ks. Maciejowski, hetman Tarnowski, pan Andrzej z Górki, pan kasztelan biecki, nie licząc innych, teraz już zakupywali barwy, szyć kazali, aby wystroić swe dwory z niewidzianą okazałością.
Zbroje, rynsztunki, sprowadzano z zagranicy.
Na przekorę temu przepychowi, w początku królowa, jak odmówiła swej srebrnej kolebki, tak chciała aby jej przyjaciele jak najskromniej i wcale się nie wysilając, tylko z konieczności wzięli udział w tym wjeździe, który chciano uczynić tak świetnym.
Ale tu, Gamrat stanął na przeszkodzie. Nowy człowiek, który zarazem trzymał dwie najbogatsze stolice biskupie, z ich dochodami, nie mógł na to pozwolić, aby go inni zaćmili, iżby on przy nich stanął ubogo i skromnie.
– Nie może to być – zawołał, przybywszy do królowej. – Wojna wojną, a tam gdzie tysiące oczów patrzeć na nas będzie, nie możemy się wystawić na pośmiewisko.
Niech inni czynią, co chcą, ja oświadczam wbrew miłości waszej, że nietylko jak największy poczet postawię, ale go wystroję jak najkosztowniej, choćby mi moje srebra zastawić przyszło. Nie dam arcybiskupa-prymasa na urągowisko… Kmita sobie postąpi wedle myśli swej, chociaż sądzę, że i on się tu zatrzeć nie dopuści… ja nie mogę! Zowią mnie tu wszyscy plebejuszem, co bez butów przybył z Podgórza, choć Gamratowie starą są szlachtą, niegorszą od innych. Otóż im pokażę, że potrafię i nie pożałuję wystąpić.
Taka była powaga Gamrata i wiara królowej w słowo jego, że Bona się nie sprzeciwiała. Ona sama postanowiła się nie wysilać wcale, ale nie chciała bronić drugim, postąpić jak sami życzyli.
Ks. arcybiskup nietylko że chciał wystąpić, ale postanowił zagasić najmożniejszych – i gdy inni po kilkudziesięciu, po stu lub mało co więcej ludzi przygotowywali do wjazdu, Gamrat zapowiadał, że zbierze ich do trzechset.
Nigdy może w Polsce, jakeśmy już mówili o tem, stroje nie były bardziej urozmaicone, jak w końcu XVI. wieku i począwszy od tej epoki. Właśnie ten wjazd dla cudzoziemców miał być powodem podziwienia razem i szyderstwa, bo niemal każdego pana poczet inaczej strojono. Gamrat swój miał ubrać po polsku.
Inni silili się na najniezwyczajniejsze ubiory od stradyotek począwszy, do długich opończy moskiewskich i kołpaków, do tatarskich, tureckich, hiszpańskich, niemieckich, węgierskich przybrań.
Barwa czarna była w wielkiej modzie, lecz na uroczystość tę jak najjaskrawiej się stroić miano, a szkarłat nadewszystko miał górować. Oprócz sukni i zbroi, które musiały być szmelcowane i złocone, a tych trzeba było szukać zagranicą, bo ich mało w kraju robiono, same konie i sprzęże poszóstne a poczwórne, które dobierać musiano, stanowiły i trudność wielką i wydatek niemały.
A że koń każdy musiał iść pod bogatą szytą deką, zawczasu więc dniem i nocą haftowano je złotem i perłami, tak że niektóre z nich niemal równie bogato jak ornaty kościelne wyglądały.
Tylko Bona jedna najmniejszych przygotowań niezwykłych nie czyniła.
Chlubić się nawet nie chciała z tą swą sławną kolebką srebrną, o której wyżej, i nie myślała jej światu okazać.
Tłómaczyła się tem, że ona i król na synową oczekując w zamku, cale się o wjazd troszczyć i uczestniczyć w nim nie potrzebowali.
Co się tyczy młodego króla, szczodra dla niego w innych razach, matka ścisnęła dłoń.
– Ci, co cię żenią gwałtem, niech do wesela pomogą – rzekła. – Ja go nie życzyłam, nie chcę i nie myślę się na to ekspensować.
Gdy podskarbi Boner doniósł o tem królowi, Zygmunt mu polecił aby nie skąpiąc, dostarczył Augustowi wszystkiego czego mógł potrzebować, aby wystąpił godnie siebie i jak najwspanialej.
Miano na ten cel i klejnotów ze skarbca pożyczyć, i zakupić co było potrzeba.
Podskarbi poszedł sam się w tym przedmiocie naradzić z młodym panem, ale znalazł go tak nieśmiałym, niepewnym, wahającym się i widocznie z obawą oglądającym na matkę, iż sam musiał większą część niezbędnych przygotowań obmyśleć.
August nie sprzeciwiał się, ale stawił z obojętnością uderzającą – i nieustannie odwoływał się do matki. Był widocznie jeszcze pod silniejszym wpływem jej niż zwykle.
Boner dobrze to zrozumiawszy, nie wahał się wziąć na siebie wiele. Jak zwykle Bona wiedziała o wszystkiem, co mówiono i postanowiono u męża, co przygotowywano, kto był najczynniejszy, ale nie stawiła przeszkód.
Osłoniła się najdziwniejszą obojętnością pozorną, jakby ją to wszystko nic a nic nie obchodziło.
Ci, co z twarzy młodego króla chcieli czytać wróżbę jakąś przyszłości, niewiele mogli w niej znaleźć. Zawsze wobec obcych panem siebie będąc, milczący i dosyć zamknięty, król młody okazywał się ostygłym, zimnym jak matka.
Powoływany często do ojca, który starał się go ożywić i natchnąć tą miłością dla Elżbiety, jaką on sam miał dla niej – August słuchał go z poszanowaniem, oświadczał się z gotowością spełnienia rozkazów, ale nie zmieniał w niczem.
Wszystkie wieczory do późna spędzał zwykle albo sam na sam z Dżemmą, lub u matki. Naówczas Włoszka wystrojona powoływaną była na pokoje, i gdy Bona rozmawiała z Gamratem, ze swemi przyjaciółmi i protegowanemi, młody król mógł swobodnie w drugiej komnacie siedzieć z Dżemmą, której parę panien towarzyszyło, ale miały rozkaz stać na uboczu.
Czasami wieczorem sprowadzano włoskiego lutnistę, śpiewaka jakiego, lub jedna z panien popisywała się nucąc włoskie pieśni. Czas więc upływał tu mile i bardzo szybko, a dla Bony może za prędko, bo potrzebowała się przygotować do wojny. A choć pożądała jej i uważała ją za nieuniknioną, wiedziała że będzie upartą. Gromadziła więc sprzymierzeńców gdzie i jak tylko mogła.
Plan postępowania zawczasu był osnuty: Bona postanowiła syna trzymać jak najdalej od żony, niedozwolić mu ani się z nią poznać lepiej, ani pokochać. Miłość dla Dżemmy służyć miała dla odparcia tej, której się obawiała.