Kitabı oku: «Infantka», sayfa 25
– Panowie senatorowie – przerwał podkomorzy – strwożeni są, abyś w Wiedniu nie był wystawionym na pokuszenia cesarza, który starał się o tę koronę i nie omieszka frymarczyć aby ją dostać.
Z dobrze odegranem oburzeniem król dalej mówić mu nie dał.
– Korona ta jest mi równie droga jak dziedziczna – zawołał – nie myślę się jej pozbywać, a czuję siłę, abym obie dźwignął.
Tęczyński raz jeszcze, składając ręce, nalegać począł.
– Najjaśniejszy panie! Zlituj się, wróć! wróć! senatorowie zgodzą się na wyjazd ciebie godny, będziemy ci towarzyszyli.
Wtem Henryk przerwał zniecierpliwiony nareście, głos podnosząc.
– Panie hrabio, nadto już jestem daleko, abym się wracał. Gdyby całe wasze siły polskie stanęły tu, nie cofnę się, a pierwszemu, coby mnie śmiał do tego nakłaniać, mieczbym w piersi utopił!
Proszę was o jedno, zabierzcie ludzi waszych i jedźcie nazad, a miejcie staranie o tych sługach moich, którzy w Krakowie pozostali.
Rozpoczęła się tedy scena pożegnania, ze strony podkomorzego szczera i łzawa, którą król conajprędzej chciał skończyć. Zbliżył się Tęczyński do Henryka płacząc i dobywszy tulicha z za pasa, uderzył się nim w rękę aż krew wytrysła, którą wyssał, przysięgając na nią, że królowi wiernym pozostanie.
Król też, który do zakłucia ręki był nawykłym, bo krwią listy do kochanek pisywał, odpłacił Tęczyńskiemu wzajemnością.
Hrabia na pamiątkę ofiarował mu bransoletę z kamieni rzeźbionych, prosząc o jakiś mały upominek.
Souvray coprędzej chcąc to skończyć, zawołał, iż nie ladajaka ale jak najdroższa pamiątka należy podkomorzemu.
Henryk zdjął z palca pierścień z dyamentem kosztowny (1200 talarów) i podał go Tęczyńskiemu, który ciągle łkając i płacząc, rękę całując jego rozstał się nareście.
– Odemnie, panie hrabio – dodał Souvray – przyjmijcie zbroję, którą zostawiłem w mojem mieszkaniu na zamku w Krakowie.
Henryk skinął na swoich i natychmiast ruszył dalej ku granicy morawskiej, gdzie postawione przez Bellièvrea konie i kolebka czekały.
Nie potrzebował śpieszyć z powrotem Tęczyński, wioząc smutną tylko odprawę, jaką mu dano.
Wszyscy ci co po Tęczyńskim wyjechali także chcąc napędzić króla: dwaj marszałkowie koronny i litewski, starosta krakowski, kasztelanowie czerski i gdański, wielu szlachty ochotników, razem kilka tysięcy koni, przekonawszy się, iż Henryka nie potrafią doścignąć, od Zatora i Oświecimia popowracali.
Podkomorzy ciągnął nazad, wiedząc co go w Krakowie czeka. On, biskup kujawski, Zborowscy mieli wiele do zniesienia, im przypisywano wszystko złe.
Zaledwie powróciwszy do Krakowa, podkomorzy musiał się udać na zamek, aby zdać sprawę królewnie z rozmowy swej z królem, z jego uroczystych przyrzeczeń, którym teraz nikt wierzyć nie chciał. Sam Tęczyński, chociaż starał się Henryka bronić i uniewinniać, w duszy swej mało miał nadziei, aby na niego rachować można.
Gdy króla nie stało teraz, a sprawy jego, tryb życia i postępowanie w Krakowie zaczęły na jaw wychodzić, charakter też Henryka odsłaniał się z całą swą przewrotnością, lekkomyślnością i zepsuciem.
Tęczyński jednak milczeć musiał i choć dla własnej godności stawać w jego obronie.
Anna z ciekawością, której nie ukrywała oczekiwała na podkomorzego. Nazajutrz po powrocie stawił się u niej.
Anna, pani krajczyna, kilka starszych pań wyszły naprzeciw niemu. Liczny fraucymer, nie mogąc do sali się wcisnąć, pozostał pode drzwiami.
Gorączka i rozdrażnienie jeszcze nie opuściły biednego Tęczyńskiego, łączył się z niemi tylko teraz wielki żal do króla. Na twarzy zwykle spokojnej i wesołej podkomorzego widać było znużenie podróżą i doznanym zawodem.
– Napróżno puściłem się za królem – rzekł smutnie – tyle tylko że go widziałem raz jeszcze, alem ani zaklęciami, ani prośbami, ani groźbą wymódz na nim nie potrafił, aby powrócił. Obiecał wprawdzie, że za trzy miesiące najdalej przyjedzie do Polski, ale…
Tęczyński spuścił głowę i nie dokończył; nie chciał przyznać, że już ani przyrzeczeniom, ni przysięgom nie wierzył.
Zaczął potem opisywać szczegółowie pogoń swą, w której z kilkudziesięciu towarzyszów ledwie czterech mu pozostało gdy Henryka dognał.
Powtórzył potem rozmowę swą, słowa króla i wspomniał o tem, że w końcu napomknął mu o listach, które zostawił do panów senatorów.
Zarumienił się mówiąc to Tęczyński, bo nie śmiał powiedzieć prawdy, że listów tych napróżno szukano we wszystkich pokojach, i że je przypadkiem odkryto w małym wychodku, w czeluści pieca ukryte.
Królewna sądząc, że i do niej pismo powinien był zostawić, zarumieniła się mocno. Nie śmiała sama zapytać o to. Podkomorzy się domyślił pytania tego i zręcznie odpowiedział na nie.
– Sądziłem – rzekł – że między listami, które nie bez trudności dobrze ukryte znaleźliśmy nareście, będzie i pisanie jakie do W. Kr. Mości, ale żadnego nie było.
Królewna przerwała głosem drżącym.
– Jam się żadnego nie spodziewała, a Henryk teraz nadto jest swoją francuzką koroną zajęty, aby o polskiej mógł pamiętać. Bóg jeden wie przyszłość, mnie się zdaje, iż wmość na niego niewiele rachować możecie i że wprędce za nowym królem obejrzeć się będziecie musieli.
– Juści my go prawie jednozgodnie obrali – odezwał się podkomorzy – nauczeni popełnionym błędem, powinniśmy byli W. Kr. Mość wybrać sobie, zaczemby wszystko, przy błogosławieństwie Bożem, lepiej poszło.
Rumieniec znowu wypłynął na lice zbladłe Anny.
– O mnie nie myślcie – rzekła z godnością – ale o tej osieroconej Rzeczypospolitej, która dziś tak jak wdową jest, bo ma króla a pozostała bez niego.
Ja wam z sobą nic przynieść nie mogę, a rychlejby oczy wasze zwrócić się powinny na tego, którego ja jak własne uważam dziecię, na małego Zygmunta, synaczka siostry mojej. Toć także Jagiellońskiej, choć po kądzieli, krwi potomek, a z nim takby wam Szwecya przyszła, jak z nami niegdyś Litwa.
– Mały jest jeszcze i nieletni – odparł Tęczyński – nam pilno, choćby dla wojny z Moskwą, dzielnego rycerza i wodza potrzeba, inaczej, to co nam już zabrano przepadnie, a i dalszych zaborów nie unikniemy.
Mówili znowu o Henryku, a królewna z dobrego serca wspomniała o Francuzach, którzy w wielkim strachu napaściom rozżalonego ludu zaledwie się oprzeć mogli, prosząc, aby ich oszczędzano.
– Król mi ich także polecił – rzekł Tęczyński – mieć będę o nich staranie, choć pospólstwu się dziwować nie mogę, bo i w naszych piersiach żal i ból zmysły nam mięsza.
Odszedł opowiedziawszy wszystko podkomorzy, a gdy się za nim drzwi zamknęły, królewna długo siedziała sparta o stół, zadumana, nie mówiąc ani słowa.
Żegnała się z marzeniami swemi, dziwiąc teraz, że je kiedykolwiek powziąć i tak długo trwać w nich mogła. Z tąż samą siłą, z jaką w początku przywiązała się do Henryka, oddała całe serce swe siostrzeńcowi.
Chciała mu być przybraną matką, opiekunką i wszystko poświęcić, aby jego a nie kogo innego na tron wprowadzić.
Z posłuchalnej sali udała się powolnym krokiem do sypialni, padła przy klęczniku, złożyła ręce i rozpłakawszy się, w duszy powtarzać zaczęła – Zygmunt! Zygmunt!
Ofiara dokonaną została.
Codzień teraz jakby na pokuszenie królewnej odzywały się głośniej żądania wszystkich, aby nie kogo innego obrano tylko Annę królową, a przyszłemu panu zaślubienie jej położono za warunek.
Pochlebiało to spóźnione praw jej uznanie Annie, ale po ciężkiej próbie, jaką przebyła, prawie obojętnie przyjmowała te dowody przywiązania do dynastyi.
Na myśli miała teraz Zygmunta.
Mało kto się łudził powrotem Henryka, a stronnictwo rakuzkie nowe powziąwszy nadzieje, krzątało się już czynnie, prawie pewne tego, iż większość mieć będzie za sobą.
Cesarz nawet tak dalece był spokojny o to, tak się ubezpieczył, że zbytnich nie myślał czynić zabiegów. Obawiano się, aby Henryk wprost nie sprzedał praw swoich do korony księciu Ferrary, o czem wkrótce potem poszły pogłoski, lub ich nie ustąpił bratu d’Alençonowi, którego rad się był pozbyć. Lecz w Polsce o takim frymarku słyszeć nie chciano.
Stronnictwo królewnej potężniało i rosło, chociaż ona sama bynajmniej się o to nie starała.
W kilka miesięcy po ucieczce Henryka dwór i Anna wybierała się do Warszawy. Czyniono przygotowania do podróży.
Talwosz jednego dnia stanął, jak dawnych czasów, w progu królewnej.
Spojrzała na niego ze współczuciem. Przyniósł jej z sobą wspomnienia smutnych i ciężkich chwil, przeszłych bezpowrotnie.
– Cóż ty mi powiesz? – odezwała się przystępując do niego. – Mówiono mi, że miałeś ochotę powrócić na Litwę?
– Sam nie wiem – cichym głosem rzekł Talwosz i westchnął. – Mam prośbę do W. Kr. Mości.
– Radabym ci ją nie słuchając nawet uskuteczniła – odezwała się Anna.
Chwilkę namyślał się Litwin, jakby mu ciężko było się tłómaczyć.
– Wiadomo W. Kr. Mości – rzekł po namyśle – jak dawno i wiernie miłowałem Zagłobiankę. Nie poszczęściło mi się z nią, niestety! Taka była wola Boża!
Dzięki opiece W. Kr. Mości panna Dorota przychodzi do zdrowia. Choć ja jej nie widuję, bo wiem, że widok mój przyjemnościby jej nie uczynił, wiem od innych, że się ma lepiej.
Anna poruszyła rękami.
– A, mój Talwoszu – rzekła – życie wprawdzie uchowało się, ale co się z nią stało biedną! Jak zmieniona na ciele i na duszy, jak upokorzona i znękana, tego ludzki język nie wypowie.
– Bądź co bądź – począł Litwin – ja trwam w mojem dla niej przywiązaniu i właśnie łaski i pośrednictwa W. Kr. Mości przychodzę prosić, bo pragnę ją poślubić.
Pojedziemy na Litwę, tam jej nikt nie zna, nikt nie wie co się stało, a ja tej przeszłości pamiętać nie będę.
Pokłonił się Talwosz.
– Przemówcie za mną – rzekł do królewnej, która stała zamyślona.
– Uczynię to chętnie – odezwała się Anna – chociaż z góry przewiduję, że się to na nic nie przyda.
– Niech mi pozwoli chwilę rozmowy z sobą – dodał.
– Przyjdź jutro po odpowiedź.
Nazajutrz krajczyna przychodzącemu Litwinowi dała znać, że z Dorotą się widzieć może.
W ciągu tych kilku miesięcy Talwosz dowiadywał się tylko o nią, ale jej nie widział wcale. Wszedł do komnaty przyciemnionej z bijącem sercem.
Przed nim stała w ciemnej sukni, jakby zakonnego kroju, blada i zmieniona do niepoznania, jakby jej nagle lat dziesięć przybyło, Zagłobianka.
Twarz miała przerażającą wyrazem jakiejś rezygnacyi trupiej, ostygłej, obumarłej.
– Chcieliście widzieć się ze mną – poczęła pierwsza – a ja też wam za ocalenie życia pragnęłam podziękować. Jesteście dobroczyńcą moim, boście mi dali czas do pokuty.
– Panno Doroto – głosem przejętym uczuciem odezwał się Talwosz – nie mówmy o przeszłości. Ja przychodzę was prosić, abyście mi podali rękę do ołtarza.
Spojrzała na niego wejrzeniem długiem Dosia i poczęła głową poruszać.
– Sądzisz, że przeszłość można zmazać i zapomnieć? Myślisz, że dosyć jest powiedzieć jej: precz! aby odeszła na zawsze? A! nie… nie… przyjacielu! Wsiąka ona w całą istotę naszą i przejmuje do kości. Ja szczęśliwą nigdy być nie mogę, a tobiebym szczęścia nie przyniosła. Nie, nie…
– Panno Doroto, jeśli uznajecie, żem wam wiernie i poczciwie służył – dodał Talwosz – należy mi się zapłata, bądźcie moją! Proszę was, błagam! Pojedziemy na Litwę, do matki mojej. Siądziemy w cichym zakątku; wierzcie mi, nigdy słowem, niczem te nieszczęśliwe przebyte czasy się nie przypomną.
Przykląkł przed nią. Dosia obie ręce wyciągnąwszy zmusiła aby się podniósł.
– Nie mogę – rzekła – nie mogę. Serce mi wyschło! Nie wierzę w nic, nikomu, nie chcę się nic spodziewać.
Łzy się jej z oczów puściły.
– Dlaczego wam o tem nie powiedziano – odezwała się ocierając je – ja oddawna postanowiłam do klasztoru wstąpić, i gdy królewna do Warszawy, ja do Nowego Sącza pojadę. Dałam w duszy słowo Bogu i nie złamię go.
Wierz mi, Talwosz, tak lepiej, to był jeden koniec, który serce uspokoić może… grób!
Napróżno Litwin wszelkiemi sposobami starał się ją sam i przez królewnę nakłonić, aby postanowienie zmieniła. Dorota pozostała przy swym ślubie niewzruszoną.
W kilka dni potem krajczyna i Żalińska towarzyszyły jej do Nowego Sącza, gdzie królewna wychowanicy swej przyjęcie zapewniła.
Talwosz natychmiast potem ruszył na Litwę i tam się na wsi zagrzebał.
Annę Jagiellonkę czekały jeszcze w dziwnie wiążącem się życiu nowe nadzieje i zawody. Wybrana królową, zostawszy żoną Stefana Batorego, w czasie panowania jego żyła w ciszy, na ustroni, wśród małego kółka, jakie sobie stworzyła.
Śmierć męża, nagła, przedwczesna, rozbudziła, odżywiła nadzieje wprowadzenia na tron siostrzeńca, do którego, nie znając go, coraz się mocniej przywiązywała.
Niema wątpliwości, że jej staraniom i zabiegom Zygmunt III. wybór swój był winien. Przyjęła go przybywającego jak dziecię własne, on kochał ją i szanował jak matkę.
W tem złudzeniu macierzyństwa dożyła do końca, i serce jej nareście znalazło kogoś, komu całe oddać się mogło.
Drezno, 1884.