Kitabı oku: «Macocha, tom drugi», sayfa 7
– Lassy! odezwała się Laura, Lassy, pomóż mi w jakikolwiek sposób się ztąd wyrwać… Choćbyśmy niegrzeczność popełnili… uchodźmy…
Miały tedy wymknąć się niepostrzeżone korzystając z chwili, gdy pani Kossakowska rozmową była zajęta, ale w progu już prawie, dogoniła je tocząc jak kulka okrągluchna kasztelanowa wiska…
– Słuchaj-no kawalerze, rzekła przystępując do Laury, nagadała mi na was Lassy tyle rzeczy, iż mam ochotę przekonać się czy to wszystko jest prawdą: Nie masz w Warszawie nikogo, jeśli ci się zatęskni po bulionie na zieleninę, to choć przemarzłym jarmużem mogę waćpanu być, przyjdź – na gawędkę. Będziemy deklamowali Racine’a i zabijemy choć jedną z tych godzin, które nas zabijają.
Laura skłoniła się, dała znak Lassy i wyszły. Odetchnęła dopiero w ulicy. Stara towarzyszka rada i towarzystwu, w które się wcisnęła, i więcej może wieczerzy, która jej bardzo smakowała… śmiała się z zakłopotanej.
– Już przynajmniej w tem wszystkiem winy mojej nie ma, odezwała się, samaś sobie strój ten wdziała, sama wyjść życzyłaś… resztę los zrządził.
– Tak, rzekła Laura, to nauka dla mnie! nierychło się na nowe przebranie odważę…
– Zrobisz sobie jak zechcesz, bo mnie słuchać nie masz zwyczaju, odezwała się Lassy, lecz od pierwszej kasztelanowej wątpię, byś się wykręcić mogła. Wpadłaś jej w oko. Najmilsza z niewiast… ale lubi młode towarzystwo, a byłaś takim ładnym chłopcem, że się jej gustowi nie dziwię.
Nazajutrz szukano pani Lassy po całem mieście, ażeby przez nią trafić do owego Wawrka Borowieckiego; nie było to łatwo kogoś w ówczas wyszukać w stolicy, bo o przyjezdnych i zamieszkałych nikt się nie troszczył. I byliby zapewne słudzy kasztelanowej nie znaleźli jej, gdyby jeden z nich, który w ogrodzie za panią szedł, starej jejmości nie spotkał, nie poznał i nie pochwycił. Tym sposobem dostała się do rąk jej kartka z zaproszeniem na wieczór, nie tyle Lassy, ile jej towarzysza, nakazująca go wyszukać koniecznie i przyprowadzić. Samotność tak się już była sprzykrzyła jejmości, iż wiedząc nawet w jaki to kłopot wprawi Laurę, ucieszyła się niezmiernie. Zyskiwała na tem wieczerzę i trochę rozrywki. Pobiegła więc do domu co najprędzej, i już we drzwiach, podnosząc liścik do góry, zawołała:
– Panie Borowiecki, to do was!
– Cóż to takiego? spytała Laura, dosyć strwożona.
– Przepowiedziałam! Jest to zaproszenie od kasztelanowej, na które już odpowiedziałam, że będziemy.
Zaczęła się śmiać padłszy na krzesło.
– Tym razem, rzekła, nie złapią mnie, tak nieubranej i w stroju do spaceru. Potrafię się ustroić, jak należy do salonu! Ale cóż pan poczniesz panie Borowiecki, ze swoją nieszczęśliwą męzką garderobą, która wcale obfitą nie jest?
Żartowała tak z Laury, namyślającej się jeszcze czy ma się puścić w odwiedziny, mogące nowego nabawić ją kłopotu, i wciągnąć w stosunki uciążliwe. Rozum radził nie przybierać tej roli, która musiała w fałszywe położenie wtrącić, fantazja namawiała do niej. Świat jeśli nie nęcił, to przynajmniej ciekawym był dla niej.. samotność z panią Lassy gorsza niż zupełne odosobnienie.
Laura uśmiechnęła się sama do siebie w zwierciadle. Co mi to szkodzi? rzekła w duchu, ruszając ramionami białemi… przebiorę się i pójdę.
Natychmiast wyprawiła Lassy do swego krawca, u którego już była jedno, niby dla brata kupiła ubranie… przed wieczorem miała strój nowy niewykwintny, ale uchodzący choćby na pańskie pokoje. Zresztą w każdym jej dość było dobrze. Stara jejmość pół dnia przesiedziała przed zwierciadłem, sprowadziła fryzjera, pędzała służącą, godzinę kładła ciasne trzewiczki, bieliła się, malowała i wyszła nad wieczór przerażająco śmieszną, tak, że w teatrze byłaby niechybnie wywołała oklaski. Kontrast starej twarzy z pretensją do młodości, z wysznurowaniem i ruchami prawie dziecinnemi, czynił ją żywą karykaturą, ona jedna tego do siebie nie widziała… Laura wydawała się skromnie, ale piękność uderzająca, wdzięk surowy nieco jej twarzy, wyraz myślących oczu, szlachetność ruchów zdradzały istotę wybraną.
Nawet smak w ubraniu dopełniał wrażenia sympatycznego, jakie czyniła…
– Los się spiknął, rzekła wchodząc do salonu, aby mnie uczynić mężczyzną, cóż to komu szkodzić może?
Spojrzała na Lassy… popatrzała na podrygującą towarzyszkę, ruszyła ramionami – wyszły.
Kasztelanowa na nich oczekiwała… sama jedna. Nie chciała młodego człowieka zaproszonego narażać na spotkanie z liczniejszem towarzystwem, dopóki by mu lepiej się i z blizka nie przypatrzyła. Na widok Lassy, którą dobrze znała, kasztelanowa śmiechem głośnym parsknęła.
– Kochana moja, cóżeś ty z siebie zrobiła? zawołała, – zadałaś sobie tyle pracy niepotrzebnej dla ubrania, w którem ci i niewygodnie i śmiesznie! Nikt cię nawet i widzieć nie będzie, bo cały wieczór spędzić mamy same, jeśli ten, którego prosiłam, nie przyjdzie..
To mówiąc, posadziła Laurę przy sobie przyglądając się jej bacznie.
– Mój kawalerze, rzekła: bardzo ci dziękuję, żeś mi przybycia nie odmówił. Do starej baby jak ja, młodzi jak ty rzadko się chcą pofatygować… jest to dobry uczynek, za który ci jestem wdzięczna… Musiałeś być pieszczony, to widać z całej twej figurki… a któż cię dziś biedaku, wygnańcze… popieści?
– Ja właśnie, odezwała się Laura, chcę się odzwyczaić od zbytniego rozpieszczenia i zahartować.
– Spuść się na los… nie masz co sam nad tem pracować i o to się troszczyć. No, jakżeś wyszedł z wczorajszego wieczoru u Kossakowskiej? Prawda, że jest bardzo miła?
– I bardzo straszna, dodała Laura.
– Ale też zacna bardzo, surowa dla siebie, ma prawo być taką i dla innych…
Tak rozpoczęła się rozmowa, gdy służący oznajmił pani pana Bogusławskiego. Natychmiast prawie otworzyły się drzwi, i Laura spojrzawszy na nie o mało nie krzyknęła z przerażenia… Był to ten sam szlachcic, którego w drodze z Babettą spotkały, a który ją widział w kobiecej sukni. Nie mógł jej nie poznać, lękała się by nie zdradził…
Zbladła, chwyciła machinalnie kapelusz swój, jakby uciekać chciała.
Bogusławski witał się z gospodynią, którą bardzo pokornie w rękę pocałował, podniósł oczy i ujrzawszy a poznawszy Laurę, z razu stanął wryty… Dała mu znak oczyma, ażeby jej nie wydawał; jakoż prędko przyszedłszy do siebie, a nie wiedząc co to znaczyć miało, skłonił się jej tylko z daleka.
Lassy przybiegła mu się przypomnieć… Nie było sposobu nic mu szepnąć, ani go ostrzedz o tem dziwactwie…
Kilka razy usiadłszy już wlepił oczy w przebranego i z początku w rozmowie nawet dał uczuć, że nie był całkiem panem siebie. Kasztelanowa po krótkim wstępie odezwała się do Bogusławskiego:
– Umyślniem chciała zbliżyć dwóch wielkich teatru miłośników i zapoznać ich z sobą. Widzisz panie Bogusławski drugiego takiego jak ty marzyciela, który pragnie scenę krajową stworzyć… porozumiejcież się z sobą… a – któż wie!
Z ciekawością spojrzał Bogusławski na zarumienioną Laurę.
Ta dawała mu ciągle znaki oczyma… aby zdziwienia nie okazywał, a sama wysilała się na odwagę.
– A! więc pan także, rzekł wesoło Bogusławski, wierzysz jak ja, że co mogą mieć Anglicy, Francuzi, Niemcy po trosze, to i my przecie u siebie stworzyćbyśmy potrafili?
– Tymczasem, odparła Laura, choć u Anglików i Francuzów zapożyczyćbyśmy się mogli, nim swojego coś stworzymy!
– Jak być może, przerwał Bogusławski, by to, co u wszystkich narodów było potrzebą, co zdaje się człowiekowi wrodzone, bo każde niemal społeczeństwo w kolebce już teatr sobie jakiś tworzy – nie istniało u nas? Prawda, że dawniej nie mieliśmy czasu… w obozach skupiało się całe życie; lecz teraz?… Teraz nam koniecznie, dodał, stworzyć należy to dopełnienie żywota i jego powtórzenie przez sztukę.
– A masz waćpan nadzieję? spytała kasztelanowa.
– Miałbym ją, gdyby to zależało od króla… Nieszczęściem król, mówił Bogusławski, otoczony jest ludźmi, którzy wszystko swoje przed nim śmiesznością okrywają, którzy koszulę szlą prać do Paryża, a jakżeby na scenie własnej prania swych obyczajów dopuścić mogli?… Zda im się, że ten język, którym się modlą, którym poeci śpiewali natchnieni, który służy na wyrażenie wszelkich uczuć… nie zdoła powtórzyć co Corneille, Racine, Moliére, Sheridan i angielski Shakespeare z ludzkiego serca dla umysłu ludzkiego wydobyli…
– A cóż król? spytała kasztelanowa.
– Król wierzy czasem, niekiedy się śmieje… chciałby się przekonać… a nie ma go komu czynem przeświadczyć o możliwości tej sprawy, westchnął Bogusławski.
– Powoli, powoli, przerwała gospodyni, może do tego przyjdziemy… tylko się dobrze rozmyślmy, aby co może być zwycięztwem nie było przegraną walną bitwą.
Laurze zajaśniały oczy…
– Zdaje mi się, odezwała się nieśmiało, iż król nie może w to wierzyć, iżby się nie znaleźli u nas aktorowie, coby tak dobrze potrafili odegrać Cyda i Atalię jak w Paryżu, ale, niestety! po francuzku! Grywają sceny z nich po domach prywatnych… Idzie o to, aby w naszym języku myśli te i uczucia oddźwięk znalazły… nie tylko przełożone słowy lada jakiemi, ale z tąż samą harmonją i wdziękiem, z tem samem krasomówstwem, które w oryginale je stroi. Byćże to może?
Bogusławski wstał nie dosłuchawszy końca…
– Niestety! zawołał, nie ma u nas nikogo, coby chciał temu pióro poświęcić. Język nienałamany, wyrazów brak… a przecież czujemy wszyscy, że w nim bogactwo takie i giętkość, iż niema czemuby nie sprostał. Człowieka tylko potrzeba innego niż ksiądz Bohomolec!
– Trzeba zacząć choć ladajakiemi słowy, a grą nadstarczyć, żeby do pisania pociągnąć! przerwała Laura.
– Tak, należy od czegoś zaczynać, i ja to czuję, zawołał Bogusławski… a no, sam jestem do tego…
– Słuchaj waćpan, gorąco zaczęła kasztelanowa, mocno mi się ta myśl uśmiecha, ułóżmy co! pokażmy, że i my potrafimy… A waćpan panie Borowiecki?
Laura spłonęła cała…
– Ja, rzekła spojrzawszy na Bogusławskiego, ja, jako młodszy, chybabym w niedostatku kobiet, jak to pono bywało po klasztorach… podjął się kobiecej roli…
– A podjąłżebyś się pan w istocie? gorąco przybliżając się do niej, zapytał Bogusławski…
– Spróbowałbym! rzekła Laura…
Kasztelanowej myśl się podobała, klasnęła w pulchne rączki.
– Zróbmy próbę u mnie… zawołała.
– Ale z czego? z czego? rzekł Bogusławski. Ja u księży pijarów uczyłem-ci się po francuzku i nieźle umiem, jednak dla gry za mało…
– Zaprosimy księdza Bohomolca, żeby nam coś na polskie przekuł…
– Tak, przekuł, rzekł smutnie Bogusławski; poczciwemu księdzu nie przychodzi to łatwo, zwłaszcza gdy na coś takiego trafi, co się z sukienką jego nie godzi. Jak skoro uczucie górę bierze, a jakaż sztuka na scenie ostoi się bez niego? woła natychmiast: hola! i przerabiać chce, a w habit przebiera…
– Znajdźże waćpan świeckiego, coby takim skrupulatem nie był! zaśmiała się kasztelanowa.
– Chybabym sam też kuć próbował jak ks. Bohomolec, zawołał Bogusławski; ale za zręczne i gładkie odrobienie nie ręczę.
– Próbować należy, dodała Laura…
– Myśl oddam, rzekł przyszły artysta, ale jej nie przystroję jak był… Byłem ci, jak powiadam, u księży pijarów, służyłem księdzu biskupowi Sołtykowi, u którego teatrzyk mieliśmy także, i na którym się po francuzku grywało, ale potem wojskowom służył i dla konia o deklamacji zapomnieć musiał.. Dziśby mi ciężko przyszło…
– A waćpan? spytała kasztelanowa Laury…
Ta potrzęsła śmiejąc się głową, zapłoniona znowu.
– O tem ani myśleć, odpowiedziała; prędzejbym sobie i ja z koniem rady dał, niż z wierszem.
– Skazani jesteśmy na Bohomolca, rzekł Bogusławski.
– Mało tak dobrych ludzi jak on, począł Bogusławski; a płynie mu słowo i pióro leci. Ale co z tego, gdy jedno i drugie chyżo biegnąc, kuleje… To samo co w oryginale śpiewało, w tłómaczeniu wyje aż strach.
– Coś jednakby radzić potrzeba? rzekła.
Radzono, lecz obracało się wszystko około jednego, grać nie ma czego, bo napisać nie ma komu.
Zaczęto o teatrze francuzkim, który się najłatwiejszym do przyswojenia zdawał… Laura unosiła się nad jego pięknością, wtórował Bogusławski, kasztelanowa poddmuchnęła czy też co na pamięć nie umie pan Borowiecki, coby mógł powiedzieć. Z razu oparł się przebrany młodzieniec… i wypraszał; znać było jednak, że sił swych przed słuchaczami rad był wypróbować..
Kasztelanowa, choć jej było ciężko, pobiegła do bibljoteczki i przyniosła Corneille’a i Racine’a…
– Ja dam przykład dobry, rzekł Bogusławski… przeczytam ustęp… pan musisz pójść w moje ślady…
Przerzucił przyniesione tomy, pomyślał chwilę, jakby się przejąć chciał tem co miał wygłosić, i począł scenę z Horacjuszów… Laura w czasie deklamacji tej w której Bogusławski na przemiany wszystkich wchodzących do gry odmienne uczucia i mowę umiejętnie oddawał, zmieniając głos, postać, wyraz.. jakby w sobie miał kilku odmiennych ludzi i charakterów, słuchała go z zachwyceniem… Skończył nareszcie znużony wykrzyknikiem: – Cóż to warto! gdy się z cudzym językiem łamać potrzeba.
W istocie, mimo doskonałego przejęcia się rolą i wydania uczuć, znać było wysiłek i walkę. Mimika i głos były przeciwne, słowo nie rodziło się tak lekko i naturalnie, jakby z ust wychodzić było powinno…
Mimo pochwał, Bogusławski posmutniał… Kolej przyszła na Laurę, która wybrała sobie scenę z Polyeukta. Z niezmierną ciekawością zbliżyła się kasztelanowa, przysunęła Lassy – Bogusławski stanął na uboczu… Wybór sam wiele dawał do myślenia; scena należała do najtrudniejszych w najpiękniejszej ze wszystkich Corneille’a tragedji.
Lecz była ona upodobaną Laurze, która ją kilkadziesiąt razy czytała sobie, powtarzała, marzyła, jakby ją na scenie w ciało i życie przyoblec należało. Przyszła nareszcie do tego pojęcia ideału, a choć czuła, iż go nie doścignie, piastowała wzór ten w sobie, szła do niedoścignionego…
W pierwszych wierszach drżał głos nieśmiały, brakło tchu w piersi, duch nie wstąpił w nią jeszcze, lecz wprędce wyrazy, które głosiła oddziaływać zaczęły na nią samą, potężniały dźwięki, rozpłomieniała się pierś, odwaga wracała, a Laura doszła do tego uniesienia, w którem artysta zapomina, że nim jest, wciela się w prototyp, nie widzi słuchaczów… żyje jak salamandra płomieniem… i podnosi słowo nawet genjalne do siły, której nie miało. Słowo to, które leżało martwe i ostygłe, zieleni się, żyje, pali, roznieca płomienie; duch nadaje mu znaczenie, barwę, siłę nową. Czyni je zrozumiałem a pojętnem, z ciemnego, z umarłego nieśmiertelnem… W taką nową suknię młodzieńczy zapał Laury umiał przyodziać wyrazy poety, czyniąc z nich przez ducha rzecz inną i potężniejszą, niż była na zbutwiałej karcie księgi. Na chwilę ona sama uczuła w sobie ogień święty natchnienia, odwagę, jaką on daje, podniosła się, panowała… wiedziała, że słuchaczów ciągnie za sobą… Lecz wstyd jakiś razem zaczynał uciskać i trwożyć… przerwała nagle, padając na krzesło wysilona.
Krótka ta chwila była dla niej tryumfem… z razu wszyscy jeszcze byli pod urokiem i jakby oniemieli z podziwu… potem kasztelanowa podniosła się i zawołała:
– A! cóż za talent cudowny!…
Bogusławski złożył ręce przed nią.
– Któż był mistrzem! kto… pana uczył? gdzieś tego nabył?
– Ja? odezwała się Laura zawstydzona, uczyło mnie uczucie własne, nikt więcej – próbowałem, myślałem… i – niestety – wiem tylko jak trudno dojść… do tego co dusza przeczuwa jako doskonałość!
– Jak żyję, nicem podobnego nie słyszała, przerwała kasztelanowa.
– Ja, anim marzył, rzekł Bogusławski.
– A ja, anim się po tym zimnym, milczącym jegomości spodziewała! dodała Lassy z dygiem arcy komicznym… Tak się ukrywa z talentem, jak drudzy z nim chwalą.
Laura w kątku odpokutowała swe zuchwalstwo, czyniąc sobie za nie wyrzuty i kryjąc z rozpromienioną twarzą. Serce jej biło jeszcze od wzruszenia, którego doznała sama… i smutek jakiś ogarnął po niezmiernym wysiłku…
Bogusławski zbliżył się do niej ze złożonemi rękami…
– A! panie mój, rzekł: kiedy ci Pan Bóg dał talent taki, użyjże go, a nie zagrzeb, by zmarniał.. pomóż mi!… Zyszczemy pomoc króla, gdy go potrafimy przekonać, że i nasz język wzniosłe uczucia, wyrazy dźwięcznemi, w udatnej formie wyrazić potrafi… Zarobisz sobie na wdzięczność i na sławę…
– I wdzięczność i sławę, odparła Laura, chętnie oddaje tym, co ich pragnąć mogą, ja ich nie żądam. Mnie ku sztuce pędzi coś silniejszego nad żądzę obojga, sam urok tej sztuki, która człowieka czyni wszystkiego ludzkiego współuczestnikiem i tłómaczem… która wlewa w duszę całe skarby najrozmaitszych wrażeń, uczuć… myśli i istotę maleńką przetwarza na sturamienną. Życie artysty, to historja ludzkości, w jednej piersi zamknięta…
– Gdzieżeś pan tych myśli naczerpał? gdzie się uczyłeś? zapytał Bogusławski.
– Ja, rzekła Laura… moją nauczycielką była, Biblia, cisza… pustynia, miłość ojca i cierpienie.
Zamilkli, kasztelanowa wesoła zwykle, spoważniała, patrzała na gościa swego oczyma pełnemi podziwu i trwogi… Bogusławski był też przejęty i jakby niespokojny… Oczekiwać się zdawał godziny wyjścia, bo go dręczyła ta osobliwsza zagadka…
Podano wieczerzę, przy której kasztelanowa odzyskała humor swój zwykły.
– Słuchajże panie Bogusławski, rzekła wesoło… trzeba, żeby się i stare baby mogły na coś przydać na świecie. Ja nie mam co robić… tak, powiem ci, że czasem aż mi się głupstwo jakieś popełnić zachciewa. Zróbcie mnie waszą teatralną patronką, będę wam pomagała, zainteresuję ludzi, zamącę światem… zahałasuję, wciągnę, i wygramy sprawę… Do takiej roboty nie ma jak stara baba… bez zajęcia i w dymissji… Zaciągniejmy artystów, wybierzmy sztukę, a choćby nam ją i przekładać przyszło samym z ks. Bohomolcem… przenicujmy ją, nauczmy się… króla zaprośmy… Jak Borowiecki mu tak, jak dziś nam, zadeklamuje… pokonamy wroga i teatrowi damy życie.
– Amen! zawołał Bogusławski; idzie tylko o to, aby p. Borowiecki nas nie opuścił…
– Za co on ręczyć nie może, cicho szepnęła Laura, spuszczając oczy, w których się łza zakręciła.
Po wieczerzy kasztelanowa wstrzymała jeszcze swych gości, nastając na to, ażeby szczęśliwa myśl z jej współudziałem doprowadzona była do skutku. Bogusławski, jak Opatrzności pomoc przyjmował to oświadczenie, Laura milczała. Na odchodnem jednak kasztelanowa zatrzymała ją za rękę cisnąc i głosem pełnym uczucia, które się kryło pod żartobliwym pozorem, odezwała się:
– Proszę cię kawalerze, proszę, nie usuwaj się, nie dzicz… pomóż nam… a nie zapominaj o mnie. Przyjdź nieproszony, sam… zawsze ci będę rada… Znajdziesz w tym domu przyjaźń i współczucie…
Zaledwie wyszli w ulicę Bogusławski, któremu trudno było powstrzymać się dłużej odezwał się do Laury:
– Któż jesteś na Boga, pan, czy pani, czy panienka?… Gubię się w domysłach, widziałem ją na drodze w postaci ślicznej kobiety, dziś znajduję piękniejszym jeszcze mężczyzną i znakomitym artystą! Kto jesteś?..
– Szanowny panie, śmiejąc się rzekła Laura, ja w tej chwili nie umiem panu powiedzieć! ani czem jestem, ani kim będę. Jak do zacnego człowieka odzywam się prosząc o tajemnicę, jestem ścigana… ukrywam się… więcej powiedzieć nie mogę i nie potrzebuję. Jeśli pod najsurowszem incognito przydatną być mogę dla wygrania teatralnej sprawy… z chęcią panu służyć będę… Żegnam…
To mówiąc wymknęła się żywo, uchwyciwszy Lassy pod rękę, która cały ten wieczór spędziła w zawodach. Nikt na nią ani na jej strój nie zwrócił oka, paplać nie było z kim, drzemała w kątku znudzona, a trzewiki okrutnie ją cisnęły. Trochę zazdrości i gniewu na Laurę mieszało się do złego humoru… a w tej drodze niejedna zła myśl narodzić się mogła, jeśli już dawniej na świat nie przyszła.
VII
W Borowcach od owej katastrofy, o której wypadku mówiła Lassy, życie się wlokło dla nieszczęśliwego Dobka daleko ciężej i nieznośniej, niż on sam w chwilach jasnowidzącego zwątpienia mógł przewidywać. Rozczarowanie po ożenieniu musiało bardzo prędko nastąpić: piękna wdówka rychło zmieniła się w najnieznośniejszą żonę. Lecz w miodowych miesiącach były choć chwile jaśniejsze, jejmość stawała się czulszą, łagodniejszą, powolniejszą i odzyskiwała serce. Dobek mówił sobie, iż choćby była niezupełnie doskonała, w powietrzu Borowiec odżyje, przemieni się, złagodzi… Cale innych był przekonań stary Eliasz, ale ten się niemi z nikim nie dzielił… Opuszczony stał ogródek… pyłem okryte, odarte pokoiki Laury… ani jej wesołego śmiechu, ani jasnej twarzy wśród tych ruin posępnych widać nie było…
Straszliwą noc przebywszy na wschodach w skarbcu razem z rotmistrzem, który był pewien, że mu tam głodną śmiercią umierać przyjdzie, a był to rodzaj zgonu, którego się najmocniej lękał, Sabina odchorowała przerażenie, wstyd i obawę, aby mąż nie odesłał jej z towarzyszem do Smołochowa. Udało się jej przecie obietnicą pieniężnej pomocy skłonić Porębę, ażeby na siebie przyjął winę całą i poniósł za nią wygnanie. Dobek przerażony tą napaścią na skarby swe, rozgłosem jaki o nich mógł pójść po świecie… w pierwszych chwilach mówić z winowajcami nie chciał i odgrażał się, iż ich na oczy nie puści. Pośrednictwo ks. Żagla, litość ku kobiecie śmiertelnie chorej, znękanie samo, które mu odebrało energię, złamały pierwsze gniewy. Poręba pozdrowiawszy wyjechać musiał natychmiast, dawszy słowo, iż nigdy więcej pokazywać się tu nie będzie. Ponieważ na dziedzictwie w Mazowszu jeszcze nie było co robić, bo tam wierzyciele wytrzymywali długi, przeniósł się cichaczem nie dalej jak do Smołochowa, i tam medytował o widzianych po nocy kufrach pełnych złota i o tem, jakby on ich używać potrafił, gdyby do niego należały…
Sabina wstała po chorobie straszliwie zmieniona, chuda, zżółkła, kaszląca, tak, że o życie jej nawet można mieć było obawę.
Powoli potem zaczęła do siebie przychodzić i wszelkiemi środkami usiłowała odzyskać dawną swą władzę nad Dobkiem. Stała się dobrą i cichą, czasem nawet dla przypochlebienia mu się wspomniała o Laurze… żałując, że dziecko zuchwałe na takie się dobrowolnie naraziło niebezpieczeństwo. Wprędce, spostrzegłszy, że Dobek w jej ustach wspomnień o córce nie lubiał, zamilkła. Temi środkami przyszła po niejakim czasie do pierwszej nad starym przewagi i panowania.. Nie mogła tylko ani o Laurze, ani o kufrach nic mówić przed nim, gdyż stary gniewał się, milczał i czasem po dobie całej nie odzywał się do niej.
Choć stratę córki opłakał, pan Salomon nie wyrzekł się jej odzyskania. List cokolwiek go był uspokoił… wkrótce potem wróciło znowu pragnienie wyszukania jedynego dziecka. Lecz gdzie i jak je było ścigać? gdzie się dowiedzieć o niem? Do Borowiec żadna wiadomość z po za granic ich nie dochodziła, posłać nie było kogo? dokąd? Dobek z Eliaszem tylko cicho się naradzał, i oba popłakiwali.
Doskonały szpieg, blada Rózia podsłuchiwała rozmów pana ze sługą i donosiła Sabinie, że zawsze tylko o Laurze radzili a tęsknili po niej.
Chciało się bardzo pani Dobkowej do miasta. Wspomnienia młodych lat w niem spędzonych, dawnych miłych znajomości napełniały tęsknotą; było o czem nietylko tam się dostać, ale i żyć bardzo wspaniale; lecz jak tu męża namówić? Zdało się jej, że najtrafniej postąpi wmawiając mu, iż tam Laurę najprędzej znaleźć mogą lub skuteczne poszukiwania zarządzić.
Dobek, gdy tę myśl rzuciła, zmilczał, potem po cichu mówił z Eliaszem, a choć ten obawiał się wszystkiego co od jejmości pochodzić mogło, nie znalazł jej tak złą, jakby się z razu wydawać mogła.
– Ba, rzekł gładząc głowę, ba! a pocóż z tem jegomości z całym dworem jechać i ekspensować się? to posłać i posłać kogo, coby się umiał obracać.
Jedź ty, stary, rzekł ojciec.
– Żebym się ja obracać umiał! westchnął stary…
– Trzeba kogoś wyszukać we dworze!
– Ale kogo?
Głowę sobie łamali napróżno: nie było nikogo. Dobek nierychło wpadł na myśl, aby do Honorego Dobka do Konopnicy napisać i jemu poszukiwania powierzyć, a że, jak wiedział, nie byli zbyt bogaci Konopniccy, posłać mu na ten cel grosza, aby podróż nie była uciążliwa. Aliści ów Honory tylko co się był z Zosią Bułhakówną ożenił; jakże tu od młodej żony w pierwszych miesiącach małżonka oderwać i kazać mu po świecie wiatry gnać? Czuł jednak pan Salomon, że to był środek najlepszy, bo na Honorka Laura łaskawą się okazywała… on do niej braterskie miał przywiązanie… spotkanie nie byłoby tak przykre, a instynkt mógłby być szczęśliwszy.
Napisał więc potajemnie do Honorego, nie wymagając od niego nic, skarżąc się tylko boleśnie, a wyrażając życzenie, żeby też znalazł kogoś, coby mu osieroconemu dopomógł w tem nieszczęściu i podźwignął, za coby dozgonną czuł dlań wdzięczność.
Dobek z Konopnicy odpowiedział listem oświadczając gotowość wszelką ze swej strony przyjścia w pomoc krewnemu, lecz dopytując o wskazówki… by próżno po świecie nie błądzić. Jeszcze to, choć długo przeciągające się listowanie do żadnej umowy stanowczej nie doprowadziło, gdy… pani Dobkowa, która wszystkie korrespondencje mężowskie czytać umiała, nie dając tego poznać po sobie… odebrała niespodziewaną wiadomość od starej Lassy z Warszawy.
Rozstały się one wprawdzie dosyć kwaśno, jednak nie zrywając pozornej przyjaźni… Lassy oburzała się, gniewała po cichu, wygadywała przed Laurą na macochę… wkrótce jednak poczęła rozmyślać i z różnych kombinacji wypadło, że nie zaszkodziłoby może spróbować, czy wiadomość o losie i miejscu pobytu Laury nie da się korzystnie spieniężyć. W tych rzeczach stara jejmość z sumieniem swem wchodziła w kompromisa różne, przekonywając się, iż przy jej ubóztwie a niegodziwości ludzi mogących jej dać umrzeć z głodu, zmuszona była z nadarzających się wypadków jak pszczółka wysysać miody.
Z wielką więc oględnością i w największym sekrecie wzięła się do wystylizowania listu natchnionego uczuciami ludzkości, przyjaźni, litości… i t. p… W nim opisywała swój powrót do Warszawy, nadzwyczajne i nieprzewidziane wypadki w drodze poniesione, zupełną swą ruinę, z powodu, iż dawnych stosunków w Warszawie napowrót zawiązać nie mogła, bo ją wszędzie uprzedzono… potem odzywała się do wspaniałomyślnego serca dawnej przyjaciółki, naostatek zapytywała jej, czy to z wolą jej zgadzało się, gdyby przypadkowo wpadłszy na trop pobytu Laury (nie pisała gdzie) doniosła o niej wspaniałomyślnemu Dobkowi, któryby pewnie wywdzięczyć się za to nie omieszkał?… Z mieszaniny tej jedno jasno bardzo mogła wyrozumieć pani Dobkowa, iż Lassy wiedziała o Laurze i wiadomość tę rada była jak najdrożej sprzedać komukolwiek bądź – ojcu czy macosze.
Przelękniona mocno Sabina zabrała się do odpisu… Miała ona już w Borowcach swojego własnego faktora, sprawującego wszystkie jej interesa. Aron Lewi, który dawniej posługiwał samemu panu, teraz go tylko kiedy niekiedy odwiedzał, usiłował go zastąpić niejaki Icek, który przez panią spodziewał się kiedyś trafić do pana, jego kassy i pełnomocnictwa. Spełniał więc gorliwie co mu Sabina rozkazywała… przez niego poszedł natychmiast list do Warszawy z pieniędzmi i zaleceniem pani Lassy, aby się nie ważyła mieszać w tę sprawę i o niczem donosić.
Jejmość umiała się z tego nadzwyczaj pozornie wytłómaczyć: „Znasz moja Lassy, pisała do niej, przywiązanie ojca do tego niewdzięcznego dziecka… Po ucieczce, która zakrwawiła serce rodzicielskie, wiadomość o postępkach nieuchronnem będących następstwem tego kroku, byłaby dla starca ciosem okrutnym. Lepiej jest, by ją miał za pogrzebioną i umarłą, niżby zszarzaną zobaczył… A zszarzać się musi przy swym charakterze samowolnym, gwałtownym, młodości i niedoświadczeniu. Prędzej później, jeśli do tego jeszcze nie przyszło, nieochybnie przyjść musi. Ostateczny upadek możeby ojcu oczy otworzył… i uleczył go z przywiązania tak źle opłaconego i t. d.”
Dawała do zrozumienia Lassy, iż list mieszczący jakąś niedobrą o Laurze wiadomość, mógłby w swoim czasie być dla niej pożądanym… Wszystko to baczna kobieta pisała jednak w ten sposób, ażeby na przypadek zdrady przyjaciółki, wytłómaczyć się mogła troskliwością o – męża.
Lassy odebrawszy wprędce dosyć pieniężnie zaspakajającą odpowiedź, wyciągnęła z niej dla siebie tę naukę, iż wcale na przeszkodzie wybrykom panny stawać nie powinna, a dogodziłaby macosze, gdyby nawet do nich dopomagała.
Zagłębiła się zatem w kombinacjach, czyby teraz donosząc samemu Dobkowi o swoim liście do macochy i jej odpowiedzi, nie zrobiła jeszcze lepszego interesu?
– Cóż ja nieszczęśliwa, mówiła sobie, co ja biedna sierota od wszystkich opuszczona na tym szerokim świecie, mam począć? Muszę się ratować, bo te bezduszne ludziska z głodu mi zemrzeć dadzą!
Z rachunku przecież wypadło, że Dobek za pożądaną wieść zapłaciłby może, choć był bardzo skąpy, ale macocha za milczenie będzie musiała opłacać się tyle razy, ile poczciwa Lassy do jej przyjacielskiego uczucia odwołać się zechce…
Odpisała macosze, tając zawsze, iż z Laurą była razem, ogólnikami tylko a ubolewaniem, iż istotnie zbiegła pasierbica na złej znajdowała się drodze, a chociaż dotąd może nie wpadła w sidła, które świat zastawiał, niechybnie prędzej później uniknąć ich nie potrafi… Obok najserdeczniejszego podziękowania za doznaną pomoc, szanowna Lassy wyrażała znowu ubolewanie nad okropną drożyzną wszystkich życia potrzeb, zwłaszcza przy obowiązku nie tracenia z oczu dziecka zbiegłego, czuć się dającą, gdyż przez to zarobkować nie mogła… Była to nowa odezwa delikatna do woreczka Sabiny…
Pomiędzy Borowcami a Konopnicą przyszło wreszcie o tym czasie do porozumienia ostatecznego, o którem wypadkiem tylko pani Dobkowa dowiedzieć się nie mogła, bo list napisany na poczekaniu natychmiast przez jadącego z pieniędzmi Eliasza zabrany został, a stary miał tę ostrożność, iż o celu podróży żywej nie przyznał się duszy. W tym samym czasie, gdy sługa z poleceniem jechał do Honorego, przybył Aron Lewi do swego starego pana z cichą wiadomością, iż dla własnych interesów jedzie do Warszawy, i czyby mu jakich nie dano poleceń?
– Mój dobry Aronie, rzekł Dobek: nie mam nic… jedno na sercu i na myśli, uratowanie dziecka. Ty wiesz jak ją kocham, tym sam masz dzieci, ale nie wiesz może jaka jest miłość dla jednego…
Żyd pokiwał głową tylko.
– Gdybyś gdzie wieść o niej napytał, a przyniósł mi ją, mój Aronie – a! nie wiem doprawdy jakąbym jej ofiarą nie opłacił.
– A… a! przerwał brodę ciągnąc żyd – ja bym z mojej kieszeni nie żałował, żebym o panience mógł się dowiedzieć, bo ja powiem panu, że pan nie wiesz jak myśmy ją kochali… To było dziecko jak mało… ona czasem zaszła do nas, my żydzi… a z moją Rachelą najmłodszą jaka ona była dobra, jaka grzeczna! Dla niej każdy człowiek był człowiekiem, czy żebrak, czy żyd, czy najnędzniejszy wieśniak… ona miała złote serce.
Aron westchnął.
– Po co temi wspomnieniami gryźć się i zabijać?… miły panie… na co Aronowi mówić, żeby jej szukał?…