Kitabı oku: «Macocha, tom drugi», sayfa 9
VIII
Następnych dni, Honory podziękowawszy za usługi swemu pomocnikowi obrażonemu tem, iż się ktoś bez niego obejść i dać sobie rady potrafił, co rana szedł do Laury, spędzał z nią prawie całe dni i nie wracał do mieszkania aż nocą. Z razu nie chciał nalegać, by coś postanowiła o sobie i powiedziała mu jak ma postąpić z ojcem, dawał czas do namysłu, potem rzucił jej to zapytanie. Laura zmarszczyła brew.
– A! zawołała, przyznaj się, chce ci się wracać do tęsknej Zosi, do gospodarstwa… i raz uwolnić od tej niepoczciwej, zdziwaczałej Laury… ale, słuchaj. Dla Zośki twej masz życie całe, dla mnie mógłbyś kilka dni poświęcić. Jestem siostrą, jestem biedną i kocham cię bardzo, pojedziesz, zapomnisz… rozstaniemy się na zawsze… czy ci tak pilno?
– Moja Lauro, zawołał Honory, wierz mi, że jednem słowem wstrzymać mnie możesz zawsze i nawet kazać mi o obowiązkach zapomnieć, ale czyżbyś to chciała uczynić?
– Nauczyła mnie ta trocha życia, które widziałam, wiele egoizmu, rzekła Laura; któż wie? Nie bądź skąpy, nie mów nic, nie wyrywaj się.
– Ale twój ojciec? twój ojciec?
Laura zamilkła.
– Biedny ojciec, odezwała się, cóż poczniemy z nim? co mu powiedzieć? Że żyję. Co mu skłamać? Chyba, żem w klasztorze… Napisz, dodała, żeś mnie widział, że powracać nie mogę.. żem ci uciekła… albo, albo sama nie wiem już co… To tylko jedno rozumiem, że nie powrócę do macochy!
– A jeśli mnie spyta, gdzie cię spotkałem, jakem cię porzucił? co mu mam powiedzieć, napisać?
– Pisz i mów co chcesz! nie pytaj mnie, kończ tylko tem, że, – nie powrócę… a jeśli chcesz, dodaj, dopóki macocha będzie w naszym domu królowała…
– Czy sądzisz, odezwała się po chwili, nie odbierając odpowiedzi, że mnie siłą do powrotu w dom rodzicielski zmusić mogą?
– Zdaje mi się…
– Ale dziś dosyć na tem… dosyć… nie truj mi moich kilku dni jasnych… nie chcę mówić o tem…
Nad wieczór tego dnia Laura na chwilę rzuciwszy Honorego i panią Lassy… wyszła i powróciła ubrana po męzku. Idziemy na przechadzkę, rzekła, ztamtąd do kasztelanowej, która na nas czeka, nieprawda Lassy?
Stara potwierdziła.
– Jakto? w tym stroju? zapytał chorążyc:
– W nim oni mnie tam znają.
– I ja mam towarzyszyć…
– Nieodzownie, jesteś waćpan moim stryjecznym bratem…
Wszystko to tak lekkomyślnie, śmiało, zuchwale się odbywało, że Honory nie miał prawie czasu ani się sprzeciwiać, ani odwodzić… Laura go przestraszała swą odwagą, a – musiał to wyznać przed sobą, czarowała go razem nią i gorącością uczuć, których kryć nie umiała; owładnęła nim na nowo, podbiła go… Posłuszny więc szedł za nią, choć zmieszany tem, że w jej szaleństwie musiał brać udział i przyzwalać na nie a podzielać… Z fantazją teatralną przez parę dni oswoił się już był nieco, napróżno starając się wmówić jej, że nigdy żaden szlachcic, a tem mniej córka szlacheckiego domu nie występowała publicznie, chyba w teatrach, na których grywali senatorowie i królewny dla własnej zabawy.
– To prawda, rzekła Laura, lecz dziś zmieniły się pojęcia, role, świat cały… a szlachectwo nosi się jak zwiędła róża na pamiątkę, nie przeszkadzając iść gdzie kto chce, ani czynić co się podoba… Zdaje mi się, żem wprzód narodziła się aktorką, niż dowiedziała, że jestem szlachcianką.
– Doprawdy, przestraszasz mnie, mówił Honory.
– Nie zapominaj proszę, że nie mam przyszłości… zatem, co mi tam!
– Dla czegóż się jej wyrzekasz?
– Bo nie może być taką jakiej ja chcę, a takiej jaką mi los dać może niby jałmużnę żebrakowi, ja nie przyjmę.
Szli tedy do pani kasztelanowej, Honory wystraszony i milczący, Laura za siebie i za niego odważna i jakby wesoła…
Przedstawiła gospodyni Honorego…
Dnia tego nie było nikogo oprócz spiskujących… Znajdował się Bogusławski tylko, a z nim słusznego wzrostu, wesołej a jasnej twarzy, pełnej wyrazu dobroci, mężczyzna w sukni duchownej, z pod której widać było gorącego szlachcica, co się cały ze zbytkiem życia i pełnością sił schować w niej nie mógł.
Był to ksiądz Bohomolec… ex-jezuita, literat, improwizator, niezmordowany pisarz, polemista, miłośnik teatru… człowiek, któremu zawsze za mało było pracy i nie dosyć zajęcia. Twarz jego pełna, okrągła, z wysokiem czołem, czarnemi bystremi oczyma, śmiała się ochotą życia cale przeciwną tej sukni, która ją krępować miała… Posłuszny jednak powołaniu, starał się je godzić jak mógł ze świeckiemi zajęciami pióra… z czynną krzątaniną około każdej poczciwej roboty.
Wydawał, drukował, stawał się gazeciarzem, dramaturgiem, chodził po szpitalach, ratował ubogich, służył biednym, kłócił się z uwłaczającymi krajowi ochraniając honor jego… a myślą pracował nad tem, jakby jeszcze co do roboty znaleźć.
Podobnie wielu innym śpieszącym się z robotą a nierachującym ze sławą, ksiądz Bohomolec wiele był więcej wart żywy, niż drukowany… pocieszać go mogło to, że ci co go znali kochać musieli. Pierwszy to raz dał on się Bogusławskiemu do pani kasztelanowej wyciągnąć.
– Moja mościa dobrodziejko, rzekł na wstępie, pan Bogusławski mi po trosze powiedział, do czego jestem powołany. Na siłach się nie czuję… ale na ochocie nie zbywa. Sukienka mi po trosze zawadza… i pióraby też ku temu lepiej zatemperowanego potrzeba…
– Ale bałamucisz, księżuniu, odparła kasztelanowa… nie darmo przecie należałeś do najrozumniejszego zakonu w świecie… który zawsze co chciał potrafił…
– I za to go skasowano! westchnął Bohomolec; ale mówmy o co idzie…
Tu Bogusławski wystąpił… nie mogła mu z pamięci wyjść owa scena z Polyeukta deklamowana przez Laurę, chciał ją mieć przełożoną przez księdza Bohomolca, i odegraną przez nią przed królem…
Laura nie wymawiała się od tego…
Ksiądz Bohomolec popatrzał na nią i potrząsł głową, szepcząc Bogusławskiemu:
– Ależ to strasznie młode jeszcze i zielone…
– Za to też ogień ma młodzieńczy, rzekł Bogusławski.
Wzięto tedy na stół Polyeukta… ksiądz Bohomolec go znał… odczytał po cichu i położył…
Gdy my to przenicujemy, wyda się jak obraz Rafaela kredką rysowany przez studenta, rzekł: ciężka sprawa.
Trwały narady długo, do których Laura wcale się nie mieszała… Bogusławski, któremu o to szło, żeby Bohomolca zachęcić i dodać mu odwagi, począł jej prosić o powtórzenie tej samej sceny…
Rada może była temu, ażeby Honoremu pokazać się i na nim widzieć wrażenie gry swojej. Nie wymawiała się długo… Wśród uroczystej ciszy rozpoczęła…
Tym razem nie był to już pierwszy ów występ rażący siłą i uczuciem, i porywający niemi, więcej rozmyślana rola, wycieniowana umiejętniej, obrachowana tak, by wszystkiej od razu nie rzucić siły i nie wyszafować wrażenia… prowadziła słuchaczów coraz wyżej, coraz dalej do przewidzianego zenitu… na którym wśród powszechnego zdumienia, skończyła Laura, oczarowawszy wszystkich.
Honory stał osłupiały; ksiądz Bohomolec zmieszany był i niespokojny, jakkolwiek uczucia, które w scenie tej grały, nie miały w sobie nic zdrożnego, były szlachetne i piękne. Ksiądz przerażony był skalą, do jakiej je poeta i aktor doprowadzili… Instynktowo czuł, że już na tych wysokościach… nic człowiekiem zawładnąć i pokierować nie może. Milczał.
– Cóż wy na to, mój ojcze? spytała kasztelanowa…
– Jestem w admiracji i trwodze, odparł Bohomolec, gdyby teatr z taką potęgą działał na człowieka zawsze, za nic kazalnica! Co gorsza, dla tej fikcji musiałaby zbrzydnąć rzeczywistość, która się do niej nie umywała…
A co się tycze tłómaczenia, powiem jedno – dodał – złota robić nie umiem, ten wiersz to złoto czyste, alchemikiem nie jestem…
Złożył tedy ręce, pochylił głowę pokornie. Nie potrafię…
Napróżno go podbudzano, wesoło i dowcipnie wymówił się od roboty…
– Wiesz co księżuniu, odparła kasztelanowa, mnie tedy co innego na myśl przychodzi… W czasie, gdy tędy angielski jeden przejeżdżał wędrownik1, słyszałam króla rozmawiającego z nim i unoszącego się nad angielskim pisarzem, prawie u nas i z imienia nieznanym… Shakespearem… Wiem z tego com przez ciekawość czytała, iżby on, bardziej ludzki, dla nas był może przystępniejszy… Przełożyćby coś z niego, jeśli go król lubi; przynajmniej echo oryginału nie będzie głuszyło naszego tłómaczenia.
– Ja po angielsku nie umiem, rzekł ksiądz Bohomolec.
– Są kawałki po francuzku…
– Aleby to poznać potrzeba, odezwał się Bogusławski… Choć król chwali, niewiadomo czyby nam ten angielski porter był do smaku…
Wzięto się tedy do książek, które kasztelanowa już w pogotowiu miała, wystąpił francuzki Shakespeare, którego ksiądz Bohomolec chciał poprawiać, tak mu czasem szorstko brzmiał, którego Laura nie zrozumiała z razu, a Bogusławski jeden przeczuł mimo słabego przerobienia.
– Nie na nasze to siły, rzekł. Kiedyś – może. O ile widzę, Shakespeare całego człowieka bierze, nic zeń nie odrzucając, jakim go Bóg stworzył z błota, ziemi i ducha swego… Francuz z niego ducha tylko wyciąga na alembiku… i eliksyr ten lepiej będzie smakował słabym… a słabych więcej na świecie niż potężnych…
– Grubianin!… zawołał ksiądz Bohomolec składając książkę… Pisał to snadź kiedy przy ucztach królewskich goście jeszcze kości w słomę pod nogami ich leżącą rzucali…
Radzono znowu, kasztelanowa przy Shakespearze, Bogusławski stał przy Polyeukcie, ksiądz Bohomolec gotówby radzić jezuicką trajedję szkolną na polski język przełożyć; inni milczeli.
Gospodyni załamała ręce na stole.
– I tak wszystko się tedy rozbije o to, że nam nikt po polsku nawet przełożyć nie chce sceny jakiej, coby przy dobrej grze króla oczarowała, a teatr nam stworzyła…
– Musimy poczekać, odezwała się Laura, pragnienie tej zdobyczy jest w powietrzu, a gdy wszyscy czują potrzebę, musi się znaleźć co ją zaspokoi. Wszak potrzeba jest przeczuciem przyjścia tego czego pożąda.
Ksiądz Bohomolec popatrzał na nią…
– Bardzo mistycznie to waćpan pojmujesz, rzekł, lecz potrzeba rzeczywistą być musi… a fantazji ludzkich Opatrzność nie ma obowiązku zaspakajać…
Rozmowa stała się ogólną o tej teatru potrzebie i pożytku, zdania były różne, a to wszystko do upragnionego tłómaczenia nie prowadziło. Zaczęto nalegać na księdza Bohomolca, aby złoto robić próbował.
– W najlepszym razie zrobię ichmościom kawałek tombaku, który choćby dziś świecił, jutro zczerniały na śmiecie rzucicie…
Bogusławski ucałowawszy go, przysiadł się do wyboru sceny, rachując na to, że ją z panem Borowieckim odegra…
Laura miała grać rolę kobiecą.
– A nie będziesz się waszmość wzdragał włożyć spódniczkę i rogówkę? zawołała śmiejąc się gospodyni…
– Nie będzie to rzeczą niepraktykowaną, przerwał Bohomolec; bo u nas na teatrach młodzieży, wszystkie przecie cnoty rodzaju żeńskiego ichmość panowie akademicy z wielkim przedstawiali sukcesem…
Laura się zarumieniła patrząc na Bogusławskiego, nie odpowiedziała nic, milczenie wziąć było można za zgodę.
Szło tylko teraz o to, gdzie się Bogusławski ze swą zbieraną drużyną miał przed królem i kiedy popisać. To już kasztelanowa ułożyła z góry. Nic łatwiejszego nie było nad zaproszenie króla na wieczór do Powązek, których dziedzice niejeden raz teatrem się zabawiali i wszystko ku przedstawieniu potrzebne mieć mogli. Cale inaczej wyglądał naówczas lasek i sielska niby osada w Powązkach. Była to czarująca villegiatura, na jaką tylko olbrzymiego majątku familia zdobyć się mogła. Przejeżdżający mimo, nie widział tam nic, oprócz pięknie utrzymanych trawników i niby dziko rosnącego lasu, w którego układzie i ustawieniu czuć było smakiem wielkim kierowaną dłoń człowieka… Gdzie niegdzie na kanale rzucona mostku arkada, w cieniu zarośli bielejący namiot, dalej ruina bluszczami osłoniona zdradzała jakąś niespodziankę. Dopiero bliższe rozpatrzenie się czarowne dawało poznać ustronie… Przyparta do lasu osada, złożona z chat drewnianych krytych słomą, stojących wśród małych ogródków, ze swemi szopkami i chlewkami, kryła pod tą niepozorną skorupką ubóztwa największy przepych, na jaki się naówczas zdobyć było można. W tym czasie spragnionym wrażeń, szukającym kontrastów, chciwym nowości, nie starczyło już pałaców, ukrywano zbytek największy pod słomą, korą i nieokrzesanemi bierwionami, ażeby ten co go tu znajdował, mocniej jeszcze uczuł jego wartość. Całe Powązki były takiem oszukaństwem, w którem pod najskromniejszą szatą kryły się wytworne gniazdka z królewską urządzone wspaniałością. Był to jakby sen złotego wieku wśród natury, stylem XVIII-go wieku wyśpiewany.
Życie w chatkach było bardzo modne… książę Radziwiłł budował osadę w Albie, której w słomianym kapeluszu wójtował sam; dostojna gospodyni Powązek znudzona pałacami kryła się w słomą krytej chałupce. Każdy park pański miał choć jedną taką udaną ruinę, w środku wykładaną zwierciadłami, i nędzną chatę, wyzłoconą we wnętrzu. Łatwo więc było w Powązkach wśród szop niepozornych znaleźć teatr, gdzie się spodziewano krów i koni. Ruina starego amfiteatru kryła stajnię, stodoła mogła mieścić salę dla widowiska. I tak było w istocie. Księżna, choć nie wierzyła jeszcze, ażeby w języku co się chodzić nie nauczył po deskach, można odegrać najwykwintniejszy twór sztuki, przyklaskiwała przedsięwzięciu i chętną mu dłoń podawała…
Wszystko to tegoż wieczoru przygotowane było i osnute. Honory, który słuchał widząc, iż na Laurę rachowano, przykrego doznawał uczucia… Niespodzianka ta gotująca się dla króla, nieszczupłe kółko jego dworu miała zabawić, mnóztwo osób musiało cisnąć się, by zobaczyć to widowisko nowe, mnóztwo oczu miało się na Laurę skierować, musiała zwrócić uwagę, ściągnąć ciekawe badania, narazić się na przedstawianie ludziom, którzy i ją, i jej przeszłośćby tajemniczą wykryli. Nie pojmował jej odwagi, nie rozumiał celu.
Gdy wyszli od kasztelanowej, Honory z całem przerażeniem, jakie go opanowało, zawołał do niej:
– Do czego to doprowadzi? zastanów się… to krok, na który ja pozwolić nie mogę, bo on cię zgubi… Cóż dalej?
– Co dalej? odparła zimno Laura, śmiejąc się, albo ty tego nie domyślasz się? Aktor nie ma płci ani wieku, jest duszą, która przywdziewa coraz nowe postaci, w tysiącach metamorfoz coraz nowych żyć zmuszony; będę aktorem, aktorką… moją przyszłością, scena…
Honory pochwycił ją za ręce z gniewem prawie.
– Nie mówże tego! odezwał się gwałtownie. Wieszże ty, czem dziś jest aktor? Klaszczą mu na scenie może i rzucają wieńce, ale któż poda rękę, kto siądzie z nim do jednego stołu?.. Chory nie znajdzie księdza, umarły nie ma pogrzebu, żywy nie ma rodziny…
– A jeśli kto nie ma się gdzie pomieścić i dobrowolnie przez miłość zawodu, święcić się chce i palić na stosie ofiarnym? Któż mu zabronić ma prawo?
– Ale ty Lauro! ty, młoda, piękna, bogata, swobodna… iść w to piekło?..
– Pokażże mi niebo! zawołała ze śmiechem dziewczyna… Wszystko na świecie fatalizmem jest, nieuniknionem przeznaczeniem. Mnie tam ciągnie siła jakaś niezwalczona.
– Na zgubę, dokończył Honory…
– Cicho! dosyć! przerwało dziewczę, życzysz mi dobrze a radzisz? Cóż? powiedz? klasztor? powrót do domu? Znajdź, ja nie widzę nic.
Honory zamilkł, pytanie to znalazło go nieprzygotowanym..
– Wszystko co chcesz, ale nie to… zawołał..
– Ja oprócz tego nie chcę nic…
– A! dodała po namyśle… tak! znalazłoby się czego zapragnąć, gdyby to było możliwe… Dwór w Borowcach na ruinach… ojciec szczęśliwy, ktoś jeszcze u mego boku.. my sami… dni jednostajne płynące złotem weselem, coby się głośno rozśmiać nie chciało, aby uroczystej ciszy nie przerwać.. Ale gdzież taki raj? A gdy raju tego nie ma, czemuż nie polecieć do piekła?
– Między piekłem a rajem, pozwól, że coś trzeciego być może.
– Może, odpowiedziała dziewczyna, ale to trzecie jest drogą ciernistą do raju.. a komu on zamknięty, temu i drogi zaparte. Po co iść, gdy dojść nie można?
Honory zamilkł, ścisnęło mu się serce… Chciał ją ratować, brakło słów, środków… nawet mocy nad nią. Zwyciężała go jednym wyrazem. Kłócąc się, rozmawiając, milcząc doszli do drzwi jej domu; Lassy dobijała się do nich; Honory wziął jej rękę dla pożegnania, przycisnął ją do ust…
– Niedobra jesteś dla mnie, rzekł.
– Tyś nielitościwy…
Obróciła się z uśmiechem dziwnym.
– Ale jutro przyjdź jak najraniej.. nauczę cię sceny, którą musisz deklamować zemną.
– Ja?
– Tak, ty…
I znikła, a drzwi się zamknęły…
W Honorym walczyło tyle sprzecznych myśli i uczuć, wspomnień, planów… że zaczynał wątpić, czy się z tego zamętu wyplątać potrafi. Szedł do Marywilu pogrążony w dumach, przybity, niepewny co pocznie, liczył dni upłynione w podróży i w Warszawie, przerażał się swą bezczynnością, słabością swą dla Laury… Czuł sam, że były godziny, w których prawie się jej mógł dać pociągnąć gdzieby zapragnęła. Miałże uciekać czy zostać? Każdy dzień mocniej go tu przykuwał.
Uratować ją było niepodobieństwem, zginąć samemu, łatwo… Samo rozmyślanie nad drogi wyborem świadczyło o słabości. Honory uląkł się jej, samego siebie. W rozpaczliwych namysłach spędził noc chodząc po izdebce…
Czuł, że kochał Laurę, a na wspomnienie poczciwej Zosi, starego ojca, miłego kąta, w którym przebył dzieciństwo i młodość, trwożył się, by w chwili jakiego bezwiednego szału nie dał się wciągnąć na bezdroża… z których już do nich wrócićby nie śmiał i nie mógł.
Co miał czynić? Najsilniejsze postanowienie, mógł się już o tem przekonać, jak pajęczyna się rwało, gdy uśmiech Laury zobaczył i błysk jej oczu go przeszył… Trzeba więc było, uciekać od czaru.
Z gorączkowym pośpiechem zaczął zrzucać pakunki, powtarzając: Jechać! jechać!
A ją zostawić na łup losu, własnej fantazji, niechybnej zguby? odezwał się głos w duszy.
Zostać jeszcze… mówił znowu. Lecz jutro… czy wyrwać się moc mieć będzie? Na to odpowiedzieć nie umiał…
Honory wychowany był w domu i okoleniu, w którego sferę pojęć wtargnąć fantazji nie było wolno, gdzie namiętnościom wstęp był wzbroniony, gdzie ścisły, nieubłagany panował obowiązek.
Tu najmniejsza płochość nazywała się występkiem, a skaza wszelka zostawała piętnem niezmazanem na życie całe.
Słabości ludzkie, jeśli ich tu nie okiełznała religia, nie powstrzymał srom pręgierza… musiały chodzić zakapturzone, skryte.. drżące.. aby ich oblicza świat nie zobaczył. Przebaczano im tylko wówczas, gdy wstydząc się same siebie, pokutowały tak ciężko jak grzeszyły…
Dla niego więc chwila ta wewnętrznego boju z sobą była walką o śmierć lub życie; jeden krok fałszywy strącał go w przepaść… Mimo wiedzy niebezpieczeństwa i dusznej trwogi, siły nie miał obrać drogi, powiedzieć co pocznie…
Dzień już świtał, gdy nieubrany rzucił się na łóżko, roił, zrywał się, drzemał, wreszcie kamieniem usnął.
Pukanie silnie powtarzane do drzwi, zbudziło go. Zerwał się, by otworzyć.
W progu stała uśmiechająca się Lassy.
– Daruje mi pan… chociaż czuję, że do młodego mężczyzny odwiedziny tak ranne są krokiem wielce nieprzyzwoitym… ale konieczność!
Weszła krygując się, sznurując usta, oglądając… Honory nie mógł jeszcze przyjść do siebie i zrozumieć czego od niego żądać mogła ta wstrętna istota.
Po długiem dosyć milczeniu, w ciągu którego oczy ciekawe nie próżnowały, Lassy odezwała się:
– Pan chorążyc powinien odgadnąć powód mojego, kroku.. Współczucie moje dla nich!… Ja wiem wszystko…
Dobek stał zdziwiony, nic nie mogąc zrozumieć.
– Niech pan się nie tai przedemną, mówiła stara, wzdychając i kaszląc razem, państwo lepszej nademnie przyjaciółki mieć nie możecie! Ja wszystko wiem…
– Ale ja nie wiem o czem pani mówisz, odezwał się Honory.
– Niech się pan nie tai! przerwała Lassy, jej uczucia dla niego, pańskie dla niej są mi znane… Wchodzę w nie i podzielam, i współczuję, i radabym skrócić ich cierpienia…
Honory stał, słuchał i gniew razem a śmiech go porywał. Takiej powiernicy nie spodziewał się wcale…
– Przepraszam panią, odezwał się, iż zrazu nie dobrze wyrozumiałem… Byłbym w istocie bardzo jej wdzięczny, gdybyś mi pani dopomódz mogła do namówienia Laury, aby wróciła do ojca… przejednała się z nim.
Lassy spojrzała złośliwie….
– Pan mi nie ufasz… zawołała, muszę więc jasno się tłómaczyć… Pan się w niej kochasz… ona się w nim kocha, jesteś żonaty… ale przecież teraz rozwody codzień dają… możecie się pobrać.. Laura bogata… ojciec zezwoli na wszystko.
Honory zbladł z gniewu.
– Mylisz się pani, zawołał, kocham ją jak siostrę, ona ma dla mnie przywiązanie brata… na tem koniec…
Lassy wstała rozgniewana także.
– Ciekawam, rzekła, na czem się to skończy! zabawna rzecz! Brat i siostra.. brat i siostra… Jabym przecie bratu i siostrzyczce przydać się na coś mogła, niech mi pan wierzy…
– Dziękuję pani za jej dobrą wolę dla mnie, ale, niestety! korzystać z niej nie mogę…
– Tak? Szkoda! może pan później żałować, lecz, wolna wola. A, jeśli spytać się godzi, więc jakież projekta, powrót na łono kochającego ojca? cha! cha! ale ona nigdy się na to w świecie nie zgodzi!… Widzi pan… ja panu powiem, bo świat znam doskonale, zostanie z desperacji aktorką i pierwszy lepszy amant teatralny… rozumie mnie pan? Scena nie daje spoczynku ani fantazji, ani sercu… znudzi się w końcu schnąć tak marnie… Więc tak lepiej…
Cyniczne to przerywane śmiechem szkaradnym powiedzenie Lassy oniemiło wstydliwego Honorka.. spuścił oczy… Burzyło się w nim… Ona spojrzała nań szydersko, złośliwie, bezwstydnie, rozśmiała się, i nie czekając odpowiedzi, dygnęła i wyszła…
Po snach nocnych, te ranne odwiedziny wydały się chorążycowi wizytą djabła kusiciela… Nierychło przyszedł do spokoju, znękany, z niechęcią prawie powlókł się do Laury. W progu spotkała go ukłonem Lassy, która go wyprzedziła i rzuciła mu wzrokiem bazyliszka w duszę. Drżący wsunął się do pokoju… Laura po kobiecemu ubrana, siedziała w krześle z brwiami namarszczonemi, blada… Ręce trzymała ściśnięte pod brodą… i patrzała na drzwi, gdy Honory się pokazał…
– Tak późno? rzekła na przywitanie.
– Byłem chory, jestem niezdrów, odezwał się chorążyc.
– Kiedy jedziesz do domu?
Spojrzeli na siebie. Honory nie zrozumiał pytania!
– Mam jechać?
– Musisz, powinieneś.
– A ty?
– Ja zostanę, rzekła Laura spokojnie; a dokądżebym wracać miała?
– Cóż ojcu powiem?…
– Żeś Laury nie znalazł, zaczęła spokojnie a posępnie, wierz mi, Honory, nie skłamiesz. Tej Laury, co tam żyła w Borowcach, nie ma na świecie… tamta Laura umarła, leży pogrzebiona obok przodków w grobach pod zamkiem; stary Eliasz chodzi tam wieńce nosząc na jej trumnę… Ja już nie jestem tamtą Laurą – jam inna…
Krótki czas zmienił mnie całkowicie. Sama nie poznaję siebie. Ty także przyczyniłeś się do tego. Przyjechałeś zaręczony z drugą wziąć mi serce… Bez serca musiałam być trupem… Cóż teraz kogo obchodzi, gdzie się te resztki podzieją? czy gdzieś zgniją rzucone w dół błotnisty… czy zeschną w piasku i w proch się rozsypią?… Z tej Laury obałamuconej, ani ojcu, ani domowi, ani rodzinie, ani tobie nie byłoby pociechy… Więc wróciwszy powiesz im, iż słyszałeś, żem umarła… Koń mnie gdzieś zrzucił w lesie… wilcy rozszarpali… zbójcy zabili… utonęłam w rzece… Tyle rodzajów śmierci masz do wyboru… proszę cię! możesz sobie to tak ślicznie ułożyć… A teraz kochany bracie… do interesów…
Zamilkła. Chorążyc podniósł na nią oczy łzawe.
– Godzisz się mi tak serce rozdzierać?
– Zosia ci je tak zszyje, że nie będzie znaku! śmiejąc się dziko odpowiedziała Laura.
– Lauro moja, jesteś bez litości!
– Powiedz, żem bez wstydu! Prawda, mój Honory, nic już nie mam, straciłam wszystko, ból tylko został.
Chorążyc zerwał się z krzesła.
– To trzeba oszaleć! zawołał.
– Ale nie, musisz mieć rozum za nas dwoje, odpowiedziało dziewczę. Słuchaj-no… powierzam losy moje w ręce twoje… słuchaj uważnie… Gdym przeczuwając moją dolę, ostatni raz wolnego jeszcze ojca uściskała ze łzami, przeczucie mi mówiło, że się w świat od tego upiora rzucić będę musiała. Ojciec mi dał jałmużnę… trochę złota… Ja zarobić nic nie potrafię… W rękach starego Eliasza jest moje całe mienie… dam ci kartkę do niego… on ci je odda, ty mi odeszlesz… Muszę to przecież stracić…
– Widzisz, kochany Honory, dodała, gdy kto jest taki biedny jak ja, to się musi bawić. Szczęśliwi nie potrzebują zabawy, ale biedni się bez niej obejść nie mogą.
Łzy miała na oczach, a oczy na niego zwrócone.
– Jedź, rzekła, jedź! Sama zgubiona, ciebie gubić nie chcę… Ciebie, twoją Zosię, starego ojca, twą przyszłość miałabym na sumieniu… A! nie chcę… nie chcę. Jedź sobie do domu! Wierz mi, ja się zabawię, zadurzę, pocieszę, będę występowała… będę im w oczach jak kameleon mężczyzną dla kobiet, kobietą dla mężczyzn… szatanem dla obojga… to będzie bardzo zabawne… Mówię ci – nieszczęśliwi bawić się muszą, a ty sobie jedź! jedź i – nie powracaj już nigdy… Nie powinieneś powracać, bobyś mnie mógł znaleźć taką, żebym się ci w oczy spojrzeć wstydziła. Wszystko może być. Mówię ci, nieszczęśliwi bawić się muszą…
Honory stał na mękach.
– Nie bierz tego tragicznie, dodała: ja mówię chłodno i rozumnie… wracaj do domu, gospodaruj, kochaj żonę, bądź szczęśliwy… I – jedź sobie prędko…
Wstała z krzesła jakby pchnięta siłą jaką…
– Nie masz tu na co czekać! ja nie powrócę, ani się nawrócę… Ojcu powiecie, żem umarła, tak będzie najlepiej, opłacze i wszystko się skończy… Mnie się nawet zdaje, że wszystko już skończone, zerwałam z całą przeszłością, powrócić do niej nie mogę. Z tobą, mój drogi Honory, kończymy dzisiaj niedośpiewaną piosnkę młodości… na zawsze. Myślą was czasem nawiedzę chyba pod cichą strzechą, szczęśliwych… przyjdę upiorem z tamtego świata popatrzeć na borowiecki mój grób i na gniazdko twoje… Jakaś siła mnie pchnęła w ten wir, w którym tonę z przedśmiertnym śmiechem na ustach. Smutne to, smutne… ale my nie władamy sobą…
I po chwilce milczenia, spytała stojącego przed nią Honorego:
– Kiedy jedziesz?
– Moja Lauro, ja cię tak odjechać i w tem usposobieniu zostawić nie mogę.
– Więc cóż myślisz?
– Cokolwiekbądź, byle nie to co jest i co mówisz…
– Klasztor? zapytała Laura wzdrygając się: nie mogę. Z dwojga śmierci wolę pijaną a prędką, niż powolną… Natura moja potrzebuje ruchu nawet w rozpaczy i zwątpieniu; siąść dwadzieścia lat konać, jestże to czegobyś życzył dla mnie? W milczeniu zabijać się myślami… nie!
– A jeśli nie to, mów, co?
– Zdaje mi się, że między klasztorem a tem coś ty obrała, jest wiele stopni jeszcze…
– Tak, na nieszczęście niedostępnych dla mnie. Jest szczęśliwe małżeństwo, jest nawet małżeństwo nieszczęśliwe… jest jarzmo macochy. No! i co więcej?
– Znalazłby się dom pokrewny, a choćby i obcy, w którymbyś żyć mogła…
– Na rezydencji? wiesz, to także miłe jest życie. Z rana na posłudze jejmości i dzieci, do obiadu na dzwonek wysznurowanej przyjść, siąść na szarym końcu, jeść co się po drugich zostanie… wieczorem dzieciom chleb smarować lub towarzyszyć na spacer, bawić kwestarza i gości, których nikt nie chce… nareszcie dawszy dobranoc, wrócić do samotnej nieopalonej izdebki… A! zapomniałam, trzeba mieć kotkę faworytę! Zapewne, że i tem żyć można, ale z dobrej woli sobie obrać takie zasychanie…
Rozśmiała się.
– Nie mów już nic więcej, rzekła, bo nie masz co powiedzieć, bo nie ma nic… Ponieważ zgubiona jestem, chcę ginąć wesoło. Mówiłam ci co mi w duszy tkwi: nieszczęśliwi bawić się muszą… Jedź więc, jedź – i nie dowiaduj się o mnie, aby ci się serce nie krwawiło, abyś nie wstydził się za mnie. Pogrzeb i ty tę Laurę, którą poznałeś w Borowcach, i odmów za nią czystemi usty paciorek…
– Tak, mój Honory, tobie co prędzej jechać potrzeba, na ciebie czekają ci, co do ciebie prawo mają, a ja nie mam żadnego – niestety! Im dłużej tu pobędziesz, tem mi przykrzej, trudniej będzie rozstawać się z tobą… Jedź więc…
– Myślisz, że to tak łatwo, odezwał się Honory, kochającemu sercu patrzeć jak tonie to co się kocha, stać u brzegu i odejść… w chwili, gdyby się życie dało za uratowanie…
– Życie? mój Honory, nie mów tego! życie do ciebie nie należy, a ja też nie pozwolę, abyś ty topił się dla mnie… A, wierz mi, ja potrafię zginąć czysta… choćby oplwana. Mam coś w sercu, co mnie od złego broni… Cóż, że ludzie szarpać mnie będą i potwarzać? kogoż oni nie zbrudzą, aby do siebie uczynić podobnym? Posłyszysz może co złego o mnie żem płocha, żem niegodziwa, nie wierz temu proszę. Nieszczęśliwąbędę, szaloną może… zepsutą, nie. Bawić się będę ludźmi! Co mi tam!
– Tak tylko mówi, moja Lauro, kto świata nie zna, a sobie nadto ufa, odparł Honory. Któż zaręczy, że cię nie wciągną, nie upoją, nie zepsują?…
Laura zamilkła… siedziała z brwią namarszczoną…
– Nie mówmy już o tem, bracie, odezwała się żywo; przyśpiesz twój wyjazd… Byłam ci rada, chciałam okraść chwil kilka z życia twojego, teraz się wstydzę tego i jak grzechu żałuję. Ty – jedź – jedź!
– Nie mogę… rzekł cicho chorążyc: chciałbym, odjechać cię tak nie mam siły… Nie mogę… oszalałbym myśląc co się tu z tobą dzieje…
– Ty musisz jechać! przerwała Laura… jesteś doprawdy okrutny! Wiesz, że cię kocham… z każdą chwilą swobodnie będąc tu z tobą przywiązuję się mocniej, na zawsze zostać zemną nie możesz… jedź więc… jedź!
– Ale ja też kocham ciebie… zawołał Honory.
– Nie – nie! zaprzeczyła Laura: masz inną miłość na sercu i obowiązku… nie wierzę.
– Chcesz więc ich ofiary? gwałtownie zawołał Honory.
– Nie przyjęłabym jej! na Boga! krzyknęła Laura groźnie, odprowadziłabym cię tam gdzieś być powinien! Ja – co innego! jam wolna! ja mogę kochać, szaleć – topić się i czynić z sobą co mi się podoba…
Honory ręce załamał, i z wyrazem rozpaczy począł się przechadzać po pokoju…
– Widzisz, odezwała się łagodniej Laura: jestem uparta wola moja żelazna, nie przekonasz mnie i nie złamiesz. Pozostaje ci tylko jechać i przed ojcem skłamać pobożnie… żeś nie znalazł, żem znikła, żem umarła, co zechcesz…
– Pozwól mi jeszcze powiedzieć słowo. Wszakżebyś panią swej woli mogła tu gdzieś pozostać, biorąc do towarzystwa… kogoś, tylko nie tę szkaradną kobietę, którą masz przy sobie…
Wzdrygnął się.
– To szatan! dodał, odpędzić ją potrzeba.
– Wiem o tem, spokojnie potwierdziło dziewczę… Tak, to także byłoby wyborne… i bardzo zabawne. Musiałabym wziąć jaką kaszlącą staruszkę, i siedziałybyśmy po całych dniach patrząc sobie w oczy i wzdychając… Tymczasem ktośby mnie idącą choćby do kościoła zobaczył, a nużbym go zajęła? Staruszka pobożna pośredniczyłaby… i tak dalej. Obwinęliby mnie siecią intryżek, pajęczyną plotek, nudy dokonałyby reszty… byłabym zgubiona. Tak jak ja myślę… niebezpieczeństwu stawię czoło, idę przeciwko niemu… nie lękam się, wyzywam, jest mi lepiej i o wiele zabawniej. Kuzynku, niedobry jesteś do rady…
Honory zamilkł i siadł podparty na dłoni; odpadła mu ochota od dalszego rozprawienia. Przez czas jakiś pozostali milczący oboje… potem Laura powtórzyła swoje:
– Jedziesz więc, dzisiaj, jutro… co najprędzej. Nie masz tu już co robić, a bałamucić biednej Laury się nie godzi, a powstrzymać jej niepodobna, zapomnij więc o zgubionej. Rozstańmy się tak dobrymi przyjaciołmi, jak niegdyś w Borowcach…