Kitabı oku: «Macocha, tom pierwszy», sayfa 10
Dobkowa zarumieniła się, nie dokończyła nawet ubrania i w furji pobiegła do męża, który z flegmą grzebał się w papierach. Napadła nań z takiem fukiem i grozą, że się stary zląkł i złagodniał.
– No, to mu każę dać mieszkanie, rzekł; ale to darmo, ludzie nasi obcego tu nie zniosą.
– A tyż malowany jesteś, czy co?
Dobek nic nie odpowiedział.
Napróżno się nagniewawszy, wyprawiała jejmość Siwińskiego, który poszedł próbować lepszego szczęścia. Ponieważ Eljasz miał nade dworem nadzór, odesłano go do Eljasza. Ten wziął klucze i poprowadził nowego sługę na stary zamek. W ruinach, w samym końcu ich, utrzymała się była izdebka, której sklepienie całe jeszcze wisiało; był w niej piecyk, kamienna ława pokryta deską służąca za łóżko, stół chwiejący się i rodzaj kominka. Do pustki tej po nocy, wśród stosów kamieni i gruzu, trudno było nawet trafić. Eljasz ubolewał, że na całym zamku innego schronienia dać mu nie może. Nie okazywał mu żadnej niechęci, ale z zimną obojętnością się obchodził.
– Mój dobry panie, odezwał się Siwiński: wprawdzie człek nie z jednego pieca chleb jadł i do wszystkiego nawykł, i niczego się nie lęka… lecz toć już ostatnia chyba bieda zmusi w takiej budzie siedzieć.
– I dla czegoż! rzekł Eljasz spokojnie: my tu wszyscy nielepsze mamy mieszkania… To stare zamczysko widzi pan. Trzeba tylko chodząc pod nogi patrzeć, z powodu tych dziur do lochów… bo tu lochy wszędzie.
– Puste znać! rzekł Siwiński.
– W części puste, a tu zaraz oto są stare groby panów Dobków, to się ciągną wskroś i pod tą basztą, rzekł Eljasz.
Żołnierzowi, który tylko z żywymi zwykł był wojować, to sąsiedztwo umarłych wcale się nie podobało. Siennik i inne sprzęty stary przysłać mu przyobiecał.
– A co do jadła, dodał gładząc się po głowie: pono najdogodniej będzie, że tu chłopak panu przyniesie. Nasi ludzie nawykli do swoich, obcemu z nimi niełatwo. Cóż na to począć? u nas takie odwieczne zaprowadzenie.
Siwiński rachując na to, że cierpliwością ich zmoże, pozostał w przeznaczonej mu ciupie. Nadeszła noc… zamknął się i położył. Lecz ze snem było trudno… Jak tylko się na zamku uciszyło… w lochach, niewiadomo czy kuny, czy szczury, czy duchy rozpoczęły harce, stukanie i szabas, który nie ucichał na chwilę; kilka razy palnęło coś w okno… Siwiński zrywał się, pocił, i ledwie żyw rana doczekał… Drugiej nocy wiatr czy nie wiatr wyrwał mu drzwi, tak, że o brzasku dopiero zasnął i rozchorował się. Wstydził się skarżyć, a na trzecią noc poszedł do miasteczka… Tu, potajemnie naradzili się z rotmistrzem, który był oburzony wielce. Doniosło się to do jejmości, poszły skargi do Dobka; powiedział, że nie umie na to radzić. Następnych dni równie jak pierwszego, nikt do przybysza gadać nie chciał. Błądził z nudy po miasteczku…
Spróbowawszy umieścić Siwińskiego, Parawęsowskiego już nawet do dworu nie prowadzono i osadzono w miasteczku u Żyda.
Tymczasem pani Lassy, zapewne za wiedzą macochy, namawiała na przechadzki, w których się towarzyszyć ofiarowała… Laura dawniej bardzo lubiąca je, teraz odmawiała… Chodziła tylko z rana do Muni, najczęściej w towarzystwie Eljasza, i rozpamiętywała dni, gdy razem z Honorym ją karmili.
Lassy siadywała po całych dniach usiłując rozbawić elewkę, nakłonić ją do muzyki, odciągnąć od Biblji, zwyczajem owoczesnym uważała za książkę – niebardzo przyzwoitą. Wszystko to było próżne, im ona była trzpiotowatszą i weselszą, tem Lorka stawała się bardziej milczącą… a w nocy… przez dziurkę od klucza, wyszpiegowała ją zajmującą się w swoim pokoju bardzo czynnie… Nie mogła tylko odkryć czem… Donosiła tem gorliwej pani Dobkowej o Lorce, iż urażona była nieco, że wszystkie jej usiłowania przygłaskania jej na niczem spełzły. Pierwszych dni uśmiechała się jej dziewczyna, potem tylko ziewała… Jejmość postrzegła, że ta guwernantka i jej, i pasierbicy nie na wiele się przyda… Rotmistrz jeden znajdował ją bardzo rozumną i dowcipną.
– To kobieta z głową! powtarzał ciągle. Oprócz innych wielu przymiotów, pani Lassy próżną była i mściwą, choć tego po sobie poznać nie dawała. Z każdym dniem obojętność Laury dolegała ją mocniej, stawała się też ze swej strony zimniejszą i wymagającą. Do sporów nie przychodziło – Lorce już jednak ciążyła. Biedne dziewczę nie miało od niej spokoju, siedziała cały dzień na karku, nie dawała czytać, myśleć, tchnąć, spocząć. Grała godzinami dopominając się pochwał, opowiadała niestworzone rzeczy, wymagając, by jej słuchano… sama pozostać nie umiała na chwilę. Laura ze swą milczącą powagą była dla niej zagadką niecierpliwiącą. Lecz i dla Laury owa towarzyszka niestrudzona ciężarem się stała nie do zniesienia, nawet grzeczność jej była mordująca.
Zaszły też okoliczności, które nieszczęśliwe położenie Laury pogorszyły jeszcze. Nieustanne wmawianie ojcu, iż córka winą jego wychowania była krnąbrną i nieposłuszną… opór Laury niechcącej się zbliżyć ani przemówić do macochy, która, mimo chwilowych buntów Dobka, coraz większą nad nim uzyskiwała władzę, były powodem, że Salomon zimniejszym coraz począł się stawać dla córki. Kilka razy najprzód prosił, potem nakazywać zaczął, aby się zwyciężyła i z Sabiną starała być przyjaźniej. Umiejętnie bardzo wszelkiego rodzaju pieszczotami i pochlebstwy starała się sprawę swą popierać pani Dobkowa i serce ojca dziecku odebrać. Codziennie prawie opowiadała rys jakiś pochwycony przez Lassy, dowodzący chłodu, uporu i niechęci Laury, a często nawet winy nieposłuszeństwa przeciw tak kochającemu ją rodzicowi.
Dobek powoli rzadziej zaczął bywać u niej, obchodzić się też obojętniej, i choć nie czynił wymówek, znać było, że coś miał na sercu. Laura patrzała nań jakby śledziła postępy przewidywanej choroby, nie czyniąc nic dla zapobieżenia jej skutkom. Z litością poglądała na biednego starca, słabnącego z każdym dniem i niedołężniejszego, który zaledwie miał dość siły, by klucz od kochanego skarbca obronić. Dobkowi przychodziły jeszcze porywy czułości dla córki i dawnej miłości wspomnienia, ale te trwały krótko, a nazajutrz starano się go za nie jakąś gorzką plotką ukarać.
Słowem, położenie Laury z każdym dniem stawało się nieznośniejszem.
Pierwszych dni maja nadchodziła rocznica urodzin Sabiny, która wcześnie o niej podała do publicznej wiadomości, wymagając, ażeby uroczyście była obchodzona. Na parę dni przed tem Dobek przyszedł do córki; pani Lassy nie było lub chyba słuchała pode drzwiami.
– Moja Lorciu, rzekł cicho: od tak dawna cię proszę… zbliżże się do jejmości… Czyż to podobna żyć pod jednym dachem i nie gadać do siebie? Jeśli ona nie jest dla ciebie jakby być mogła, czyż nie twoja wina, żeś pierwszego kroku uczynić nie chciała?..
– Nie mogłam! nie mogłam, mój drogi tatku, uciskając rękami serce odparła Laura. Alboż ja nie mogę tak pozostać spokojnie na uboczu?..
– Moja Lorko… trzeba z tego wyjść! przezwycięż się… ja proszę, ja wymagam, ja rozkazuję.
Ten ostatni wyraz wymówił Dobek jakby wyuczony, popatrzał na córkę, która smutnie poglądała nań także…
– Czegoż ojcze kochany chcesz więcej odemnie? rzekła spokojnie: schodzę z oczu, milczę, siedzę w moim kątku… a Bóg widzi, unikam spotkania, sporu, i ustępuję we wszystkiem.
– Bo ty jesteś dobre, kochane dziecko, odezwał się Dobek, i ty wreszcie zrobisz to dla mnie, dla twego ojca, że na jej urodziny pójdziesz do niej, przyniesiesz bukiet, czy co tam chcesz, przemówisz…
Nie dokończył jeszcze, gdy Laura zawołała:
– Nigdy w świecie! tego nie zrobię… za nic! nie mogę! Skalałabym usta kłamstwem… Ojcze! nie wymagaj tego!..
– Ja proszę, ja chcę, ja każę! powtórzył Dobek. Krok ten z twojej strony przyniesie nam spokój, pogodzi was… i wszystkie domowe smutki precz pójdą… Ona dobra jest w gruncie.
Laura z politowaniem się uśmiechnęła…
– Zróbże to dla mnie! mówił Salomon…
– Nie mogę, nawet dla ciebie, surowo odezwała się córka…
– Chcesz, bym w końcu… przerwał Dobek: chcesz bym ja…
Lorka rzuciła mu się na szyję z płaczem prawie i cała drżąca.
– Nie domawiaj strasznego słowa! zawołała. Kochałeś mnie niegdyś jak jedyne dziecię, dziś stałam ci się ciężarem i zawadą… biedny ojcze. Ale serce twe jeszcze ma trochę miłości dla mnie; ja wiem; ja czuję. Tobie kazano to powiedzieć, a tyś słaby i posłuszny… a ja ci tego nawet za złe mieć nie mogę…
Laura rzuciła mu się do nóg.
– Przebacz mi, daruj, jeśli krwawię serce i pokój ci zatruwam… nie mogę siebie zwyciężyć, to nad siły… mój drogi ojcze… lecz… lecz – dodała podnosząc się z łkaniem i całując go po ramionach, znajdę sposób, by ciebie od nieustannej troski uwolnić i pokój przywrócić domowi…
Daj mi tylko słowo, że bądź co bądź, nie potępisz biednego twojego dziecięcia…
– Ale cóż to znaczy? co mówisz? począł Salomon.
– Nic – nic! bądź spokojny! wszystko się stanie wedle życzeń twoich… wrócę ci spokój… i ona… ona będzie zadowolona… biedny ojcze! biedny ojcze! Gdybym twe szczęście okupić mogła! niestety!…
Zamilkła nagle. Ojciec sam nie wiedząc jak ma sobie tłómaczyć jej słowa, stał zadumany i niespokojny. Że jednak przyrzekł był żonie, iż córce nakaże się upokorzyć, jeszcze raz to powtórzył:
– Więc Lorko moja, zrozumiałaś mnie, uczynisz krok… przejednasz się z nią…
– Ustąpię! ustąpię jej! – przerwała Laura, jakby pomięszana… cobykolwiek mnie to kosztować miało… stanie się…
Zdawało się już panu Salomonowi, że nareszcie przełamał upór córki, i nie wchodząc w tłomaczenie tego co powiedziała, począł ją ściskać i dziękować. Laura płakała i milczała.
Gdy Dobek wyszedł, jeszcze ochłonąć nie miała czasu Laura, a już wcisnęła się pani Lassy, aby coś z niej wybadać; znalazła jednak usta zamknięte i twarz już wypogadzającą się. Napróżno chciała zwrócić rozmowę ku bytności ojca, aby się o czemś dowiedzieć. Laura zbyła ją milczeniem; spostrzegła tylko niezwykłe namysły w jej oczach i czole, gorączkowe jakieś ruchy, zajęcie… znamionujące wielką walkę wewnętrzną. Gdy po godzinie próżnego zabiegania ze stron wszystkich nie dopytała ani słowa, wymknęła się zdać sprawę pani… iż Lorka bardzo uczuła rozmowę z ojcem i zdaje się mocno poruszona.
Wieczorem w tej godzinie, gdy pani Lassy zwykle odchodziła do swojego pokoju, aby przez szparę i otwór od klucza śledzić czynności Laury, znalazła nadspodziewanie owe szpary pozatykane i klucz tak umieszczony, iż oka nie dopuszczał. Słyszała tylko bacznie nastawiając ucho, iż się tam za drzwiami krzątano…
Z rana zdawało się, iż ślad nie pozostał po wczorajszem z ojcem spotkaniu; pobiegła do ojca dać mu dzień dobry, potem do swojej Muni, do ogródka, na zamek…
Bywały dni dawniej, w których Dobek, córka i część domowników przypuszczona do familijnych tajemnic, zwiedzali groby stare w podziemiu. Drugie do nich wnijście od ruin zamkowych wiodło wprost do pierwszej izby, gdzie były złożone trumny ostatnich zmarłych z rodziny. Klucz od tych drzwi znajdował się zawsze pod strażą pana Salomona, który go tylko jednemu czasem Eliaszowi powierzał. Tego dnia Laura wychodząc od ojca szepnęła staremu, iż chce koniecznie odwiedzić groby…
Eliasz się jakoś zaturbował.
– A jegomośćże wie o tem? spytał.
– Wie, tylko życzy sobie, ażeby o tem po zamku nie rozgłaszać; pójdziesz ty sam ze mną… nikogo więcej nie potrzeba… chciałam pomodlić się u trumny matki.
Eliasz gładził włosy… niespokojny był trochę o tę nową trumnę pokutnika, która stanęła pod murem, bo Laura musiała ją dostrzedz… a pamiętała nadto dobrze jak stały dawne, żeby nie rozpoznała, iż jej tam wprzódy nie było. Nie mógł się jednak oprzeć usilnemu naleganiu Laury, której wszystkim życzeniom zwykł był ulegać; poszedł po klucz, i w chwili, gdy ona niby ogródkiem zajętą była, od którego o kilka kroków znajdowało się wnijście do podziemia, poszedł je dla niej otworzyć.
Narwawszy pierwszych wiosennych kwiatów ile ich unieść mogła, Lorka obejrzała się tylko czy jej kto nie szpieguje, i nim pani Lassy ukryta za węgłem nadbiedz mogła, spuściła się do podziemia. Ostrożny Eliasz natychmiast je za sobą zatrzasnął.
Dziewczę z jakiemś uczuciem niezwykłem śpieszyło tu z temi kwiatami… z oczyma we łzach, a marszczkami na czole… W południe trochę światła z góry wpadało przez wązkie okienka, i cały szereg trumien widać było w pół mroku… Najbliżej wnijścia stała matczyna… przy której Laura przyklękła, objęła ją milcząca rękami… oparła o nią głowę… i tak przez chwilę nieruchoma zdawała się modlić… Wszystkie kwiaty które niosła, posypały się pod zwłoki matki.
Gdy wstała z zarumienionem czołem, aby po gałązce rzucić na inne trumny i podniosła oczy ku nim, uderzył ją najprzód odarty aksamit na tej, w której złożona była babka… a oglądając się… dostrzegła po za nią przy murze… nową nieznaną trumnę dziada… Przybite słabo wieko jej odstało było i zsunęło się; z przerażeniem Eliasz i ona ujrzeli ciało starca z jego siwą brodą i nagą czaszką, jakby zwiędłe i zaschłe, nieokryte niczem; jedna jego ręka wysunęła się i w ściśniętych palcach trzymała jeszcze ów odarty płat z wieka obnażonego babczynej trumny. Laura stanęła jak wryta nad tym przerażającym obrazem, nie zrozumiała dramatu śmierci.
– Co to jest? spytała słabym głosem Eljasza… Kto to jest? Co znaczy ta ręka? o mój Boże!…
– Na Boga! panienko! cicho! chodźmy! Nic, nie ma nic… z trumny wieko opadło…
– Ale w ręku… ten oddarty aksamit, którego brak tutaj! wskazała z przerażeniem…
Eljasz ujął ją za rękę:
– Panienko! nie trwoż się… w tem cudu nie ma… ale jest tajemnica… ja ci jej wyjawić nie mogę, posłyszysz ją kiedyś z ust ojca… Lecz nie zdradź mnie… chodźmy… chodźmy…
– A któż jest ten starzec jakby wczoraj uśpiony? spytała.
– Dziad twój – szepnął Eljasz..
– Kiedyż umarł? gdzie?
Eljasz wskazał na usta, że mu je zamknęła przysięga, i pośpiesznie ciągnął ją do wyjścia… Obłąkanym trwogą wzrokiem obejrzała się do koła Laura… przyklękła jeszcze raz u trumny matki… zapłakała i wyszła.
Stary jej przewodnik obejrzał wprzódy czy ich wysuwających się z lochów nie dostrzeże kto… ale pani Lassy pobiegła była dalej. Lorka mogła bez niebezpieczeństwa wyjść niewidziana. Wyszła upojona widokiem, zadumana o tem co widziała, i ani się postrzegła, gdy ją napędziła nieunikniona towarzyszka. Co gorsza znalazł się zaraz natrętny rotmistrz, który z każdego wyjścia Laury korzystał, aby ją witać nieznośnemi komplementami swojemi. Unikając obojga, pobiegła jak mogła najprędzej ukryć się w swoim pokoju.
Za dwa dni nadchodziły urodziny pani Sabiny. Dobek chciał je w istocie obchodzić tak świetnie, jak tylko na tej pustyni było można. Zaproszono zawczasu wikarego, proboszcza, jednego czy dwu sąsiadów Smołochowa… mimo to nie obiecywało się wcale liczne towarzystwo. Z obiadem miano wystąpić wspaniale… a pan Salomon nagotował kosztowny od siebie podarek… Oprócz tego gromady z wiosek miały przyjść młodej pani składać życzenia i powinszowania… Rotmistrz krzątał się także około uświetnienia dnia tego, pani Lassy miała wiersze francuzkie przepisane ręką własną, a po nad niemi tuszem narysowała misternie ołtarz przyjaźni i potężną cyfrę solenizantki.
To arcydzieło kaligraficzne pokazała Laurze, wielce zdziwiona, że ona go tak pięknem nie znajdowała, jak się artystce zdawało.
Ruch we dworze był wielki.
Rotmistrz też korzystając z zamętu, pono swoją komendę także chciał mieć w gotowości do – czynu… Rachował na to, że panna Laura zechce się może wymknąć, aby niekoniecznie być przytomną całej uroczystości. Parawęsowski miał oczekiwać z końmi niedaleko ode dworu na drodze, Siwiński zaś i on korzystając z zajęcia sług i zabawy… spodziewali się módz porwać i unieść Laurę… do powozu.
Poręba nie był całkiem pewien czy mu się to uda, na wszelki jednak wypadek, przysposabiał się. Nie jesteśmy pewni, czy pani Lassy wtajemniczona była w ten spisek, lub nieświadoma go, pomocą doń być miała; to pewna, iż zalecono jej wieczorem namawiać na przechadzkę…
Rotmistrz mimo wszelkich ku temu przedsięwziętych środków, niespokojny był trochę. Siwiński mu odwagi nie dodawał, bo ją sam bliżej się przypatrzywszy dworowi utracił. Parawęsowski tylko, po wódce szczególniej, zaklinał się, że wszystko pójdzie jak z płatka…
W wigilję dnia wieczorem, wszyscy niemal znużeni wcześnie się porozchodzili. Rotmistrz brząkał na gitarze siedząc u jejmości, pani Lassy związywała wstążeczką różową jutrzejsze powinszowanie… Dobek naradzał się z Eljaszem… Siwiński zawczasu poszedł się położyć i wyspać, przewidując, że jutro pewnie oka nie zmruży… W całym dworze panowała cisza przedwczesna, jakby dachy jego osłaniały pokój i szczęście, których tu już nie było…
Śliczna majowa noc z tysiącem gwiazd na niebie, z zapachem czeremch rozkwitłych, ze śpiewem słowików w zaroślach zamkowych… weszła po nad usypiające Borowce…
X
Była godzina siódma rano… i rosa jeszcze nie oschła, perliła się na liściach i trawie, gdy na pół rozebrana i bez jednego trzewika na nodze, z włosami rozpuszczonemi, które straszliwą zdradzały w pośrodku głowy łysinę, pani Lassy wbiegła do pokoju Dobkowej zaledwie przebudzonej i jeszcze w łóżku leżącej, i padła rozkrzyżowana na podłodze krzycząc:
– Nie ma jej! Uciekła! znikła!
– Kogo? zrywając się podchwyciła Dobkowa…
– Laury!
– Cicho! milcz! krzyknęła natychmiast Sabina, w najmocniejszem przekonaniu, iż rotmistrzowi z jego akolitami udało się porwać dziewczynę.
– Cicho, milcz, nie wrzeszcz… idź do łóżka i nie mieszaj się do niczego…
– Ale cały dwór już wie! Wszyscy na nogach, sądny dzień!.. Nieszczęście.
Dobkowa co najprędzej odziewać się zaczęła dosyć niespokojna, lecz zawsze pewna tego, iż zniknięcie musiało być sprawą rotmistrza…
– Ojciec wie?
– A! wie! wie! na wszystkie strony rozbiegli się ludzie konni… ze stajni pozabierano do ostatniego… od kanonika, od Żydów… Z miasteczka kto tylko mógł siadł także… polecieli w pogoń.
– Nieszczęście! szepnęła w duchu Sabina; jeszcze ich napędzić i złapać gotowi…
– Ale kiedyż się to stało? odezwała się głośno…
– Któż to może wiedzieć! Ani jak, ani kiedy! Ale ja, zaklinam się pani na co mam najświętszego… żem niewinna…
– Dajże mi jejmość pokój! ja cię nie obwiniam! Gdzie stary?
– Stoi tam lamentując przed domem, jak trup… straszny! okropny…
Dobkowa zawsze najpewniejsza, że rotmistrz tak się dzielnie spisał, wypadła przyodziana jako tako na schody, a z nich na dół, i z największem podziwieniem swem ujrzała pana Porębę w kożuszku narzuconym na ramiona, w butach rannych, zaspanego, z rozczochraną czupryną, stojącego nieopodal jak słup z usty otwartemi. Obok niego Siwiński, a dalej snuł się Parawęsowski. Cały dwór był przy jegomości.
Dobkowa zobaczywszy ich, osłupiała. Zdało jej się naprzód, że złapani zostali, lecz mieli miny niewinnych baranków, ręce pozakładane w tył i miny skwaszone…
– Gdzież więc i z kim mogła uciec Laura?
Dobkowa przypadła do męża i uderzyła go po ramieniu.
– Co to jest? co się z dziewczyną stało zapytała.
Chmurny jak noc odwrócił się stary, popatrzał na nią i mruknął:
– To wasza sprawa.
– Moja sprawa! moja! a cożem ja winna?…
– Winnaś, żeś się na próg tego domu dostała, do którego wniosłaś niepokój, walkę… wszystkie nieszczęścia z sobą. – rzekł zrozpaczony ojciec ręce łamiąc nad głową: winnaś ty, winienem ja! ona jedna niewinna a zgubiona… Biedna Lorka moja! córka moja! moje dziecko!
I ryczał tak z bólu i trwogi, odpychając żonę, która z gniewu i strachu pobladła… Czuła, że do niego przystąpić nawet nie było bezpiecznie. Człowiek ten tak zwykle powolny, był roznamiętniony i dziki. Poznać w nim nie było można owego pana Salomona dni powszednich, z którego słowo było dobyć trudno i wejrzenie.
Obok niego stał płaczący Eljasz, a po za nimi co żyło we dworze, a co w pogoń pojechać nie mogło, zasmucone, zrozpaczone… z jękiem i żałością.
Stary Aron z synem przybiegł też na pół ubrany z miasteczka, i całując po rękach Dobka, niezrozumiałemi wyrazy go pocieszał. On już ze swojego domu wysłał wszystkie konie na gościniec, w las… na ścieżynki najmniejsze…
Gwarno opowiadali ludzie co kto wiedział, ale więcej się domyślano niżeli wiedziano. Nikt z dworskich nie zniknął, uszła więc sama jedna. W pokoju jej sypialnym łóżko było nietknięte… nie brakło sukni, oprócz jednego męzkiego ubrania skromnego, które sobie potajemnie niedawno zrobić kazała. Parę pamiątek po matce snadź zabrała z sobą… W stajni nie było Muni, siodła i troków; jawnem więc się zdawało, że musiała ujechać na swej ulubionej klaczy… sama jedna… Szukano śladów po rosie i piasczystym gruncie, ale te w miasteczku nikły. Z wieczoru jeszcze pani Lassy słyszała ją chodzącą po pokoju… uderzyła nawet parę razy po klawiszach fortepianiku. Wielka jej Biblja leżała otwarta na księdze Hioba… ani kartki, ani pisma, ani znaku żadnego nie zostawiła po sobie.
W stajni śpiący furmani opowiadali, że słyszeli wprawdzie około północy tupanie kopyt końskich, ale przekonani, iż zmora konie dusiła, nie śmieli wyjść zobaczyć. Stary Paweł powiedział, iż jakby skrzypnięciem wrót został przebudzony, i że wkrótce potem, usnąć już nie mogąc, słyszał pianie pierwszych kogutów na folwarku, a niebawem i dnieć w okienku masztarni zaczęło…
Eljasz przypomniał sobie teraz, że mu w wigilję Laura dała znaczny podarek pieniężny (który on wziął w przekonaniu, iż mu chciała otwarcie grobów nagrodzić), i że powierzyła mu zamkniętą szkatułkę, prosząc, aby jej w żadnym razie nikomu nie oddawał, nic niej nie wspominał, dopókiby ona sama się o nią lub przez pismo nie zgłosiła. Eljasz nie dobrze zrozumiawszy o co chodziło, przyjął ten depozyt; teraz wyjaśniło mu się jego znaczenie, lecz zmilczał o nim nawet przed ojcem…
Pani Dobkowa stała w pośród tego gwaru i zamętu zapomniana przez wszystkich, prawie odepchnięta przez męża, rozgniewana do najwyższego stopnia. Splunęła wreszcie pogardliwie, i skinąwszy na rotmistrza poszła nazad na schody. Poręba jak stał w rannym stroju, powlókł się za nią.
– Niedołęgo! bałamucie jakiś! tupiąc nogą zakrzyczała Sabina: a cóż? co? ślicznie ci się udało?
– Djabliż ją mogli posądzić o to, że sama jedna ztąd szmirgnie…
– Gdzie? co? sama jedna! pewno nie sama, musiał kuzynek Honory podjechać i pomódz, albo nie wiem tam już kto, a pewnie nie sama uciekła, bo by się bała. I asan tu siedziałeś, chodziłeś, bałamuciłeś, durzyłeś siebie i mnie… a byłeś jak w rogu! Otóż mi śliczny człek do roboty! Do półmiska i kieliszka…
Rotmistrz się na serjo rozjątrzył.
– E! milczałabyś też… sekutnico! zawołał nogą tupiąc… jeszcze mi będziesz oczy wykalać swoją własną winą. Niech cię tam z twoją pasierbicą razem…
Machnął ręką i zszedł ze schodów na prost do stajni.
Grześ! zawołał: konie zaprzęgaj, bryczkę ładuj i zajeżdżaj duchem. Pal ich djabli, nie ma tu co robić…
Wśród zgiełku nikt nawet ani zważał na wybieranie się Poręby, które zresztą mogło się za pogoń uważać, Pani Lassy dostała w swoim pokoju okrutnych spazmów, na które tak dalece nikt nie uważał, iż sama się z nich wyleczyć musiała, nikogo do pomocy znaleźć nie mogąc. Odłożyła je na tę chwilę, w której zwrócić będą mogły uwagę i dowieść jej uczucia…
Szkoda było tak umiejętnie odegrywaną komedję przedstawiać przed próżnemi ławkami… Wzruszona była też istotnie, bo wypadek ten zdawał się zapowiadać odprawę z Borowiec, w których jej było doskonale. Nawet gdyby się tę nieszczęsną Laurę udało pochwycić, nader wątpliwem było, czy się pani Lassy obwiniona o taki niedozór utrzymać przy niej potrafi…
Dobkowa chodziła wzburzona i nie obeszło ją nawet, gdy Rózia przyszła oznajmić, że rotmistrz wyjechał…
– Niech sobie jedzie na złamanie karku! odpowiedziała: a co mi po nim? Niezdara!
O Laurę wcale jej nie szło, rada była nawet, że się pozbyła z domu, bo tego sobie życzyła; sposób wszakże w jaki uszła, opór stawiony przez nią, i gniew Dobka poruszały ją niezmiernie. Znalazła pana Salomona tak zmienionym, że się go przelękła. Był to inny a straszny człowiek. A nuż tym drugim miał nadal pozostać, on, którego jejmość nigdy o tyle energji i uczucia nie posądzała?
Tak tedy ów dzień urodzin, który miano obchodzić uroczyście, dzień tryumfu i radości, zmienił się w najokropniejszą chwilę z przeżytych dotąd w Borowcach… A że parę osób obcych zaproszono… wstyd, zawód, rozgłos wypadku nieunikniony, miał się jeszcze powiększyć.
Nikt w tej chwili w całym domu o urodzinach jejmości, a bodaj i o niej samej nie myślał; wszyscy zajęci byli losem biednej dziewczyny, zmuszonej prześladowaniem i złem obejściem macochy do ucieczki z rodzicielskiego domu. Szemranie przeciw niezręcznemu jej od początku postępowaniu było powszechne, jej przypisywano winę całą. Musiała to czuć pewnie, a osamotnienie zupełne, bo Rózia i służąca strwożone obie zostały same przy niej, dawało jej poznać co się dziać musiało.
Ubrała się pośpiesznie, i nie myśląc o stroju, zbiegła jeszcze raz ze schodów probując czy się nie uda przystąpić do Dobka; ten jej nie odpowiedział nic i wskazał tylko schody, aby wróciła zkąd przyszła. Służba, którą mijała, nie okazywała już żadnego uszanowania…
Dla kobiety tak gwałtownego i energicznego charakteru… dość było tych oznak, by ją do łez ze złości bezsilnej pobudzić. Nie wiedziała co począć, zrywała się biegała do okien, siadała, wstawała, chciała odjeżdżać do Smołochowa, i dopiero po pewnym przeciągu czasu, lepiej się namyśliwszy, uspokojona nieco pozostała w nadziei, iż gdy pierwsze wrażenie minie, potrafi się i pomścić za to, i skorzystać z nieszczęścia.
Około południa, nic nie wiedzący o wypadku panowie sąsiedzi: Ignacy Radwan i Jeremiasz Buczyński, w paradnych strojach propter solemnitatem stawili się w Borowcach. Już w miasteczku, gdzie się oba przebierali z podróżnych kubraków w paradne kontusze, powiedziano im co we dworze zastaną. Niemniej jednak musieli przybyć choćby z kondolencją, a Buczyński, który był straszliwie głodny, utrzymywał, że bądź co bądź, choć kieliszek wódki i kawał wędzonej kiełbasy dostanie. Oba jednak zapomnieli o wódce i zakąsce, zobaczywszy biednego spłakanego Dobka, łamiącego ręce, chodzącego po podwórzu i powtarzającego z wyrazem boleści:
– Dziecko moje! nieszczęśliwe dziecko moje!
– Mój mości dobrodzieju, oderwał się Radwan, który był człek otyły, poważny i szanowany dla nader pięknej prezencji i pysznej łysiny: niech pan się nie oddaje rozpaczy, nie pomoże to nic… Wszystko się to, da Bóg, naprawi.
– Ale tak, dodał Buczyński… Opatrzność boska… tak! jakoś to będzie! trzeba mieć nadzieję…
Najrzawszy ich obu, pani Dobkowa korzystać chciała z przybycia i posłała Rózię prosić na górę…
Buczyński utwierdził się w przekonaniu, iż wódki i zakąski dostaną; pożegnawszy tedy Dobka, którego do domu wprowadzić nie było można, posunęli się do gospodyni, by jej złożyć swe vota razem i użalenie nad smutną rzeczy konjunkturą. Przyjęła ich jejmość nie ubrana, zapłakana a gniewna…
– Otóż mi śliczne urodziny! zawołała sadzając pana pisarza i mostowniczego; ale ja przewidywałam zawsze, iż rozpieszczona jedynaczka źle skończy. Nie podobało się jejmościance, że nie sama tu królowała. Przecież jej ustępowałam z drogi… a wszyscy poświadczą, że żadnej krzywdy nie miała. Co się tyczy ojca, ten pieścił a zapieszczał. Otóż to ma skutki…
– Mnie się zdaje, dodał poważny pisarz! iż scrutinium ściślejsze okaże jako nie konno przecie i nie w męzkim habicie uszła… To być nie może…
– Ja się domyślam, że pewny kuzynek, młody chłopak, który tu był niedawno w odwiedzinach, nie jest temu obcy, cicho dodała gospodyni.
– A pan rotmistrz kędy się obraca? zapytał mostowniczy, który na niego ex re przekąski rachował.
– Wyjechał, myślę, że w pogoń! rzekła jejmość.
– Tośmy tedy wpadli nie w porę, istotnie jak Piłat w Credo, westchnął Radwan.
– Radzibyśmy choć słowem pociechy służyć, ale…
– Ale w gębie zasycha i w żołądku wierci! sam do siebie wzdychając także rzekł Buczyński, a jejmość ani myśli o podtrzymaniu naszych sił zwątlonych… Prawda, żeśmy trafili ślicznie.
Nie tak jednak nieopatrzna była gospodyni jak sądził Buczyński, po chwili bowiem wysłała Rózię, ażeby coś podano gościom, którzy dobry kawał drogi zrobiwszy, po poleskiej trzęsawicy, mogli rekonfortacji potrzebować. Stało się, iż Rózia obiegła dom, kredens, kuchnię, apteczkę i wszystko znalazła pozamykane, a wszelkie ucho ogłuchłe na głos swój. Nikt nie zważał na jej domagania się i upominania. Nadzwyczaj zmieszana przybiegła na ucho dać pani znać, iż nic dostać, niczego się doprosić nie było można. Doniesienie to acz ciche, doszło słuchu i wnętrzności pana mostowniczego, tak, że całkowicie zwątpił o tem, by tu co dziś ludzie jeść mogli, myśląc już o rybie i jajecznicy u Arona…
Gdy tak smutnie opuszczona, gospodyni bez dworu, przyjmuje swych gości, na dole wszyscy zajęci jeszcze to pogonią, to opowiadaniami i domysłami o ucieczce. Dobek nie tracił nadziei, iż Laura wrócić będzie zmuszona… lękał się tylko, by obłąkawszy się w lesie, nie ucierpiała od głodu, lub od zwierza nie była w niebezpieczeństwie.
Mówiliśmy już o położeniu Borowiec, ze wszech stron okrążonych szerokim pasem lasów i trzęsawisk. Granicy tej nie wszędzie z łatwością, gdzie niegdzie całkiem przejechać nie było można. Laura nie udała się wielkim, jedynym traktem, jaki ztąd na świat prowadził, gdyż tu by łatwo dościgniona być mogła, a pogoni musiała się lękać i spodziewać…
Wedle wszelkiego podobieństwa, dosyć dobrze znając lasy okoliczne, skierowała się jedną z drożyn w bór, mając nadzieję w Muni, przebrnąć grzęzawice tam gdzie były dostępniejsze i hrudami poprzecinane. Takich ścieżek po lasach wijących się w różnych kierunkach było wiele; wyrób klepki, łuczywa, balów pomnożył je, ale razem poplątał tak, iż na nich i najwprawniejszy leśniczy w głębinach puszcz by się zabłąkał. Bywały dawniej przykłady ludzi, którzy nieopatrznie wybrawszy się na jagody lub grzyby, po dni kilka głodem marli i osłabli do domów wracali… Opowiadano o kobiecie, która znikła, a drugiego roku znaleziono po niej kości tylko i reszty odzieży… Wszystko to rozpowiadali sobie ludzie po cichu… a Dobka dopiero z południa potrafił Eljasz skłonić, by poszedł nieco spocząć do izby, albo się nawet położył.
O jejmości nie pomyślał nikt, i w kuchni dopiero coś nastawiono, gdy się ludzie sami głodnymi poczuli.
Dobrze z południa już powrócił jeden ze stajennych, któremu koń zakulał i opowiadał, że ludzie w lesie nade dniem widzieli konno jadącego młodego nieznajomego panicza, który ich o drogę rozpytywał, mówiąc, że na polowaniu zbłądził. Wedle opisu konia i ubioru, musiała to być Laura… Ludzie się jednak w opowiadaniach różnili, gdyż młodzi przestraszeni tak niezwykłym widokiem jeźdźca w lesie o tej porze rannej, pouciekali od niego jak od widma, i jeden tylko starszy na pytania mu odpowiadał. W tym kierunku pojechało właśnie dwóch ludzi, i spodziewano się, że mogli doścignąć uciekającą, gdyż mieli najlepsze konie. Mała to była pociecha dla nieszczęśliwego Dobka…