Kitabı oku: «Macocha, tom pierwszy», sayfa 3
Ciocię Henau, gdy ją od czego chce powstrzymać, jeśli jawnem nieposłuszeństwem nie może zmódz, to ją zdradliwemi pieszczoty i pochlebstwy na swą stronę przeciągnie. Toż z ojcem, toż z innymi.
– Ale zkądże ją ksiądz kanonik tak zna, spytała wdowa.
Ksiądz Żagiel westchnął i wskazał zamek…
– Wszak-ci to moja troska powszednia, to zdziczałe dziecko! rzekł cicho. Ja się patrzę cały dzień na te wybryki, słucham o nich i boleję nad duszą zgubioną… której uratować nie mogę… Powiem asindzce tylko jedno, dodał w końcu, a poznasz ją lepiej.
W kościele, gdy przyjdą, nie mogę powiedzieć, żeby mi się nieprzystojnie znajdowała, pada na kolana, zdaje się przejęta, lecz… ust nie otworzy do modlitwy. Raz tedy, gdyśmy litanje odmawiali publicznie, dostrzegłszy, że nie odpowiada… będąc na zamku po nabożeństwie, jak to zwykła w dni krzyżowe, spytałem jej łagodnie o przyczynę.
Spojrzała na mnie zdziwiona, a pamiętaj pani, żeć to szesnastoletnie dziecko i wiesz pani, jaką otrzymałem odpowiedź? „Ja się nie mogę modlić na rozkaz, ale gdy czuję, że dusza moja podnosi się ku Stwórcy… nie modlę się usty, – modlę duszą!”
Nie było co mówić więcej… to już pachnie herezją ta samowola w modlitwie… a jeszcze w takiem dziecku!
Pani Noskowa ruszyła ramionami.
– Przynoszą z sobą książki do kościoła, mówił kanonik… trudno tam zaglądać jakie… Raz przecież roztargniona panienka zapomniała swojej… zajrzałem odsyłając… Cóż pani myślisz było w książce? Psalmy… nic, tylko psalmy… i strasznie mi podejrzane czy nie jaki Luter je tłómaczył… To rzecz wiadoma, rzekł ciszej ksiądz Żagiel, iż kalwinami, potem arjanami byli, i nawrócili się jeno z musu… aby dóbr nie stracić i nie uchodzić z kraju… a no! podejrzewam ja to nawrócenie, podejrzewam je mocno…
Kanonik począł głową trząść.
– Trudno, rzekł, być inkwizytorem sumienia, niech tam Bóg sądzi…
Otóż w tem, osoba pobożna, katoliczka, gorliwa jak pani, dokończył ksiądz Żagiel, mogłaby mieć zasługę, gdyby zbliżając się do nich, innemi sentymentami natchnęła…
Pani Noskowa skromnie oczy spuściła.
– Ja jestem prosta kobieta, mój ojcze… a zresztą, wpływu na nich trudno mi się spodziewać… Bóg wie, jak mi to się uda.
– Przecież najtrudniejsze już się udało, odparł ksiądz Żagiel, bo się tem nikt nie pochlubi, żeby do nich docisnął, a pani nawet przyrzekł, że się zajmie interesami! Widoczny cud!
Westchnął proboszcz i dodał:
– Różnemi Bóg posługuje się narzędziami, różnych dróg i środków używa, gdy ma dzieła dokonać… w Jego rękach co słabe staje się potęgą, a co silne kruszy się i rozpada… W każdym razie, winszuję…
Jakże się księdzu kanonikowi zdaje: dotrzyma mi on obietnicy? spytała wdowa, bawiąc się z chusteczką; ma przybyć do Smołochowa?
– Słowa on dotrzymuje zawsze, odparł proboszcz, ale rzadko je komu da.
– A nie możnażby wiedzieć naprzód, kiedy przyjedzie? dodała Noskowa.
– Przynajmniej nie przezemnie, śmiejąc się dodał ksiądz Żagiel, bo ja wcale nie wiem co się we dworze dzieje i chyba wypadkiem ktoś mi co ztamtąd nierychło przyniesie. Najprędzejby Aron mógł dać znać dla niego Dobek nie ma pono tajemnic.
– Aron? Aron? powtórzyła ciekawie Noskowa wiążąc węzełek na chustce – Aron…
– Przez Arona tam robi się wszystko…
– A ten Aron jest zapewne ubogim faktorem? spytała wdowa.
Ksiądz się rozśmiał.
– Aron Levi? ha! ha! Aron Levi ma pewnie więcej od nas obojga… a mało mniej od swojego pryncypała… handlują razem na spółkę…
– Z żydem? on?
– Ja sądzę, że on by z tatarem handlował, gdyby zarobku był pewien…
– Aron ma pewnie dom w miasteczku? wtrąciła pani Noskowa.
– Ma murowaną kamieniczkę w rynku, a inne domy większe w kilku miastach…
Po kilku jeszcze pytaniach i odpowiedziach, zamyślona jejmość zerwała się żywo z siedzenia jakby przebudzona, uśmiechnęła się weselej, i pocałowawszy kanonika w rękę, wyszła do koni swoich w miasteczku…
Wkrótce potem powóz jej toczył się ku lasom w stronę Smołochowa…
III
Nie ma smutniejszego widoku nad walkę z sobą człowieka, który czuje, że z niej nie wyjdzie zwycięzcą. Są wypadki, w których ucieczka jedynym w istocie ratunkiem: ani się wstydzić może ten, co z placu uchodzi przed przewyższającą siłą, jeśli żyć jeszcze chce a ofiarą paść nie potrzebuje. W takim położeniu był pan Salomon Dobek, rozmyślając o pięknej wdowie, której niespodzianie został opiekunem. Jakiś głos wewnętrzny mówił mu, że ta kobieta opanuje go gdy zechce… i że chce go opanować! Widział jasno nieszczęśliwy, że bogactwa nagromadzone, o których ludzie nie mogli coś nie wiedzieć, ściągnąć nań gotowe chciwością wiedzioną kobietę, panią swej woli i nie zależną od nikogo, oprócz własnej fantazji i rachuby. Piękność tej niewiasty przerażała go i pociągała razem, czuł się w obec niej słabym… Kilkanaście lat osamotnienia czyniło go młodzieńczo wrażliwym, – pierwsze spotkanie z wdową dowodziło, że chciała go ku sobie przyciągnąć…
Przywiązany do dziecka… trwożąc się o los jego… zarazem już w duszy tłómaczył się sam przed sobą, iż Laurze krzywdy nie uczyni, ani da wyrządzić, że ona zawsze zostanie dlań najmilszą, najdroższą, jedyną… Lecz same te przypuszczenia już dowodziły poczucia słabości i trwogi…
Wszakże widział ją ledwie raz w życiu, a wszystko co mu na myśl przychodziło, mogło być urojeniem. Po cóż miał się dać spętać i zaprzedać wolność swoją, a może przyszłość dziecięcia?
Odpędzał te mary – wracały… W kilka dni niepokój jakiś w duszy począł go pędzić do spełnienia obietnicy. Należało jechać do Smołochowa… zbyć co najprędzej ten obowiązek, a potem.. uwolnić się… oswobodzić na wieki i wrócić do pracy.
Panna Henau słyszała przy kawie przyrzeczenie dane wdowie, nie wspomniała jednak o niem Laurze, gdyż wiedziała, że to na niej przykre zrobi wrażenie. Sposób w jaki się jej po raz pierwszy okazała pani Noskowa, był powodem, iż Lorka wstręt jakiś powzięła do niej… mogła więc i musiała być przeciwną podróży ojcowskiej, zwłaszcza, że ta była całkiem niezwyczajnym krokiem… i wyłomem w życiu spokojnem, którego porządku nic dotąd nie naruszyło.
Dobek bił się jeszcze z sobą, gdy jednego dnia Aron Lewi, gładząc brodę i uśmiechając się, przystąpił doń z cichym szeptem:
– Jasny panie, cóż to? Aron nic nie wie o tem, że się jegomość wybiera do Smołochowa?
Pan Salomon aż cofnął się od żyda z pewnym przestrachem.
– Ja? do Smołochowa? a tyż zkąd wiesz o tem?
– Przecie ja powinienem wszystko wiedzieć, spokojnie odparł Aron; jaśnie pan znasz mnie dawno i lepszego pewnie sługi, a mogę powiedzieć przyjaciela, nie masz nademnie. Już to źle, że jegomość się mnie dawno sam nie spytał o to… A gdybyś jaśnie pan zapytał mnie, jabym potrząsnął głową i powiedziałbym po cichu: „Niech jasny pan nie jedzie do Smołochowa.
Dobek popatrzał nań trwożliwie.
– Zmiłuj się, kochany Aronie! zawołał pośpiesznie głosem stłumionym, oglądając się w koło. Zkądże wiesz i dla czego mi to mówisz?
Stary wciąż siwą brodę w dół ciągnął i gładził… Podniósł brwi czarne (bo mu z ciemnych włosów tylko one zostały jak były), i cedzonym głosem począł też cicho:
– Ja to wiem tylko, że ona tam, ta jejmość wielką wagę na to kładzie, żeby pan do niej przyjechał. A jeśli ona tego chce, ja się boję i pan się lękać powinien. Ona wie, że ja u jegomości mam łaskę, to zabiegała już aż do mnie, do żyda, żebym ja pana do tego namawiał. To źle, to bardzo źle, dodał Aron…
– Ależ mój Aronie, przerwał Dobek: tego nie wiesz, że ona wdowa, sierota, i potrzebuje rady i opieki.
Aron się uśmiechnął, ramionami rzucając.
– Aj! aj! szepnął, to bardzo mądra kobieta, ona potrafi sobie dostać czegokolwiek jej potrzeba.. Ja krótko powiem jegomości: albo ona na pańskie pieniądze się łakomi… albo jegomości chce złapać razem, żeby się do nich dobrać…
Pan Salomon zbladł.
– Mnie złapać! zawołał; ale patrzajże na mnie, mam blizko pięćdziesięciu lat… a ona…
– To najgorzej, że jegomość masz pięćdziesiąt lat… rzekł Aron… Pan jesteś stary a żyłeś jak pustelnik, nad panem ona będzie miała panowanie łatwe, jak tylko zechce… a że ona zechce…
Nie kończąc machnął ręką.
– A co się stanie z panną Lorką? z tem kochanem dzieckiem, z tym ślicznym kwiatkiem? a co się stanie z temi skarbami, które jegomość w pocie czoła zbierał? Czy to ma pójść w obce ręce?
– Aronie! co gadasz! co gadasz! wybuchnął Salomon: gdzież do tego podobieństwo! za kogoż mnie masz?
Żyd powoli poważnie odparł:
– Za człowieka… Mój jegomość – dodał, ja i sam trochę, i przez swoich znam tę panią ze Smołochowa… ja tam bywałem za życia jej męża, wiem zkąd on ją wziął, a patrzałem się na nią często… To jest niebezpieczna kobieta…
Dobek nie odpowiadał, zmieszany stał jak na sądzie przed starym Aronem, który mówił cicho i z wolna:
– Jej matka służyła na królewskim dworze… a ojciec? ojciec się gdzieś podział, że o nim dawno nie było słychu. Jejmość miała sklep z czepkami przy Senatorskiej ulicy… Pan Nosko był impetyczny człek, zobaczył, że piękna… a nie można było tylko się ożenić, wziął i ożenił się. Dziewczyna z miasta… a gdy za męża szła… rozumniejsza była od tego co ją brał… Od tego czasu… jeszcze jej rozumu przybyło…. Ona za nieboszczyka wszystkiem tam rządziła…. robiła co chciała…
Sierota i wdowa! aj! aj! rzekł Aron: na co jej mąż? na co opiekun? ona więcej rozumie niż jegomość i ja… Ja u niej tylko raz drzewo kupowałem i oszukałem się.
Wrażenie, jakie opowiadanie Arona czyniło na Dobku, było widoczne: stary był wylękły, to co słyszał potwierdzało jego przeczucia. A jakże się było od bytności w Smołochowie uwolnić?
Po chwilce namysłu… Dobek rzekł chłodno do Arona, który bacznie się w niego wpatrywał:
– Dziękuję ci bardzo za twoją troskliwość i dobre serce, mój Aronie; lecz masz mnie widzę za człowieka tak słabego, tak łatwego do wzięcia… jak niedorosłe dziecko? Cóż ci się śni, żeby ona myślała na mnie czynić zasadzki, a ja wiedząc o nich, miał w nie wpaść?
Dałem jej słowo, to prawda, że do Smołochowa przyjadę, no to cóż? Pojadę, posiedzę, powrócę i tyle tego.
– Pan się nie boisz? spytał Aron.
– Ja? nie!
– To źle! szepnął Lewi, to bardzo źle… Ale cóż mnie do tego? rzekł po chwili: ja swoje zrobiłem… Niech pan na pannę Lorkę pamięta… więcej nie powiem.
Dobek zaczął frasobliwie przechadzać się po pokoju i wkrótce rozmowę odwrócił na wańczosy i bale, które płynęły do Gdańska. Aron już nie wznowił przedmiotu drażliwego, lecz z pewnym niepokojem śledził wyraz twarzy Dobka.
Pan Salomon pożegnał go jak gdyby zawstydzony.
Postanowił co najprędzej zbyć się ciężaru wiszącego mu nad głową: tegoż dnia wieczorem poszedł do córki.
Mieszkanie jedynaczki było złotą klatką ukochanego ptaszęcia… Składały je dwa pokoje, obok których miała swoją sypialnię ciocia Henau… Okna ich zwrócone na ogródek, zamek, rzekę i widok ku dalekim lasom, błyszczały nowemi szyby sprowadzonemi z za granicy. Sprzęt wszystek powoli przypłynął z tego Gdańska, gdzie przepych kupców ściągnął z całego świata co najwytworniejszego się gdzie znalazło… Rzeźbione szafy, weselszej tylko barwy niż stojące w parlatorium, półki robotą tokarską, ozdobne bronzami złoconemi, misterne krośna, kołowrotki z różnego drzewa wysadzane kością słoniową i perłową macicą, bursztynem wykładane sepeciki, szkatuły z mozaik florenckich… porcelany chińskie i japońskie, ogromne wazony z Delftu… czegoż tam nie było! Jedna klatka złocista dla kanarków, cudo misterstwa i gustu, kosztowało może szkutę zboża… Znać było miłość ojcowską, która nagromadziła dziecku zabawek, by mu ozłocić życie samotne.
Wśród tych świecideł i błyskotek… tu i owdzie leżały książki poprzewracane, pozakładane, rozpoczęte i niedoczytane… książki różnych formatów i wieków, począwszy od foliantu aż do elzewira w pargaminowej sukience… Fantazja Laury nie dopuściła tu wielkiego zaprowadzić porządku, ręka jej stawiła i odstawiała snadź co się jej sprzykrzyło, czego zażądała bliżej… Pączek kwiatów leżał na książce, książka na rozpoczętym dywanie, dywan na zmiętym płaszczyku… Dziesięć różnych robótek w wielkich i małych stało krosienkach… Maleńki klawicymbalik z nutami i cytrę na nim rzuconą widać było w kątku. Mimo tego pozornego nieładu, pokój Laury stanowił obrazek śliczny samą rozmaitością przyborów i sprzętów, któremi był zarzucony… Dziwnie miła woń ledwie pochwycona szła z tych różnych drzew, laków, szufladek i pudełeczek… pachnących jeszcze lasami, z których je ręka ludzka dobyła. Laura siedziała w ogromnym fotelu, z wielką książką na kolanach… głowę miała wspartą na poręczy i włosy w nieładzie… Biała jej sukienka potargana bieganiem, szeroka, spadała do koła na ziemię w bogatych fałdach połamana.
Zobaczywszy ojca w progu, rzuciła książkę bez ceremonii na ziemię, z wielkim trzaskiem starych jej drewnianych okładek; zeskoczyła z fotelu, podbiegła ku niemu i uczepiła mu się na szyi. Dobek pocałował ją w czoło, pogłaskał ręką drżącą i coś zamruczał niewyraźnego…
– Otóż widzisz, rzekł spoglądając na foliant leżący na ziemi: nie masz jeszcze pulpitu do tych ogromnych utrapionych tomów… które ci kolana pokaleczą… Niechże Aron postara się, żeby z Gdańska piękny przywieźli… jak należy dla Lorki…
– Ale niech będzie na kółkach! dodało dziewczę, bo ja mu nie dam stać na miejscu…
To mówiąc pobiegła do kwiatków leżących na stole, i piękny holenderski gwoździk wpięła ojcu w pętlę od szarej kapoty…
– Jak to mnie staremu przy kwiatku! rozśmiał się Dobek: tobie to z nim do twarzy, bo ty sama jesteś kwiatem… a ja grzybem…
Potrząsł głową.
– A wiesz ojcze… przerwała nagle: gdybym ci pokazała śliczny jak najpiękniejszy kwiat grzybek ponsowy, aksamitny, który przyniosłam z lasu… tobyś dopiero się przekonał, że i grzyby piękne być umieją… wykwitał tak jakby z gałązki…
Dobek usiadł na krześle, obejrzawszy się czy na niem co nie leży.
– No, moja Lorko, rzekł: przyszedłem ci jedną osobliwszą zwiastować nowinę. Wszak to ja, jutro na cały dzień jadę.
– Ojciec? dokąd?
– Do Smołochowa.
– Ojciec do Smołochowa? po co?
– A! to widzisz… dla tej nieszczęśliwej wdowy, którą niegodziwi ludzie chcą pokrzywdzić; prosiła mnie ze łzami, przyrzekłem.
Lorka zmarszczyła brwi i skrzywiła usteczka.
– Przyrzekłeś? przyrzekłeś? odezwała się. Mnie to przykro! Taka straszna… takiem się jej przelękła… Ciągle mi upiorem stoi przed oczyma… O! gdybyś mógł nie jechać!
– Ależ dla czego?
– Dla czego?.. powoli poczęła Laura: ja sama nie umiem powiedzieć dla czego… a boję się o ciebie – i dałabym wiele, gdybyś nie jechał… Wiesz ojcze… Dobkowie nie jeździli nigdy nigdzie… tylko… żeby się żenić… Mnie serce przeszywa śmieszna myśl… A!..
Rzuciła się ojcu na szyję, potem przyklękła przed nim, złożyła ręce, zapatrzyła się w oczy. Nie pojedziesz ojczuniu… drogi tatku! nie pojedziesz? Chcesz ratować ją? A! dobrze! Daj jej pieniędzy, wszak ludzi zwykle ratuje się tylko pieniędzmi… wszak dla nich wszystkiem pieniądze, i ona nie może żądać niczego innego tylko jałmużny… Daj jej królewską jałmużnę… ale – nie jedź ty do niej.
Na te wyrazy wymówione z trwogą i ogniem, stary pan Salomon oniemiał prawie. Własna jego obawa, rada Arona, prośba córki, wszystko się składało na jakieś przeczucie nieszczęścia; nie chciał jednak okazać po sobie że się zawahał… i że w nim ciekawość uparta walczyła zajadle przeciw tym głosom proroczym.
Uśmiechnął się z przymusem.
– Moja Lorciu! zawołał… jakżeby to było śmiesznie zlęknąć się kobiety bezbronnej! Dla czego? Cóż mi się stać może?
– A dla czegóż ja się boję i drżę? zapytała Laura… dla czego jej głos wpadał mi aż do serca i krajał je boleśnie? dla czego ta piękna twarz zdała mi się obliczem kata?
– Boś ty, moje dziecko, marzycielka i dziwaczka… Wszakże czasem ci się zdaje, że kwiatek ma wyraz złośliwy, że ptacy cię łają świergocząc…
– To prawda! tatku, odparła Laura, ale ja… ja jestem przekonana, że są kwiaty, co nas nie lubią, jak my ich…. że są zwierzęta, co nas kochają, i że miłość jest zawsze wzajemna… A że ja tej kobiety… nienawidzę, więc i ona musi mieć wstręt do mnie… Po cóż ci szukać ludzi, co twego dziecka kochać nie mogą?
Dobek udawał, że się śmieje.
– A! dziecko! porzućże te dziwactwa! pojadę, pokłonię się, papiery przepatrzę i powrócę…
Lorka opadła klękając na ziemię i rzekła:
– A to tak ty mnie kochasz? tak? kiedy ja proszę… kiedy ja się lękam?.. Mój ty drogi! mój ty miły… po cóż ci ruszać się z domu?.. czy ci w twem gniazdku nie lubo? na co obcych szukać ludzi? Żyliśmy sami tak długo… trwoga mnie jakaś ogarnia…
– Dziecko jesteś, rzekł Dobek poważnie: i tobież przecie z tego gniazda wylecieć przyjdzie?
Lorka potrzęsła głową.
– A! nie! nie! mnie tu dobrze! nie polecę…
I dodała błagając:
– Poszlej jej pieniędzy… poszlej co zechce… mamy ich dosyć…
– Nie tak wiele jak ci się zdaje! zawołał żywo skąpiec.
Lorka pogroziła mu palcem.
– E! ja wiem! ja wszystko wiem! ale niech to będzie tajemnicą…
– Wszystko co jest to dla ciebie.
– A ja wszystkiego wyrzekłabym się, tylko żebyś ty mi został, żeby mi ciebie nie chcieli odbierać ludzie, żeby nikt obcy… nikt obcy nie wcisnął się między nas dwoje…
Smutnie zwiesiła główkę.
– Mam okropne przeczucia… od tego dnia, gdy to widmo tu cicho weszło i stanęło w domu… czarne widmo…
– Moja Lorko!.. ty przerażająco jesteś temi bajkami z książek obałamucona… Śni ci się co czytasz… lepiej biegaj, graj… śpiewaj…
– Ale jam nie przeczytała o niej, ona mi stanęła tam… (wskazała ręką drzwi)… jak groźba jakiejś strasznej żałoby…
Wzdrygnęło się dziewczę…
– Wiesz co Lorku, poważnie i sucho rzekł ojciec: na ten raz muszę ci się sprzeciwić, bom słowo dał; lecz bądźże spokojną! to będzie raz pierwszy i…
Miał domówić: ostatni, gdy weszła ciocia Henau, która z drugiego pokoju całą słyszała rozmowę.
– Lorka ma główkę przewróconą!.. po co to ojca straszyć i zniechęcać!. moja Loro!.. cóż ci znowu?
– A! a! was dwoje na mnie jedną! szepnęła onieśmielona dziewczyna: więc milczę… więc nie powiem nic – nic – ale ciociu Fryderyko…
Wstała, wyprostowała się, oczy jej błysły.
– Ciociu Fryderyko, pamiętaj tę chwilę… proszę… i tę moją trwogę… Serce człowieka ma czasem natchnienia z nieba… ojciec gdy o dziecko chodzi, dziecko, gdy idzie o rodzica…
Odstąpiła powoli ku oknom… Dobek spojrzał na pannę Henau, ona na niego, oczyma wskazali sobie Laurę… i Fryderyka szepnęła:
– Mówcie o czem innem…
Zaczęto w istocie o ogródku… o kwiatach, lecz Laura się nie rozchmurzyła, w oczach miała łzy, chodziła ponura… prawie gniewna…
Nazajutrz unikając nowej jakiej sceny przy wyjeździe, Dobek się musiał wymknąć potajemnie ze dworu… Stary wóz węgierski czekał na niego w miasteczku. A że osobliwością było widzieć pana wyjeżdżającego po za granicę Borowiec, ludzie stawali przed domami i Aron wyszedł w ganek. Pan Salomon nie oglądając się na nikogo, wsiadł do wozu i kazał ruszać do Smołochowa… Po drogach jakie przebywać musiano, było trzy godziny dobre do dworu…
Dobra te Sapieżyńskie, w których od wieków nikt z dziedziców nie bywał, chodziły odwiecznie też dzierżawami i zastawą… Dwór zbudowany przez jednego z poprzedników pana Noski, drewniany, obszerny, dosyć pokaźny, stał w pośrodku wsi ogromnej na lewo i prawo się rozciągającej długiemi chat sznurami. Już po za wzgórzem, na którem był wzniesiony, płynęła rzeka, a za nią rozłożone były łęgi zielone… a za niemi lasy wypalone i przecięte… Wiekuiście taż sama Polesia fizjonomia. Tu tylko rodzaj portu czyli bindiugi ożywiał nieco wybrzeże… Po za dworem czyjaś ręka zasadziła była kilka świerków, które wyrosły na olbrzymy i czarnemi słupy jakby żałobnym okryte kirem otaczały szarą budowę… Z między nich gontowy daszek kapliczki z krzyżykiem wyglądał. Gdy wóz pana Dobka wjechał w dziedziniec, widać było jakąś bieganinę około domu… przy folwarku… coś zabielało w ganku i znikło… a wysiadającemu drzwi otworzył chłopak do izby w lewo, zapowiadając, że pani natychmiast służyć będzie.
Nim to nastąpiło, miał czas pan Salomon rozpatrzyć się w mieszkaniu, które mu się dość osobliwie urządzonem zdało, po jego staroświeckich komnatach. Tu wszystko było świeże, nowe, wytworne na oko a niewiele warte. Sprzęty snadź sprowadzane z Warszawy, połyskiwały blaszkami bronzowemi niewielkiego smaku… kanapki i sofy okrywały pstre materyjki kwieciste, pełno fraszek zapylonych stało na gierydonikach wyglądających słabo i krucho; był i klawicymbalik, były i krosienka, ale to wszystko w ogóle, jak i kwiatki na oknach, wielce zaniedbane, dosyć zbrukane i prochem okryte.
Niedobrze się też ta, jakby pożyczana, elegancja świeża godziła z samym domem po prostu skleconym, z pułapem, którego belki świeżo płótnem podbitem okryto, z niezgrabnym kominem i podłogą z tarcic sosnowych, którą próbowano powoskować i zaniedbano. Pokój był obszerny, a że się w nim tego dnia może nie spodziewano gościa, wśród eleganckiego sprzętu dość było rupieci porozrzucanych, które teraz dopiero służący na prędce chwytał i zabierał. Z wczorajszego dnia pozostały tu ślady jakby dosyć ożywionej zabawy… szklanki i butelki, taca z resztkami ciasta… gitara na sofie…
W ogóle mieszkanie mówiło o nieładzie domu i nierozwadze gospodyni. Godzina była spóźniona, służba powinna była mieć czas do uporządkowania. Uderzyło Dobka i to, że owa smutna wdowa i sierota musiała tu przecież nie dawniej niż wczora przyjmować jakieś ożywione towarzystwo. Krzesła nawet stały w ten sposób jeszcze, że zdało się widzieć na nich kilka osób, które żywą musiały być zajęte rozmową. Co najwięcej wszakże zdziwiło pana Dobka, to szabelka nową fozą z eleganckiemi rapciami i czapeczka modna z piórkiem przy rękawiczkach na stół rzucona…
Dość nierychło wbiegła najprzód młoda panienka w pośpiesznie widać narzuconym stroju bardzo wykwintnym i jaskrawym, z kilku niepotrzebnemi muszkami na twarzyczce jeszcze prawie dziecięcej a już uwiędłej, która się żwawo zaprezentowała jako kuzynka gospodyni, przepraszając gościa, iż sama pani dotąd nie była ubrana, lecz że natychmiast służyć będzie… Oznajmiła ona też o niespodzianem przybyciu krewnego pani Noskowej rotmistrza kawalerji pana Poręby… z którego powodu, ponieważ właśnie był nadjechał wczora wieczorem, taki nieporządek panował w domu. Panienka owa ciekawemi bardzo oczkami prześwidrowawszy na wylot milczącego i zmieszanego pana Dobka, zaczęła podrygując na trzewiczkach z wysokiemi korkami układać nieco rozrzucone rzeczy i ścierać fartuszkiem… pyły. Ale zarazem nie zapominała o gościu, ku któremu zwracała się sznurując usteczka, wdzięcząc się osobliwszym sposobem i łyskając oczkami. Manewra te byłyby może niebezpieczne, gdyby jejmościanka sama wdzięczniejsza była… Lecz twarzyczka bardzo młodziuchna, osobliwszym sposobem, jakby w atmosferze niezdrowej pielęgnowana, była żółta, blada i chorobliwej cery; oczka oprawne w powiekach zaczerwienionych, nie miały blasku, a figurka zręczna dosyć, wychudłą i zbolałą jakąś zdradzała istotę… Rzucała ona słówkami ku gościowi, obracając się do niego, i odbierając w zamian chłodno-grzeczne tylko uśmiechy, gdy drzwi od sieni otwarły się z pośpiechem i trzaskiem, i wszedł niemi… ów wczoraj jakoby przybyły kuzyn jejmości pan rotmistrz Poręba…
Po tym też poznać było łatwo, iż niedawno ze snu przedłużonego się przebudził, bo twarz miał jakby jeszcze zaspaną i obrzękłą nieco, oczy czerwone, a świeże umywanie, mokra czupryna zdradzała i na prędce wyczesane wąsy. Rotmistrz wojskową miał postawę, wzrost prawie nadzwyczajny, tak, że wchodząc drzwiami nieco głowę uchylić musiał, barczysty był, silny, snadź zbudowany na żołnierza… Twarz wcale nie była piękna, rozlana, czerwono-popstrzona, z oczyma małemi, a zbyt szerokiemi usty i gałkowatym nosem, lecz podgolona głowa, wyczupurzone ostro wąsy, ubiór bardzo złocistemi sznury oszywany i z widoczną pretensją włożony, wreszcie ruchy wyuczone, oznajmowały człowieka, który się miał za pięknego, choć wcale takim nie był. Wyraz też oblicza pana rotmistrza nie pociągał ku niemu; było w niem coś szorstkiego, rubasznego i dzikiego prawie, a głos, gdy się odezwał, schrypły, fałszywy, niemiły, jeszcze bardziej od niego odstręczał.
Poręba zaprezentował się jako kuzyn bliski jejmości, o której nieszczęściu zasłyszawszy, pośpieszył przybyć na ratunek.
– Alem ja tu niepotrzebny, dodał, jak skoro acan dobrodziej raczyłeś się zająć losem Sabiny, będziemy o nią spokojni. Tem większą winniśmy mu za to wdzięczność, iż wiemy, jak to trudno nawykłemu do domu, wyrwać się z niego.
Onieśmielony rozgłośnem warczeniem i ruchami zamaszystemi rotmistrza, pan Dobek ledwie kilka słów mógł wycedzić. Poręba siadł przy nim bawić rozmową, tymczasem panienka posprzątawszy i filuterne wejrzenie rzuciwszy na pana rotmistrza, znikła, zostawiając ich samych. Gospodyni domu przyobiecanej jak nie było tak nie było. Dawało się to jednak i tem tłómaczyć, że niespodzianego gościa obiadem przyjmować musiano, więc wszystko należało wydysponować.
Rotmistrz był gadatywus, lecz to co mówił, nie odznaczało się ani dowcipem, ani zręcznością.. Paplał co mu ślina do ust przyniosła. Udział w tej rozmowie pana Dobka był nader mały, mruczał, czasem słówkiem się odezwał, potakiwał, i widocznie mocno był zakłopotany.
Służący wbiegł z tacą drewnianą, na której parę flaszek wódki, trochę piernika było i śliwek suszonych, kawałeczek masła i ser z kminkiem…
Na tę przekąskę, biorąc się skwapliwie do kieliszka, zaprosił rotmistrz; lecz Dobek od wódki, której nie pijał, wymówił się. Poręba więc otworzywszy drzwi do sieni, jakby u siebie w domu był, huknął na sługę, aby wina podano… Od jedzenia po trzęskiej drodze nie wymawiał się pan Salomon, lecz co wziął w usta, znalazł tak suchem, gorzkiem, popsutem i niesmacznem, iż się chlebem w końcu (a i ten był czerstwy nieosobliwy) zadowolić musiał. Już to z pięknej Sabiny, gospodyni widać była nie tęga. Rotmistrz wszakże, nie przebierając, po wódce zmiatał co napadł, racząc się skwapliwie i na gościa niewiele zważając…
Pani domu jak nie było tak nie było… Zegar z kukułką chrapliwym głosem, z wielkim sykiem i brzękiem wybijał już południe, hora canonica, gdy drzwi się nareszcie otworzyły, pan Dobek i rotmistrz wstali. Sabina z Purstlów Noskowa weszła.
Teraz odgadnąć było można, dla czego się tak opóźniła, uznała bowiem za obowiązek do znakomitego a rzadkiego gościa wystroić się prawdziwie zbytecznie… szczególniej pomnąc, że była w żałobie.
Ubrana była wprawdzie czarno z liliowemi tylko wstążkami i kokardami, lecz suknia podpinana, robron, stanik do gorsu wycięty bardzo i oszyty suto koronkami, rączki po łokcie odkryte, z których jedną tylko długa okrywała rękawiczka, przepyszna na głowie konstrukcja fryzury – wszystko jak najtroskliwsze zajęcie tualetą i chęć podobania się oznajmowało. Na pięknem świeżem licu wdówki, niepotrzebnie może odcień różu się okazywał, i parę czarnych muszek białej płci dodawało blasku.
Wyszła z przymrużonemi, pełnemi omdlenia jakiegoś i zamyślenia oczyma, z uśmiechem wdzięcznym, rzeczywiście urocza i na podziw jaśniejąca. W blasku dnia może twarzyczka nie tak się młodziuchną wydawała Dobkowi, lecz postawę miała królewską i kształty wytoczone, a mimo rozwiniętych bujnie form, w pasie szczupła była jak osa… Stukając koreczkami, podbiegła do pana Salomona, obie ręce mu podając…
– A! jakże ja pana dobrodzieja przepraszam nieskończenie za moje guzdralstwo! zawołała wdzięcząc się i sznurując pyszczek różowy. Co pan dobrodziej pomyślisz o mnie? Ale gospodyni jestem i trzeba było o wszystkiem pomyśleć. A najprzód, panie rotmistrzu, koniki do stajni! Niechże nie stoją! Ja na to nie pozwolę!
Dobek począł się wymawiać, że co rychlej wracać musi; lecz pani zaklęła się, że od gospodarskiego obiadku nie puści, a przytem tyle było do pomówienia…
Rotmistrz poszedł konie odprawić, gosposia szczelnie przysiadła się do nieszczęśliwego Dobka… Wprawdzie nie czyniła dziś na nim tego wrażenia, jakiego doznał po raz pierwszy, otoczenie wiele jej odejmowało; parę razy spojrzawszy jednak na nią i spotkawszy jej wzrok zbrojny w cały urok, jaki tylko nadać mu umiała… poczuł znowu jego siłę. Rotmistrz wyszedłszy do koni, przyzostał gdzieś na podwórzu, kuzynka się wymknęła jakby umyślnie, gosposia została sam na sam z panem Dobkiem, i chociaż stary usiłował trzymać się od niej w pewnem oddaleniu, niby przypadkowemi ruchy umiała się tak przysuwać, iż sam nie wiedział jak znajdował się po chwili w niebezpiecznej odległości… z której zapach jej sukienek i pudru, niemal wonny oddech mógł uczuć. Upajało to nienawykłego do takich pokus pana Dobka w sposób wielce miły i odurząjący… Z kolei to czarnych oczu blask, to białych ząbków perły, to rączek kształty toczone… to figurkę swą zręczną umiała mu pokazać, niby bez myśli i zamiaru, tak naturalnie, iż prostoduszny pan Salomon nawet o zalotność jej nie posądził. Wszystko to przychodziło samo z siebie… przy ożywionem opowiadaniu… Dobek słuchał, a być może, iż harmonia głosu więcej go zajmowała, niż sam przedmiot opowiadania.
Wdowa opisywała mu nieszczęśliwe położenie swoje. Uznała też za właściwe wytłómaczyć mu przybycie rotmistrza, który był krewnym i jedynym przyjacielem jej matki. Dodała, że ten pan Poręba zacny był, nieoszacowany i bardzo do rodziny całej przywiązany człowiek…
Wysłuchawszy dosyć długiego szczebiotania, z którego o właściwym interesie nic się dowiedzieć nie mógł, pan Salomon cichym głosem począł się nareszcie domagać papierów i przedstawienia stanu interesów…
Wdowa spojrzała nań słodko bardzo, pochwyciła za rękę…
– Mój mości dobrodzieju, zawołała z przejęciem wielkiem: ileż ja winnam mu wdzięczności za tę nieskończoną dobroć jego! A! do śmierci ona nie wygaśnie! Lecz dziś nie byłam przygotowana… nie pozbierałam jeszcze papierów… A! jak mnie to zawstydza!.. Wnijdź pan dobrodziej w położenie biednej wdowy… nieład od śmierci nieboszczyka we wszystkiem, zaledwie przychodzę do siebie…
Będę musiała błagać pana, abyś raczył mnie jeszcze odwiedzić. Znam jego zajęcia… wiem co to za ofiara, lecz pan masz tak anielskie serce…
Dobek zmięszany, ciągle się już tylko kłaniał, podawaną nieustannie rękę całował, a ile razy niósł ją do ust, czuł ściskanie swej dłoni, które mu aż do serca dochodziło… W kwadrans go znowu oczarowała, a że śmielsza była daleko… uczyniła postępy nadzwyczajne. Staremu wino francuzkie, którem go poczęstowano, nietyle szło do głowy, ile urok tej niewiasty… Spojrzenie i uśmiech, których z razu unikał, teraz go tak ciągnęły i tak mu się stały miłe, iż oczu od czarodziejki oderwać nie mógł. Jak na złość rozmowa sam na sam przeciągała się ciągle, gdyż rotmistrz w ganku z kuzynką na ławce usiadł… i do pokoju wracać nie śpieszył. Słychać tylko było przez otwarte okno śmiech jego rubaszny a przykry… prawie do rżenia jakiegoś zwierzęcia podobny, i świszczące śmieszki bladej panienki.