Kitabı oku: «Macocha, tom pierwszy», sayfa 5
Ojciec patrzał i zasępił się.
– Skaranie Boże, rzekł, co za myśli! Gdzie się to one tam w tej ślicznej główce rodzić mogą?
Lorka się śmiała; poszła do małego zwierciadła w drugim pokoju, w którym były drzwi żelazne, aby się przejrzeć…
– Tatkuniu! zawołała, a kiedyż mnie poprowadzisz do skarbca? Zawsze obiecujesz… przyrzekasz… a nigdy dotrzymać nie chcesz… Ja jestem strasznie ciekawa… lochy… groby… skarby… Często przez zamurowane okienko zaglądam, nic nie widać! nic a nic… Chodzę, szukam… gdzieby co zobaczyć! Jużciż mnie tam zaprowadzisz kiedyś? obiecałeś…
– Po co ci to? – chmurno mruknął ojciec. Wiesz dobrze, że tam nie ma nic, tylko groby… i mój tam skarbczyk… na… papiery…
– Papiery! a to dobre! papiery! przecież tam masz kupami jak w stodole pszenica i żyto leżące złoto… osobno holenderskie… osobno portugały… i… chodzisz szuflować, żeby to nie zatęchło. Widzisz, ja wszystko wiem!
Stary już się śmiał…
– Kiedyś mi musisz to pokazać! Przecież jabym i te groby nasze raz chciała zobaczyć… Jakie to musi być straszne! Ha!
Zamyślony już siedział pan Dobek, nie odpowiadając nic. Lorka pomiarkowała, że go tem zasmucić może, i zamilkła.
– Jeszczebym tatkowi powiedziała, odezwała się; ale boję się mu zrobić przykrość… mówiąc o tych lochach…
– Cóż takiego?
– Bo to może przewidzenie, ale raz w nocy, gdym poleciała na ogródek słuchać słowika, który w bzie prześlicznie śpiewał… jak tatkę kocham… w jednem okienku od grobów świeciło się…
Trochę wylękły obejrzał się Dobek…
– Cóż? co? nic szczególnego, mogłem ja chodzić w nocy do skarbczyka, bo to się często zdarza, po papiery…
– O! to dobrze! niby ja nie wiem, które okno od skarbczyka, przerwała Lorka… a świeciło się dopiero w trzeciem… Ja się nic a nic nie boję umarłych, dodało dziewczę, nic a nic, i nawetbym była ciekawa z którym z nich pomówić… Więc – przykradłam się do samego okna. Najwyraźniej ze środka się świeciło… jakby od świecy… przyłożyłam ucho… nic, tylko głuchy szelest jakiś…
Dobek pobladł, lecz wprędce zebrał myśli, i przybierając minę spokojną, rzekł:
– I nie ma nic szczególnego, że tak było… Za skarbczykiem są jeszcze dwie izby pod moim kluczem, gdzie trzymam różne papiery, klejnoty stare… rupiecie. Musiałem tego dnia pójść czegoś szukać.
– Jak drugi raz zobaczę światło, to przez okienko huknę: Tatku! dobra noc… a ty mi, proszęż cię, odpowiedz: Dobra noc… Zgoda?
Pan Salomon ruszył ramionami…
– At, o tych tam lochach nie paplałabyś, z tego się niedorzeczne tylko rodzą baśni… proszę cię…
Lorka natychmiast umilkła, pocałowała ojca i wesołym kroczkiem podparta w boki poczęła znowu się przechadzać po pokoju…
Cała ta z nią rozmowa poruszyła Dobka i odjęła mu tę odrobinę wesołości, którą był z razu przy niej odzyskał… Spoglądała na niego córka napróżno, badając czy się nie rozchmurzy; wreszcie coś zobaczywszy z okna, zawinęła się nagle i pobiegła jak strzała…
Pozostawszy sam, rozmyślał stary. Ojcowskie wyrazy wracały mu na pamięć ciągle, a obok nich śmieszek wesołej wdówki i figlarne jej spojrzenia…
– Nie koniecznież dla tego się mam zaraz żenić, że tam dwa razy będę? rzekł w sobie. Albo to mi świeżego powietrza przy niej zaczerpnąć nie wolno?.. Mój Boże! Życie spędziłem jak pustelnik… trochę weselszej myśli ma mi być wzbroniono!
Ruszył ramionami.
– Aron powiada, że rotmistrz… ale Żyd bredzi! Przyjaciel jej matki, sama mi to mówiła – krewny… zaraz ludzkie języki oszczerstwo uplotą… Stare, nudne Żydzisko…
Pan Dobek począł myśleć a myśleć, i w końcu wpadł na postanowienie utorowania sobie drogi na prost przez rzekę do Smołochowa. Do uczynienia tego tak, aby nikt we dworze o tem nie wiedział, posługiwała ta okoliczność, że ludzie do milczenia i ślepego spełniania rozkazów byli nawykli. Któżby go miał szpiegować lub czynności jego sobie tłómaczyć? Bywało bardzo często, że się na znaczną część dnia oddalał, dla widzenia potaszarni, liczenia sążni łuczywa, na biudiugę i t. p. Mógł więc i teraz pojechać sobie do Smołochowa… bo wprost miał godzinę drogi… dwie tam i napowrót, a parę jeszcze na miłą konwersację z wdową pozostawało…
Starego Eljasza zawołał.
– Słuchaj mój stary, rzekł: trzeba, żeby mi było naprzeciw… krzyża, około mogiły tatarskiej, zawsze dobre czółno lub obijanik do przewozu… dzień w dzień, bo niewiadomo kiedy go będę potrzebował. Przewoźnikowi policzy się za każdy dzień dwa dni… Za rzeką mieszka Fedor leśniczy zaraz od skraju, ma on konie?
– Dwa, dwa i dobre… rzekł Eljasz potakując sobie starą głową, którą muskał gdy mówił.
– Fedorowi nakazać, żeby konie miał zawsze gotowe do wózka… Rozumiesz… to mu się zapłaci… Mnie tam po lasach kradną, trzeba się pilnować. A Fedor milczeć umie?
– A jakżeby nie umiał? odparł Eljasz; u nas to przecie zaprowadzenie takie.
– I powinno być, język trzymać za zębami, rzekł Dobek gorączkowo jakoś. Eljasz mi to urządzi tak, aby we dworze żywa dusza nie wiedziała… Żywa dusza! aby się nikt nie domyślił! ani Aron, ani panienka, ani panna Henau… nikt.
– A jak nikt, to już nikt! powtórzył Eljasz.
– Kiedy to może być? zapytał Dobek.
– Od jutra, jaśnie panie…
– Pewno?
– Niezawodnie, tylko ja dziś w wieczór służyć nie będę, a proszę powiedzieć, że poszedłem do zięcia na sioło…
Eljasz wysuwał się już.
– Słuchaj stary, cicho zapytał Dobek: czy przewożąc się czółnem naprzeciw mogiły tatarskiej, widać będzie z zamku?
Stary podumał i głową pokręcił, i głowę pogładził.
– Ot – nie wiem, rzekł; a no, popróbuję rano…
– Gdyby z zamku widać było, potrzeba, rzekł Salomon, dobrać na obijanik miejsce takie, żeby go z zamku nie widziano. A że panna czasem po brzegu biega… i daleko… niechże schowają czółno w łozy… żeby widać nie było… bo ona zaraz dostrzeże i pochwycić gotowa… Czółno musi mi zawsze być… A no, bez koni czółen nic nie wart, a konie bez czółna na nic się też nie zdały…
To się rozumie! wtórował Eljasz, to już się rozumie.
– Gdy pewien będziesz, iż wszystko gotowo jak się należy, to mi nic nie mówiąc jutro rano dasz nowy kontusz i buty, a powiesz, że się stary poprół i że go do krawca odesłałeś.
Eljasz zrozumiał, lecz zarazem posmutniał, głowę schylił, zamiast ją pogładzić, podrapał się nieboraczysko i sapnął ciężko.
– No, co ci to?
– No – nic.
– Cóż ci tam znowu?
– Et! co ma być?
– A no, mów!
– Hm! panisku mój! wpół go ściskając rzekł Eljasz: jeśli to do Smołochowa… będę miał na sumieniu! Dobrodzieju! ojcze! mnie ten kontusz naprowadza… Po co ci tam? biedy szukać…
Mówił cichusieńko… Dobek oczy trzymał spuszczone…
– No, już tam troskę o to zostaw mnie… a nie lękaj się.
Poklepał po ramieniu kłaniającego się nizko sługę…
– Zrób jak mówiłem, reszta moja rzecz… nie ma się czego obawiać… Ja wiem co robię…
Eljasz wyszedł milczący, lecz w duszy sobie mówił: – Żebyżeś ty wiedział, co robisz!
V
Na oko nic się przez długi czas nie zmieniło w Borowcach; jedna tylko okoliczność zwracała uwagę Lorki, panny Henau, a może i służby, że Dobek często bardzo wychodził do oglądania jakichś robót w lesie, wracał późno, czasem nadzwyczaj wesół, dobry i jakby podchmielony, niekiedy przeraźliwe chmurny i przybity. Naówczas zamykał się w swej izbie i przez dni kilka nie wychodził z domu. Potem porywał go niepokój i znowu znikał.
Nikt go nie śmiał śledzić nawet, oprócz starego Arona, wiedzącego wszystko, cudownym jakimś sposobem, bo przed nim nic się ukryć nie mogło. Lecz i Aron nic nie mówił już panu Dobkowi; posępny był, robił z nim rachunki, rozpytywał się o interesach, a potem żwawo odchodził. Łatwo było w nim dostrzedz, że się na jegomości gniewał. Dobek też po niejakim czasie sam to zrozumiał, zarazem domyślając się powodu, i dla tego nie badał Arona.
Wycieczki te trapiły też bardzo Lorkę, bo jej ojca kradły; kilka razy mu wymawiała, że więcej handlu niż jej pilnuje, i prosiła Pana Boga, żeby co prędzej przyszła zima i żeby się tatko tak włóczyć nie mógł.
Pan Salomon i na chmurną twarz Arona, i na córki kaprysy nie zważał… Wreszcie nadeszła i ta pożądana zima, kry płynąć zaczęły, potem rzeka choć stanęła, lecz brzegi oparzeliste z trudnością ją przejść dozwalały, zamiecie były straszne, śnieg pozawiewał ścieżki i drogi… wycieczki pana Dobka ustały… Co większa, sam Salomon osmutniał jakoś i nie szukał środków dostawania się potajemnie do Smołochowa, jakby stosunki te chciał gwałtownie przerwać. Co tam zaszło? nie wiadomo, lecz coś pewnie zajść musiało, gdyż pan Salomon wziął się na nowo do pracy z przymusową gorliwością… częściej począł do córki chodzić, dłużej u niej przesiadywać i wracać do dawnego życia trybu…
Kilka razy Eljasz mu z miasteczka przynosił listy jakieś i oddawał potajemnie, na które Dobek mówił gniewnie: „Powiedz, że nie ma żadnej odpowiedzi.”
Jednego dnia, gdy to już kilka tygodni tak trwało, przyszedł Aron Lewi weselszy niż od dawna bywał. Zaczęli mówić o interesach, o tem i owem, jakoś poufniej, po staremu…
– Otóż to tak, rzekł Żyd: to ja jegomości lubię… at! trzeba było dawno porzucić.
– Co? co porzucić?
– Ach! niby pan tego nie wiesz!… a no dość, że my się rozumiemy… to był kiepski interes…
Zmilczał pan Dobek…
– Jeszcze to nie koniec, szepnął Aron: oni będą szturmowali, a niech się jegomość tylko dobrze trzyma…
– Gadasz zagadkami! zawołał Salomon. Kto, co, po co ma szturmować?
Aron więcej mówić nie chciał…
Dni zimowe krótkie; ledwie wstali od stołu… Eliasz przybiegł oznajmić, że jakiś jegomość przyjechał, i że domaga się widzieć na osobności z panem Salomonem.
Dobek się spytał jak wygląda? i trochę niespokojny na dół do izby przy swojej kancellarji kazał prosić. Rzadko tam kogo przyjmował. Zeszedł ze schodów chmurny bardzo… posępny… chwiejąc się na nogach… zatrzymując w pochodzie, zdając namyślać, rozmyślać… lecz zwłoki te na nic się nie przydały… trzeba było stawić czoło natrętowi. Dobek wszedł.
Naprzeciwko drzwi stał niezmiernie wyszamerowany i cały przybrany w kutasy i sznury pan rotmistrz Poręba, oparty na pałaszu, z miną uśmiechniętą i złośliwą…
– Pan dobrodziej pewnie się mnie tu nie spodziewał, rzekł kłaniając się, i nie byłbym go inkomodował w tem ustroniu, gdyby nie familijny obowiązek…
Pan Salomon nic mówiąc nic, prosił siedzieć; blady był bardzo i widocznie pomięszany.
– Oto tak, kochane panisko moje, kończył Poręba; trzeba, żebyś się raz decydował… dłużej tak trwać nie może… Rozumiesz mnie pan… Bywało się sobie, bywało ukradkiem u młodej wdówki… bardzo to miła rzecz, ale na kobiercu się skończyć musi. Na to nie ma rady! Ludzie bębnią o tem… kobieta na sławie i reputacji zgubiona! Ja jako najbliższy krewny, wzywam acana dobrodzieja… albo mi się żeń… i to zaraz a nie, to się bij… bo w łeb strzelę!
Porwał się z siedzenia przy ostatnich słowach rotmistrz i furję okrutną udał, jak się zdaje… bystrzejsze oko byłoby dostrzegło, że komedję grał, i to jeszcze dosyć niezgrabnie. Widocznie przybył z lekcją wyuczoną, pewien skutku…
Pan Salomon podniósł głowę, dosyć strwożony.
– Panie rotmistrzu, rzekł; ciszej proszę, i powoli… rozmówimy się… tylko… spokojnie.
Poręba siadł, obie ręce na kolanach położył.
– Słucham jegomości, rzekł, słucham.
Dobek namyślał się czas jakiś.
– Właściwie, zagadnął, o cóż to chodzi? ja dobrze nie rozumiem…
– Jakto! asindziej nie rozumiesz? nie rozumiesz? a to coś paradnego! krzyknął rotmistrz. Bywasz waćpan w Smołochowie u Sabinki, bywasz, jeździsz… w tem nagle, ani z tego, ani z owego, przestajesz.
– Za pozwoleniem, rzekł Dobek: są pewne okoliczności…
– Rozumiem, nagadano waćpanu trzy po trzy…
– Z nikiem o tem nie gadam…
– Dla czegożeś asindziej bywać przestał? zagadnął rotmistrz.
– Lecz czyżem się terminalnie do bywania zobowiązał?
Poręba oczy wytrzeszczył.
– Aleś się waćpan widocznie rozpoczął starać o Sabinkę?
– Za pozwoleniem, rzekł Dobek: o tem staraniu oficjalnie mowy nie było!
– E! to ty mi tak, po jurystowsku myślisz się wykręcać! fiu! fiu! przerwał rotmistrz… Siedziałeś godzinami przy kobiecinie, prawiłeś jej słodycze na ucho, ściskałeś za rączki… niewiasta nieszczęśliwa przylgnęła sercem do jegomości, a ty chcesz młynka wywinąć?
– Za stary ja jestem, mruknął Salomon, żebym wywijał młynki. Jejmość pani Noskowej formalniem się nie oświadczał, żadnego zobowiązania nie ma, po cóż się asindziej między nas mieszasz?..
– Z obowiązku najbliższego krewnego, zawołał Poręba; a daję szyję, że mi się tu asindziej nie wywiniesz tak sianem.
Dobek ramionami ruszył.
– A któż się tu myśli wywijać? rzekł… i po co asindziej nie proszony grasz rolę pośrednika?
Odetchnął nieco…
– Waćpaństwo mnie nie rozumiecie… mówił ciszej: ja mam wiele domowych okoliczności, na które wzgląd mieć muszę… Wszystko się wyjaśni… ale ja potrzebuję czasu… potrzebuję czasu… Mam dziecię w domu… interesa… okoliczności.
Rotmistrz słuchał i coś mu to snadź nie było jasne.
– Ale my, mości dobrodzieju, zawołał, my znowu tak w niepewności na łaskę i zmiłowanie wasze czekać nie możemy. Sabinka sobie innego przecie wynaleźćby potrafiła… znalazłby się niejeden… Ja się temi obietnicami jakiemiś, ogólnikami kontentować nie mogę… Ja tu po to przyjechałem, abym ostatecznie z waszmością skończył. Żenisz się? to gadajmy kiedy i jak? Nie, to się bij. Nie chcesz? w łep palę, jak mi Bóg miły…
Dobek ścisnął plecami i potarł łysinę niecierpliwie…
– A to skaranie Boże! taka gorączka! zawołał. Dla czegóż mi nóż na gardło kładziecie, kiedy to… i bez niegoby się zrobiło…
– Kiedyż? no – naznaczcie termin, będziemy czekali…
Pan Salomon przeszedł się po izbie niespokojnie.
– Ja, ja terminu oznaczyć nie mogę, ja kocham moje dziecko i chcę mu oszczędzić przykrości, bo wiem, że na tem będzie cierpiało… Muszę czekać.
– A zatem, podchwycił żywo Poręba, słowo dajesz, i idzie tylko o poczekanie.
– Jakie słowo? przelękły oburzył się Dobek: nigdy nikomu słowa żadnego nie dawałem…
– Jakto? wymawiasz się tylko córką? zatem…
– Daj mi asindziej pokój, rzekł Dobek chmurno: kto was prosił, żebyś się w to wdawał?
– Kto? pani Noskowa! Przestałeś waćpan bywać, nie napisałeś ani razu, to daje do myślenia, my z siebie żartować nie pozwolimy.
– Pani Noskowa? spytał Dobek: ona mi nie wierzy i was prosiła?
– Prosiła czy nie, to moja powinność i kwita! przerwał Poręba; ja się wam tłómaczyć z tego nie mam obowiązku. Ja ztąd nie ruszę krokiem, dopóki rzecz się nie wyjaśni i nie skończy… Asindziej determinacji nie masz, babom ulegasz, panem w domu nie jesteś… nie umiesz się sam ratować, więc ja ci przyjdę w pomoc…
Pan Salomon zbladł jak ściana i pochwycił rotmistrza za ręce.
– Cichoż! cicho! co to za gadanie!.. na miłość bożą… cicho.
Rzucił wnet Porębę zdziwionego nieco i mocno poruszony począł znowu szybkiemi krokami chodzić po izbie… namyślając się. Poręba patrzał nań, ścigał go wzrokiem i w końcu milczeniem zniecierpliwiony, zawołał:
– Co asindziej tam medytujesz?… Posłuchaj oto dobrej rady, skończymy wszystko… Idzie ci o to, ażebyś córkę przygotował? czasu ci trzeba? nie śmiesz się odezwać?.. Mniejsza o to… daj na piśmie cyrograf, że żenić się przyrzekasz… Sabinka poczeka… ale termin naznaczyć potrzeba.
Chcesz jeszcze lepiej zrobić? hę? Ja ci księdza sprowadzę, indult dostanę, kaplicę ubiorę… przygotuję tak, że o nic cię głowa nie zaboli… weźmiecie ślub sekretnie, nikt o tem wiedzieć nie będzie… Przyjedziesz sobie do Smołochowa do żonki, gdy ci się podoba, a jak twoja godzina wybije, to ją do domu własnego sprowadzisz…
Hm? cóż?
Rotmistrz mówił i patrzał, jakie uczyni wrażenie. Dobek stawał, słuchał i chodził znowu, a był wzburzony i nie wiedział co począć. Widać na nim było ciężką walkę, którą sam z sobą odbywał.
Machnął w końcu ręką i rzekł:
– Wracaj asindziej zkądeś przybył, ja tam jutro przyjadę, pogadamy z jejmością…
– E! nie! kochanku! nie! trzęsąc głową rzekł Poręba: z tego nic nie będzie! Ty mi jutro możesz dmuchnąć albo się gdzie skryć, albo jakiego figla uciąć, nie!.. Powiedziałem raz: nie ruszam ztąd, aż targu dobijemy…
– Więc mnie acaństwo zmuszać myślicie? hę? krzyknął prawie gniewnie Dobek odwracając się.
– To asindziej nas zmusiłeś, że my go zmuszać musimy! śmiejąc się zawołał rotmistrz, rzeczy stoją tak, że żenić się albo bić, jedno z dwojga…
– Zostawcież mnie przecie jak i kiedy… Poręba trząsł głową. Odłożysz ślubowiny do Józefatowej doliny, rzekł, Asindziej sam mi będziesz dziękował, że ja tak postępuję… to dla jego własnego dobra… Od tego com powiedział nie odstępuję…
– Przyjedź jutro, szepnął posępnie Dobek… jutro… ja potrzebuję czasu…
– O co chodzi? ja sobie u was przenocuję i pofolguję do jutra… ale z załogi na zamku nie ustąpię…
Przestraszone oczy zwrócił nań Salomon… Nie było ratunku. Co się w tej chwili działo w jego duszy, nie wiem czy on sam jasno mógł wyczytać… Chciał i nie chciał, pragnął i lękał się, ogrom kłopotów, jakich miał sobie przysporzyć, stawał mu przed oczyma.. Szczęście, o które się dobijał, za drogie dlań było, lecz szczęście to i dola trzymały go za gardło! Cofnąć się nie było dokąd… rotmistrz snadź, że mu się nic napić nie dano, bębnił palcami po stole, obejrzał się wkoło i przebąknął:
– Wszystko tu u asindzieja bardzo dobre, ale czy wina ani miodu nawet dla gości nie ma? hę?
Ocknął się dopiero pan Salomon, pobiegł do szafki, dobył butelkę omszoną, kieliszek, i postawił je roztargniony przed rotmistrzem, a sam znowu chodzić począł.
Poręba popatrzał na butelczynę, na szkło, pokiwał głową, ale ich nie tknął.
– Cóż to jest? spytał, przyjmujesz mnie jak posłańca? co? Myślisz, że ja sam będę pił? Cóż to za obyczaj u kroćset tysięcy…
Salomon zwrócił się ku szafie posłuszny, wydobył kieliszek drugi, nalał milcząc oba, stuknął swoim o kieliszek rotmistrza, kiwnął głową i wino przyłożywszy zaledwie do ust postawił go na stole. Nagle oczy mu pojaśniały, twarz się nieco rozchmurzyła, wziął stołek i przysunął się do Poręby, kładnąc mu rękę na kolanach… Głos, który mu się z piersi dobył, słaby i wątły był… a drżący.
– Posłuchaj mnie panie rotmistrzu Porębo, posłuchaj, żałować tego nie będziesz, ale cierpliwie do końca. Zostaw asindziej moje interesa mnie i pani Noskowej, proszę, jedź sobie do domu, a… na drogę…
Tu schylił mu się do ucha i dokończył tak cicho, że dosłyszeć nie było można. Poręba się nie obraził wcale, owszem jakoś mu to dobry uczyniło skutek, napił się wina kieliszek, postawił i ton zmienił.
– Mówisz rozumnie, odpowiedział, dalibóg rozumnie. Niechby sobie i tak było… ale braciszku! verbum nobile, o tem ani słowa nikomu, pani Noskowej też… Boć ona mi do zrozumienia dała, abym nalegał. Powiem jej simpliciter, że mi się nie udało…
Nalał sobie drugi wina kieliszek…
– Ręka rękę myje… ja cię kocham mój panie Salomonie, a ty masz rozum i pieniądze… Dalipan! Zatem dictum, factum, a coś przyrzekł… na stół, i motus.
Dobek dobył z kieszeni woreczka już snadź gotowego i na dłoni go Porębie położył. Ten zważył go tylko, spojrzał Salomonowi w oczy.
– Widzisz, liczyć nie będę, spuszczam się na ciebie, biorę jak dajesz, Bóg ci zapłać… Pojutrze ruszam do domu… ale motus! sza!
Trzeci wina kieliszek nalawszy, wychylił go szybko, wdział łosiowe rękawiczki, rozprostował się i przyszedł pana Salomona ściskać, co tamtemu niezbyt przyjemnem być musiało, lecz zniósł cierpliwie dowody affektu…
– Masz rozum bracie, ja ci rady nie potrzebuję dawać… Bywajże mi zdrów i szczęśliwy!
Całował jeszcze aż do progu, a Dobek go i za próg wyprowadził, i oczyma ścigał odchodzącego, a wróciwszy do izby, padł na krzesło, czoło w dłoń kryjąc zafrasowany…
Gdy wieczorem potem poszedł na górę do córki, i ona i ciocia Henau poznały, iż go coś zgryźć musiało; stary złożył to na ból głowy i trochę niezdrowia… Późno w noc przywołał do siebie Eliasza i kazał mu wysłać pewnego do Smołochowa, któryby dał potajemnie znać, gdy rotmistrz wyjedzie… Czekał na tę wiadomość niecierpliwie do trzeciego dnia… aż Eliasz oznajmił, że Poręba istotnie zabrawszy pakunki swe do domu wyruszył…
Stary wolniej odetchnął…
Zima w tym roku była śnieżna i sanna kopna, a w tych lasach, gdzie rzadko się kto lekkiemi płozami przesunął po drwa chyba, dróg prawie nie widać było. Do Borowiec nikt a nikt nie przybywał, nikt też ztąd oprócz Aronowych posłańców do miasta nie wyjeżdżał… Dobek powrócił do swych regestrów i swojego życia trybu… gdy jednego dnia przechodząc mimo okna, spojrzawszy w nie wypadkiem, spostrzegł sanie porządne, zaprzężone trzema końmi w szpice jeden za drugim, wprost do zamku dążące. Stanął jak wryty… na saniach siedziała kobieta… domyślił się swej wdowy…
Wiedział jak jej Lorka nie lubiła i co za kłopot gotował mu się w domu… lecz jakże jej było nie przyjąć lub odprawić? Eliasz stojący w bramie wbiegł natychmiast z oznajmieniem do pana, który poruszony bardzo, nie na górę do parlatorjum, ale pod pozorem, że tu było cieplej, do swoich pokojów prosić kazał… Już w przedpokoju słychać było otrzepywanie ze śniegu i głosek żwawy pani Noskowej. Salomon sam drzwi zapraszając otworzył. Wdówka choć po podróżnemu przystrojona była jak się to na łowy jedzie… Twarzyczce wiatr ostry w drodze dodał różu… oczka błyszczały, usta się uśmiechały. Suknia leżała jak ulana… nawet czarny watowany kwefik na głowie z sobolową czapeczką był jej cudnie do twarzy.
Wskoczyła do smętnej izby pana Salomona, oglądając się śmiało, i podała mu rękę do pocałowania.
– Cóż to! asindziej mnie tu na dole jak ekonoma myślisz przyjmować? zapytała… i główką kręcić dziwnie poczęła…
– Wszakże my się tu wygodnie (bo to tu cieplej i zaciszniej) rozmówić możemy, rzekł cicho Dobek.
Eliasz już był wyszedł, zostali sami, pan Salomon się obejrzał, zarumienił, rękę cofniętą zbliżył do ust znowu i dość bezwstydnie całować i smoktać ją zaczął, aż pani Noskowa wyrwała…
– Dość już tych fałszywych karesów, rzekła; mamy się rozmówić. Asindziej nie raczyłeś do mnie, musiałam ja do niego…
Stanęła w środku pokoju, wzięła się w boki i zawołała:
– Słuchajże, Dobku, ty niepoczciwy, dopóki ty mnie tak wodzić i zwodzić będziesz? Rotmistrza namówiłeś pono, żeby precz jechał… a ja tam na pustyni mam siedzieć i czekać, aż jegomość się naostatek zdecyduje i raczy mnie uszczęśliwić…
Wielce zmieszany gospodarz kręcił się, to włosy trąc, to ręce, to nogami szastając… wdowa patrzała nań z góry…
– Kochanie moje… królowo… odezwał się ręce składając, a no, posłuchaj i miej trochę cierpliwości… O cóż idzie?
– Żebyś mnie nie zwodził, odparła Noskowa. To bałamuctwo jest! Córki się boisz! ludzkiego gadania się boisz, licho tam wie czego się boisz jeszcze, a nie lękasz się mnie…
Dobra ja jestem, mówiła chodząc po pokoju i w zwierciedle poprawiając włosy, ale wreszcie nie tak głupia jak się asindziejowi zdaje… Było na wszystko czasu dosyć… Cóż się tam tej dziewczynie stanie? Nie zjem ci jej przecie… domu do góry nogami nie wywrócę…
– Moja królówko, cicho! cicho! składając ręce odezwał się Dobek…. jak mi Pan Bóg miły… głowę stracę..
– Ty jej nie masz i tak! impetycznie przerwała wdowa. Czego będziesz ceremonie robił? Cóż to ty wyrostek jesteś na opiece, nie masz swej woli? Córka tobą rządzi nie ty nią?
Salomon padł na krzesło i oczy zakrył z wyrazem rozpaczliwym.
– Przybyłam to raz skończyć; nie umiesz sam… to moja rzecz?.. Gdzie dla mnie pokój gościnny?
Na to zapytanie stary struchlał i tak się zmieszał, że odpowiedzi wyjęknąć nie mógł.
– Jak się na sługę dzwoni? spytała…
Dobek nie umiał nic odrzec. Noskowa spojrzała nań pogardliwie, poszła śmiało do progu, otwarła drzwi, wyjrzała. Eliasz stał na szczęście o parę kroków, ale jak z krzyża zdjęty.
– Słuchaj-no, ty, stary! zawołała, chodź-no tu, proszę!
Powlókł się mrucząc biedny.
– Macie pokoje dla gości? opalane? zapytała…
– Ja bez jegomości samego i jego rozkazu nic nie wiem, mruknął posępnie Eliasz.
Wdowa popatrzała na niego; ruszyła pogardliwie głową.
– Chodź aspan tu, rzekła.
Poprowadziła go przed Dobka…
– Pytam się czy jest pokój gościnny i czy opalany? Odpowiadajcież we dwóch, kiedy pojedyńczo gadać nie umiecie.
Dobek i Eliasz popatrzali się smutnie na siebie, a z oczu ostatniego znać było, jakby się w nim z gniewu zagotowało.
– Pokój gościnny, pokój gościnny! mruknął Salomon, ale u nas goście nie bywali nigdy… gdzież pokój gościnny?
– Nie ma! no, to niech się kto z domowych wyniesie, a przecież ja tu przenocować gdzie znajdę…
Ręką odprawiła służącego.
– Proszę żeby mi było ciepło!
Na zegar spojrzawszy, zobaczyła jejmość dochodzącą godzinę trzecią z południa.
– Pójdziemy na górę, rzekła; muszę przecie tego waszego gagacika poznać i przybliżyć się do niego, kiedy z sobą pod jednym dachem żyć mamy…
Drżał nieszczęśliwy Dobek… nie mógł otworzyć ust, ręce łamał, rzucał się, na co bynajmniej piękna wdowa zważać się nie zdawała… Uśmiechała się raźnie.
– No, raz przecie trzeba te lody przebić, rzekła; nic nie pomoże zwlekanie. Acan się ze mną żenić przyrzekłeś, a ja na łaskę córki czekać nie będę… Chodź na górę…
Podała mu rękę; jak skazany na śmierć poszedł pan Salomon.
Zaprowadził ją do parlatorjum najprzód, tu zaś zimą, gdy nikt nie bywał z gości, a z domowych siedzieć nie lubił nikt w ponurej izbie, nie opalano przez oszczędność, zimno więc było jak na dworze i innego schronienia znaleźć nie mogli tylko w pokoikach Laury. Wdowa musiała wcześnie znać rozporządzenie domu, bo prosto zwróciła się ku drzwiom do nich wiodącym… Szedł z nią nieszczęśliwy ojciec blady i pomięszany jak na ścięcie… Z za drzwi dolatywał dźwięk fortepjanu… Laura śpiewała Mozarta piosnkę o Fiołku i przygrywała sobie na klawicymbale…
Gdy się drzwi otworzyły, odwróciła głowę, zobaczyła najprzód tę twarz, która się jej śniła ciągle upiorem i przeraźliwie krzyknęła. Ręce jej opadły na klawisze… przechyliła się na poręcz krzesła… oczy skierowała ku przychodzącej i została w tej postawie nieporuszona.
Wdowa się tem nie zmieszała wcale; przestąpiła próg z ironicznym uśmiechem, obejrzała się ciekawie, skinęła głową siedzącej na przywitanie i zawołała tylko:
– A! jak to tu u panienki ładnie! co to tu różnych drogocennych zabawek!
Dostrzegłszy ojca, który sunął się za panią Noskową, Lorka to na niego z zapytaniem, z wymówką, to na natrętnego gościa poczęła z dumą się oglądać… Nareszcie wstała…
Wdowa oczyma już krzesła sobie szukała.
– Dziwisz się, moja panienko, zapewne, rzekła spokojnie, że ja tu tak poufale wchodzę… Niechże to asindzce ojciec wytłómaczy… jeśli do tej pory nie mówił jej o tem…
Lorka oglądała się coraz bardziej strwożona.
– Nie mówił? zapytała; widzę, że nie śmiał, wstydził się nieboraczek… ha! ha! Pan Salomon Dobek ma się zemną żenić, moja panienko, jestem jego narzeczoną.
Dygnęła nizko, śmiejąc się.
– No tak, tak, nie ma co z tego czynić tajemnicy, bo czy to się jejmościance podoba czy nie, a trudno żeby się podobało… to się stać musi. Mam jegomości słowo… tego się nie zaprze.
Dygnęła jeszcze raz i wziąwszy krzesło zabierała się usiąść. Dobek milczał… Na twarzy córki to trupia występowała bladość, to rumieńce płomieniste, brwi się zmarszczyły, wargi zadrgały…
Spojrzała na strwożonego ojca i nie mogła wątpić, że to co ta kobieta mówiła, było prawdą… Długo zdumiona, oburzona, przelękła słowa znaleźć nie mogła; lecz energiczna jej natura zwolna zaczynała odzyskiwać władzę nad sobą… Drżała jeszcze cała, a myśl oswoiła się z tem nieszczęściem, którego miała jakby sen i przeczucie. Od pierwszego niemal słowa, wyzywająco i nieprzyjacielsko stawiła jej się kobieta, która święte, słodkie imię matki przybrać miała… Pierwsze słowo Lorki stanowiło o stosunku ich do siebie… o całej może przyszłości spokoju domowego… Dziewczę zrozumiało to… zawahało się. Oczy czarne pani Noskowej badały ją i zdawały się wyzywać… Milczała długo… nareszcie z piersi dobyło się westchnienie ciężkie, pohamowała się Lorka.
– W istocie, odezwała się chłodno Lorka, patrząc na ojca: od kochanego mego tatka mogłam się spodziewać pierwszej wiadomości o tem jego postanowieniu…. lecz… gdy się to tak dziwnie złożyło…
W tem łzy, które rzuciły się jej do powiek nagle i z wezbranych wytrysły, nie dały dokończyć; z krzykiem i jękiem cofnęła się Laura ku swojemu krzesłu. Ojciec zapomniawszy o wdowie, pobiegł za nią obejmując, ściskając i pieszczotliwemi kojąc słowy.
– Dziecię moje drogie! Lorko kochana, uspokój się! zaklinam! Tyś u mnie zawsze najdroższa… ty masz całe serce moje… Przestań płakać, rozdzierasz mnie tym jękiem… uspokój się…
– Ale dałbyś asindziej pokój… przerwała głośno i gniewnie trochę Noskowa. Cóż to znowu? Czy tak wielkie nieszczęście dla jejmościanki, że się zemną żenisz?.. Mogłabym się obrazić temi łzami. Waćpannabyś mi dziękować powinna, że ojcu jej szczęście przynoszę i młode lata moje dla niego poświęcam… Otoż to wdzięczność!
A po chwili dodała niecierpliwie:
– A dosyćże już tych czułości! co się wam stanie! Przecie was nie pozjadam!
Wyrazy te zamiast ukoić Laurę, zdawały się ją drażnić więcej jeszcze, i nie słuchając dłużej, wybiegła do drugiego pokoju, drzwi zatrzaskując za sobą. Dobek został jak winowajca upokorzony i nieszczęśliwy; jemu także łzy się kręciły w oczach, a wdowa sucho się śmiała…
Oczy jej korzystały z czasu i rozpatrywały się w miłym pokoju Laury.
– Jak to tu u niej ślicznie! zawołała; co to za gniazdeczko jej usłałeś!… A no, spodziewam się, że mnie też gorzej nie będzie… ani mniej ładnie.
Zaczęła się przechadzać z kolei, chwytając i rzucając co napadła, zaglądając po kątkach, rozpatrując się w nieznanych sprzętach i kosztownych gracikach… Na jej twarzy najmniejszego nie znać było wzruszenia; czuła się już panią tego domu samowładną; gospodarz nie śmiał jej nic powiedzieć…
Laura wybiegłszy zapłakana, rzuciła się wprost do sypialni cioci Henau i padła szlochając na jej ramiona.. za łzami nic nie mogąc wymówić. Panna Fryderyka, która o niczem nie wiedziała, przestraszyła się tak prawie jak ona, gdyż nieszczęście jakieś było widoczne, a domyślić się nie umiała, czem w istocie groziło. Lorka często rozpłakiwała się dla najmniejszej rzeczy, ale tym razem płacz jej i jęk był przerażający. Napróżno panna Henau pytała, Laura leżąc na ramieniu, ściskając ją, słowa wyrzec nie mogła, powtarzała tylko jedno:
– Ona! ona!
Ukoiła się wreszcie i podniosła z namarszczonemi groźnie brwiami.
– Nie wiecie nic, odezwała się na drzwi swego mieszkania wskazując: tam, tam jest ta kobieta, z którą ojciec się żeni! Sama mi to powiedziała przy nim. Więc to jest prawda! A! gdybyś widziała ten wzrok upiora… gdybyś słyszała ten głos już rozkazujący…
– Na Boga! któż to jest? kto taki? zapytała panna Henau.
– Ta, ta, ten upiór, co mi się ukazał w salce przed kilku miesiącami! A! wiem teraz dla czego wydała mi się tak straszną…