Kitabı oku: «Macocha, tom pierwszy», sayfa 7
Słuchał Dobek, lecz żeby się gościem zbytnie uradował, trudno było z jego twarzy wnosić; nadrabiał miną, krzywił się, a Poręba mógł to sobie uśmiechem tłómaczyć. Uściskali się serdecznie, rotmistrz siadł i przymówił się do wódki, bo słyszał, że w Borowcach starka była przedziwna. Kazano podać śniadanie. Po niem poszedł gość do kuzynki, gdzie już sobie do obiadu przesiedział na poufałej rozmowie.
Ciekawych mógłby się dowiedzieć rzeczy, ktoby jej tam podsłuchał, ale nikogo nie było, wdowa się wcześnie zabezpieczyła, sadzając u drugich drzwi sługę na straży.
Obiad miał być wcześniej, bo zaraz po nim następował obrząd weselny, mający się odbyć w parlatorjum. Tu już nawet przez ks. Żagla przysłane lichtarze, agenda, obrusy, krzyż, leżały wcześnie gotowe. Na obiad też po raz pierwszy od dawna księdza kanonika proszono…
W chwili, gdy już podawano do stołu, Laura czarno ubrana cała, cudnie piękna, dumna, z oschłemi już lecz zaczerwienionemi powiekami, weszła do panny Henau.
– Ja nie idę na obiad….
– Dziecię moje, są obcy, jest ksiądz… Prędzej się to wytłómaczy, gdy na ślubie nie będziesz, ale na obiad wyjdź proszę… Ojcu uczynisz przykrość.
– A ta, której ja doznam, nic nie znaczy? odpowiedziała cicho Laura.
Po namyśle jednak rzekła:
– Co mi tam, wyjdę…
Już wszyscy byli w jadalni, gdy z ciotką Henau razem Laura weszła w czerni cała, pewna siebie, z podniesioną w górę główką. Oczy kanonika, Sabiny, a nadewszystko zapuchłe źrenice rotmistrza zwróciły się na nią. Poręba patrzał i zdawał się osłupiały z podziwu nad tą pięknością…
Okiem rzuciwszy po krzesłach, Lorka obrała ostatnie w szarym końcu i usiadła. O dwa miejsca tylko dalej naznaczono krzesło Porębie z oka niespuszczającemu Laury. Blada kuzynka, która ją także raz pierwszy widziała, gryzła usta przyglądając się tej królowej. Oprócz ojca Lorka nie zdawała się widzieć nikogo.
Rotmistrz wiekuisty turbator chori, nie mógł się powstrzymać zaraz od wykrzykniku nad pięknością panny Laury.
– Można panu dobrodziejowi tego cudnego leśnego kwiatka powinszować, zawołał, bo i w oranżerjach stolicy nic się piękniejszego znaleźć nie może.
Dobek skłonił się, Sabina uśmiechnęła złośliwie, Laura ze spuszczoną głową udała, że nie słyszy…
Rozmowa się zawiązała jako tako, lecz ona wcale się do niej mieszać nie myślała. Nie odpowiadała na pytania, nie podniosła oczu, szepnęła parę razy coś do panny Henau, siedziała jak niema i głucha. Czarna jej sukienka wśród pstrych strojów innych osób odbijała jak protest przeciw weselu. Poręba od sztuki mięsa rozpoczął wiwaty: państwa młodych, ks. kanonika, przyszłych dni szczęśliwych, wreszcie chcąc się snadź pannie Laurze przypochlebić, na cześć jej też podniósł kielich… Dziewczę zarumieniło się gniewem, spojrzało groźno, i na tem się skończyło. Niezrażony wszakże rotmistrz, gdy od stołu wstali, posunął się zaraz do panny… W chwili, gdy szła do drzwi, ażeby się wysunąć, ze śmiechem poufalutkim zastąpił jej drogę.
– Mości panie! zawołała groźno Laura: nie mam przyjemności pana znać, a nowych znajomości zabierać nie lubię! proszę mi ustąpić z drogi – natychmiast!
Spojrzenie straszne zmusiło Porębę spuścić z tonu; skłonił się bełkocząc coś i uszedł. Laura powoli skierowała się ku drzwiom i znikła. Niechętny rotmistrz trzymając kieliszek w ręku zbliżył się do bladej kuzynki.
– Patrzajże Róziu, szepnął: ot to djabełek! Ha! strasznie z góry patrzy na nas… a jednak chce czy nie chce, będzie musiała iść za mnie.
Panna Róża zaczęła się śmiać.
– Hę! Śmiej się nie śmiej, to rzecz jest ułożona, ja ci powiadam; a ty wiesz, że jak ja co sobie powiem z Sabinką, to we dwoje musimy zrobić… Niech ona sobie fanaberje teraz stroi… to darmo. Pająk snuje pajęczynę, a mucha lata śpiewając… tymczasem bzyk… i siedzi w siatce! Otóż i tu tak będzie.
– Coś mi się nie zdaje! nie zdaje mi się, panie rotmistrzu, rozśmiała się kuzynka; ani wiek pański…
– Jaki wiek! w sile zdrowia… ledwie czterdzieści! sam czas do ożenku.
– Przepraszam pana… nie wierzę…
– Zobaczysz… to rzecz postanowiona!
Rotmistrz kielicha dopił i wesoły podszedł do pana Dobka.
Uroczysta godzina zbliżała się. W parlatorjum stół okrywano, zapalono świece, ksiądz kanonik poszedł się ubrać – wszystko było w gotowości, pani młoda tylko poszła się przebrać i ukwiecić, gdy – co się nigdy nie trafiło, bo któż kiedy do Borowiec przyjeżdżał? – dano znać panu Dobkowi, iż podróżny jakiś z daleka przybyły o gościnę prosił.
Przychodzący z tem poselstwem Eljasz dziwną bardzo miał twarz, niby wesołą, niby przerażoną. Spodziewał się może, iż ten gość ślubowi przeszkodzi. W istocie zamieszanie pewne powstało… Rotmistrz się szczególniej nasrożył i wchodząca pani młoda; posądzano snadź miejscowych o jakąś intrygę. Poręba się miał do swej Mirandy.
– Na miłość Bożą! cóż to! kto to jest? a było mu powiedzieć co się dzieje? rzekł Dobek do sługi.
– Pan nie wie kto to? jakże ja go mam odprawić, toć z Litwy Dobek młody… krewny… o których państwo ledwie zasłyszeli. Sto mil może zrobił, żeby swoich poznać, a ja go mam od wrót odprawić?
– Jakto? Dobek? załamując ręce zakrzyknął pan Salomon…
Z dala patrząca i oczekująca pani młoda aż zbladła, szepnęła coś do rotmistrza, ten zbliżył się do starego.
– Kto tam jest, to jest! gość nie w porę gorszy od Tatara! niech sobie czeka, a tu księdzu i jejmości nie można tak dać stać i wyglądać, aż się ichmość sobą nacieszycie.
Dobek odwrócił się nic nie uważając na groźną twarz Poręby, poszedł do drzwi.
– Zaraz powrócę!
Pani Noskowa siąść musiała, gdyż ta zwłoka i gniew o mało ją o mdłości nie przyprawiły.
Salomon wzruszony dziwnie tem jakby opatrznościowem przybyciem jedynego może krewnego na świecie… wybiegł aż pod schody. Krewniak, który snadź miał czas się przebrać w miasteczku, cale nie po podróżnemu wyglądał.
Był to piękny młodzieniec, słusznego wzrostu, brunet, w wytwornym stroju, wyświeżony bez pstrocizny i błyskotek. Suknie na nim leżały jak ulane, postawa była męzka i zręczna. Czarny wąsik podkręcony do góry, różowe śmiejące się usta, wyniosłe czoło, nos rzymski suchy i drobny, piękny owal twarzy składały się na fizjonomję szlachetną i miłą. Wyraz twarzy był nieco figlarny… wesołość młodzieńcza grała na niej…
– Honory Dobek Cholewa Konopański! do usług… szanownego kuzyna… a jeśli tablice genealogiczne nie mylą – od stryjecznych stryjecznych – stryjaszka!
Rzucił się na szyję panu Salomonowi.
– O sto mil umyślniem się przywlókł, żeby raz familję poznać!
– Bóg ci zapłać… trafiłeś na taką chwilę…
– Cóż? wesele słyszę? stryj się żeni? a to śliczna rzecz, jak Bóg miły… jużcić nie będę zawalidrogą.
– Chodź! chodź! mój miły… z pewnem rozczuleniem rzekł Salomon; nic dziwuj się niczemu… a bądź mi dobrym druhem…
Pobrawszy się tak za ręce… weszli do parlatorjum…
Chłopak wszędzie i zawsze byłby się nie dał pominąć ludzkim oczom, a w tej chwili zjawiający się niespodzianie z tą postawą rycerską, pięknością, weselem w twarzy, młodzieńczą butą i uśmiechem… obudzał ciekawość i trwogę. Było w tym przyjeździe coś istotnie niesłychanego, cudownego prawie, i nie dziw, że rotmistrz kręcił wąsa i gryzł zły, bo mu się z razu zdawało, że to uknuta podstępna intryga, aby wesele przeciągnąć, odłożyć, szablą tego jegomości się podeprzeć – i zerwać. Też same myśli przychodziły pani Noskowej. Na złodzieju czapka gore.
Pan Salomon z widoczną radością prezentował go jejmości.
– Honory Dobek… krewny mój…
Kłaniał się i oglądał chłopak nic nie zmieszany…
– Ale to nie przeszkadza, byśmy do ślubu przystąpili, mruknął rotmistrz.
W istocie kanonik stał w gotowości z agendą w ręku… Państwo młodzi zbliżyli się. Honory cofnął się nieco oparłszy na szabelce… patrzał, przyglądał się, i – zaprawdę, ślub tego wylękłego krewniaka niezbyt młodego z piękną i młodą kobieciną, musiał mu się wydać nieco dziwnym…
Rotmistrz także ze swym strojem suto szamerowanym, z twarzą noszącą ślady mnogich zapasów ze dzbankami i flaszami, blada jejmościanka, która nie mając co robić, całe życie się do wszystkich i sama do siebie uśmiechała, sztywna i wyprostowana ciocia Henau… całe towarzystwo równie osobliwszem wydać mu się mogło jak dom, sala i wszystko co tu spotykał.
Laury nie było, ona w czarnej sukni w najdalszym pokoju, zamknięta nad Biblją siedziała i płakała. Ślub odbył się tak szybko jak tylko było można, bo ksiądz kanonik obawiał się także, aby coś znowu nieprzeszkodziło… Gdy młodzi odebrali błogosławieństwo, oblicze pani Dobkowej z razu blade i pełne niepokoju… zaczęło przybierać wyraz nowy, rozjaśniło się, wypogodziło, śmielej strzeliły oczy… rumieniec wystąpił na twarz… była tu panią!
Salomon postrzegł od razu córki niebytność i nie nalegał o przybycie, jejmość dobrze też uważała to… a nie mówiła nic, odkładając zemstę do przyszłości.
Gdy się ślub dokonał, a wszyscy zasiedli w parlatorjum przy rozpalonym olchowym ogniu na kominie, przy stole zastawionym cukrami i butelkami; który ołtarz natychmiast uprzątnięty zastąpił, panna Henau pośpieszyła zobaczyć co się dzieje z Laurą.
Na wchodzącą spojrzała tylko podnosząc głowę dziewczyna i nie spytała o nic…
– Wiesz, że właśnie w tej chwili – dziwnie! gość przybył… rzekła Henau.
– Gość jeszcze? drugi rotmistrz zapewne… z przyjaciół tej… tej pani? szydersko śmiejąc się odezwało dziewczę.
– A! nie! o sto mil na te właśnie godzinę, z daleka… o niczem nie wiedząc… trafił tu jedyny może krewny jakiego macie, Honory Dobek.
Laura uderzyła w dłonie…
– Dobek! krewny… Cóż to? modliłam się o opiekę, czy Bóg mnie wysłuchał?
Smutnie uśmiechnęła się panna Henau i zarumieniła.
– Nie wygląda wcale na opiekuna, rzekła… bo tak młody lub nie wiele starszy od ciebie…
Laura już nie pytała, zamyśliła się, złożyła Biblję, widocznie ciekawość jej rozbudzona nagliła, by wyjść i zobaczyć gościa tego, a czuła, że się tam ukazać nie może…
– Jak wygląda? spytała po chwili…
– Jak malowany! odparła Henau, śliczny i miły mi się wydał…
– A jak my się tam jemu wydali westchnęło dziewczę… mój Boże… i nie mógł przybyć ani wczora, ani jutro, tylko właśnie w tym dniu i o tej godzinie, gdy się nieszczęście nasze dokonało… jak gdyby Dobek po Dobkach przyjechał brać spadek wymarłych…
Bo my… jeśliśmy nie wymarli, tośmy na drodze do grobu… Ojciec, ach! biedny ojciec z tym upiorem… Ten upior moją matką… Ten jej dwór czychający na wyssanie z nas życia, spokoju, mienia…
Padła Laura na krzesło…
– Dobek… więc są jeszcze inni Dobkowie? i w porę zaprawdę zjawiają się nam po kilkuset latach… może to przyszły obrońca…
VII
Nazajutrz pan Honory Dobek, spędziwszy noc w dolnej izbie gospodarza, bo go nie było gdzieindziej postawić, zbudził się wśród tych murów rozpamiętywając wieczór wczorajszy, nic a nic niepodobny do wesela… Jakoś na ówczas na szerszym świecie szlacheckim, między ludźmi, nawet wdowie gody inaczej wyglądały, śmiały się lepszą nadzieją. Tu… mimo pięknej twarzy jejmości, straszyła jej śmiała mowa, przy ponurej nieśmiałości męża… Rotmistrz był dziwnie śmieszny ze swą rubasznością… inne postaci tak się jakoś oryginalnie wydawały… a sam zamek, mieszkanie, służba!
Honory Dobek mieszkał w bardzo ludnym kącie, gdzie wszyscy jakoś więcej do siebie przystawali, i podobniejsze mieli twarze, i jednostajniej urządzone domy…
Tu mu to co wdział zakrawało na bajkę lub starodawne dzieje… Salomon Dobek przyjął go serdecznie jak krewniaka… to prawda… a jakoś mu było w tej ruderze nieraźnie.
Sam Eljasz mu posługiwał i przyniósł kawę z rana, przypatrywał mu się ciekawie, czule, jakby swojego rodu potomka oglądał, ciekawił go ten nowy Dobek z taką poczciwą wesołą twarzą, pokochał go. Jemu też Eliasz się wydał onym patrjalchalnych czasów sługą, kiedy czeladź stanowiła rodzinę.
Począł się rozpatrywać ostrożnie…
– A no, jegomość, pan Salomon był dawniej żonaty?
– A był… ale temu lat piętnaście jak jejmość umarła…
– Bezdzietnie!
– Jakże bezdzietnie! przecież córka jest.
– Zamężna?
– Chowaj Boże! A! prawda, pan chorążyc jej nie widział?
– Anim wiedział o niej…
– To dopiero się pan zdziwi, gdy zobaczy… bo to nasz kwiatek… różyczka nasza… anioł panienka! śliczności, jakich oko nie widziało, a dobroci! a panie! gdy człek o niej myśli, gdy o niej mówi, to się na łzy zbiera.
Otarł oczy rękawem.
– A gdzież jest? spytał Honory.
– A tu, panie, tu – ale – niech się pan nie dziwuje, że na ślubie panienka nie była. Jej tam serce bolało… I jak boleć nie miało? at!
Machnął ręką…
– Mów, mój dobry stary, przeciem wasz.
– Toć powiem wszystko, przynajmniej człowiek ten ciężar z serca zrzuci…
Zbliżył się do łóżka…
– Nic do rzeczy się nasz stary poczciwy ożenił! Nic do rzeczy! po co mu było młodą; fertyczną taką było brać? po co? A jeszcze, prawdę rzekłszy, sama mu, z pozwoleniem, na kolana siadła…
Zamilkł na chwilę Eliasz.
Co to teraz czeka naszego anioła mój ty miły Boże! A pan ją tak kochał… jedno oko w głowie… wszystko popsuła ta… baba…
Reszty się pan i sam domyślisz, dokończył Eliasz.
Nie było się już tak dalece czego domyślać… Honory wstał ubrał się i czekał rychło mu gdzie wyjść będzie wolno… A no, tego dnia już młoda jejmość objęła była gospodarstwo, a chcąc zaraz pokazać co umie, wszystko przewróciła do góry nogami. Krętanina, bieganie, zamęt był w całym dworze, na który z trwogą poglądał małżonek, a ile razy się z refleksją jaką odezwał, odpowiadano mu: Dajno asindziej pokój, ja sobie rady dam.
Prawdziwy sądny dzień nastał… ludzie głowy potracili… Jejmość się gniewała już i fukała, sam Dobek biegał, żeby ład jakiś wprowadzić… Rotmistrz jeszcze spał… nikogo widać nie było, ranek zimowy bardzo piękny się trafił, myślał Honory, że nie zgrzeszy gdy się po ruinach zamkowych obejrzy i trochę przejdzie około dworu. Narzuciwszy więc krótki kożuszek czarny z węgierska skrojony na plecy, czapkę z piórkiem wetknąwszy na głowę, poszedł naprzód konie swoje zobaczyć. Stajnie w Borowcach były nieopodal od bramy, przyparte do samego wału, a że gości nie miewano, więc też gościnnych osobnych nie było… Budynek był jak się mało podobnych naówczas widzieć trafiało, ze starych murów przerobiony, bardzo wygodny… bo Lorka lubiła konie… a co kochane dziecko mieć chciało, spełniano ochotnie. Ona tych swoich faworytów umieścić pragnęła po pańsku… i stało się po jej woli. Szczególniej siwa klaczka, którą ojciec był sprowadził z Radziwiłłowskiego stada, nazwana Munią w łaskach była u panienki. O tem nikt nie wiedział, nawet ojciec, że Lorka… nieraz jej już dosiadła… było to wielką tajemnicą. Codzień rano przynosiła jej chleb i cukier, a słysząc ją z dala biegnącą, Munia nastawiała drobne uszki, odwracała głowę i rżała wesoło… Rozmawiały z sobą jak najlepsze przyjaciółki, całowały się… pieściły… Munia miała kołderkę szytą rękami Lory… najczystszy owies, najświeższą wodę, a była tak rozpieszczona, że za swą panią jak pies chodziła…
W największe mrozy, w najszkaradniejszą pluchę Laura odwiedzić musiała Munię, i tego dnia właśnie gładziła jej główkę… patrząc w oczy czarne i rozumne… gdy Honory wpadł świszcząc do stajni. Szukał swoich koni… zobaczywszy Lorkę… stanął wryty… Laura się domyśliła kto był, zawstydziła się niezmiernie, że ją w stajni znalazł, zarumieniła… chciała odwrócić i uciekać, gdy Honory namyśliwszy się zdjął czapeczkę i grzecznie się ukłonił…
Nie było co robić, jakkolwiek znalazł ją w miejscu tak nieprzyzwoitem kuzynek, musiała mu się Lorka zaprezentować, aby ją nie wziął za – niewiedzieć kogo.
– Wszak pan Honory Dobek? odezwała się krok podchodząc…
– Tak jest, pani…
– Dziwnie trochę się spotykamy… lecz nie miej mi pan za złe, że się mu w stajni prezentuję, jestem córką pana Salomona…
– Gdybyś mi pani nie powiedziała, domyśliłbym się, odparł Honory, bo chybaby jaka mitologiczna postać mogła jej zrównać… i musiałem najwyżej sięgać myślą, by odgadnąć co to zjawisko tutaj znaczyć może…
Grzeczność trochę była wysmażona, ale i pan Honory zmięszany jąkał się, tak go Lora zachwyciła. Ubrana była czarno jak wczora, dała sobie bowiem słowo nie nosić barw innych, na głowie miała lekką chusteczkę zawiązaną pod brodą, na nogach buciki węgierskie… a taka szykowna była i piękna choć smutna, a tak ta piękność szlachetna była i niepospolita, że w niej starą krew i ród łatwo było poznać.
Skłonił się Honory.
– Szanowny kuzynie, odpowiedziała Lora ośmielona, zmiłuj się słodyczami mnie nie karm. Jestem prosta dziewczyna, Poleszka, i do razowego chleba nawykłam. Ten najzdrowszy.
Honory się zarumienił…
– Proszęż mi pozwolić swoją faworytę zobaczyć, odezwał się wesoło, – ja konie namiętnie lubię, a to śliczna istota…
– Prezentuję, nazywa się Munia Radziwiłłówka, zawołało dziewczę, czyż nie piękna? Patrz pan jak mu się przygląda i wącha… czy nie obcy. Nie bardzo się pan zbliżaj, mnie ona całuje, ale nieznajomych kąsa.
– Ręczę kuzynce, że ona mi się da pogłaskać! rozśmiał się Honory, i wołając: Munia! Munia, do strzygącej uszkami, powoli z wyciągniętą ręką przystąpił. Miała się faworytka na baczności, srożyła nieco z razu, chrapnęła, potem wyciągnęła szyję, poczęła wąchać przybysza i położyła mu głowę na ramieniu. Byłto najwyższy dowód łaski. Zazdrosna trochę Laura zdziwiła się i zarumieniła.
– Widzisz pani! poznała we mnie przyjaciela koni, a przeczuła może przyjaciela domu… rzekł Honory gładząc piękne stworzenie. Teraz już spodziewam się, będziemy i my dobrymi przyjaciółmi.
Lorka popatrzała ciekawemi oczyma na swoją faworytę i pięknego chłopaka, który z równem zajęciem przypatrywał się kuzynce…
– Wpadłem tu, rzekł, trochę nie w porę, alem temu niewinien. Ojciec i ja wybieraliśmy się od lat dziesięciu do Borowiec, trzebaż było wypadku, żebym na dzień trafił, w którym gość pono aniby był spodziewany, ani potrzebny. Trudno o kilkadziesiąt mil powracać…
– Dla nas jesteście zawsze gościem bardzo miłym odezwała się Lorka; my żyjemy tak samotni, a z rodziny nie mamy nikogo… Ojciec serdecznie wam rad, za to ręczę… a co do mnie, możecie być pewni….
Spuściła oczy.
– Tylko, dodała po chwili, pamiętajcie zawsze, żeście na poleskiej pustyni. Tu się i nie zabawicie, i nic nie zobaczycie ciekawego… Lasy i lasy, i błota… i cisza… wiekuista… a nas ludzi garsteczka dosyć smutnych…
Wiecie co, rzekła po namyśle, błąkacie się po zamku widzę, będziecie się nudzili, gdybym was bez ceremonji zaprosiła do siebie? może to nie przyzwoicie? ja nic nie wiem.
– Wszakże tak blizcy jesteśmy krewni, podchwycił Honory, prawie jak brat i siostra!
– A! to prawda! odpowiedziała Lorka; więc dla czegóż nie poszedłbyś pan do mnie, dopóki ojciec nie będzie wolniejszy…
To mówiąc i pogładziwszy Munię, która się za nią wyrywała, Lorka poszła przodem ku zamkowi, prowadząc za sobą bardzo ucieszonego tem spotkaniem Honorego…
Wprost ze schodów korytarzyk prowadził do pokoju Lorki, przystrojonego jeszcze jak był… gdy pieszczona jedynaczka królowała w tym domu. Gość zdziwiony być musiał przepychem, którego po zewnętrznej zamku fizjonomji spodziewać się nie mógł. Piękność Laury, oryginalna jej mowa i obejście, śmiałość, smak, który w tem co ją otaczało uderzał, widocznie zdumiewały Honorego, rozglądał się, bawił… chwalił…
– Jakie to szliczneście sobie gniazdko usłali!… zawołał.
– I w tak spokojnym kątku, przerwała, że go żadna burza rozerwać, zda się, nie była powinna… a jednak…
Spuściła oczy smutnie, Honory się domyślił przyczyny westchnienia i zamilkł.
– Powiedzcież mi co o sobie, o rodzinie, o tej okolicy, w której mieszkacie? spytało dziewczę chcąc zmienić rozmowę…
– Z rodziny mojej został tylko stary mój ojciec i ja… rzekł wahając się nieco Honory… Ze znacznych naszych majętności, niewiele też dotąd jest przy nas… mamy dwie wioski… Matka nie żyje od lat kilku, siostrę straciłem, a po niej sierotki nam tylko zostały… przy ojcu starym i już niezbyt silnym ja jeden jestem.. Dla tego – dodał ciszej, życzył sobie chorąży, ażebym się ożenił, i – na wiosnę się żenię.
– A! zawołała Lorka zdziwiona nieco, więc macie narzeczoną?
– Tak, pani, jesteśmy zaręczeni z panną Zofią Bułhakówną.
Dla czego on to powiedział prawie smutnie, a ona słuchała jakby niemile i niedowierzająco, któż to zrozumie? Zamilkli potem chwilę i on patrzał na stojące przed nim kwiatki, ona na krosienka, o które była opartą.
– Więc porzuciliście narzeczoną waszą, aby nas odwiedzić, starego ojca! ach! to doprawdy na wielką wdzięczność od nas zasługuje…
– Zrobiłem to dla własnego serca i przyjemności, rzekł Honory; później któż wie, czybym się mógł ruszyć od gospodarstwa… Spadną na mnie kłopoty i ojcowskie, i żony, która ma znaczny majątek w ziemi z naszym sąsiadujący. Znaliśmy się od dzieciństwa…
– I kochali od dzieci? spytała cicho Lorka…
– Jak brat i siostra, bośmy nawet krewni trochę… rzekł Dobek… Ona była sierotą, ojciec mój opiekunem, przyszło to tak jakoś naturalnie…
– Opiszcież mi waszą narzeczoną? zawołała śmiejąc się Laura… chciałabym ją nie znając pokochać z daleka…
– Kochana kuzynko, moja narzeczona dobra i łagodna istota, wcale nie celuje nadzwyczajnemi wdziękami… lecz mimo to, nie wątpię, że poznawszy, kochaćbyś ją musiała…
Honory zamilkł.
To przyznanie się do narzeczonej bądź co bądź, uczyniło Laurę śmielszą, a oboje zbliżyło… Mimowolnie każda młoda panienka musi się w nowo-przybyłym obawiać pretendenta i z niepokojem spoglądać na niego. Lorka była już z tej strony spokojna i swobodna. Rozprawiali więc o Polesiu i o stronach, w których mieszkał chorąży, o odbytej przez młodego Dobka podróży, i dobra znajomość nawiązywała się coraz poufałej. Przybyła do nich panna Henau wmieszała się także do rozmowy i nadała jej więcej życia jeszcze. Zapomnieć mogli na chwilę o tem co się w domu działo…
Młoda pani, jakkolwiek śpieszno jej było się rządzić, wstrzymywała się nieco w zapędach swych, w obawie obcego, i odkładała resztę na ten czas gdy odjedzie. Rotmistrz przebudzony późno, ubrał się i nierad z noclegu, poszedł rozmówić się z Dobkiem, który wzięty w rekwizycję od rana, nawet z córką i gościem przywitać się nie miał czasu… Wszystko w ogóle nowej gosposi wydawało się tu niedobrem, a najgorsi słudzy, ociągający się ze spełnianiem jej rozkazów. Mruczała już, że wszystką tę chałastrę z niedołęgów złożoną, porozpędzać musi. Pan Salomon ledwie nierychło z góry urlop dostał parogodzinny na dół dla zajęcia się swojemi interesami. Piękna pani, która koniecznie bardzo być piękną chciała, siadła się nareszcie ubierać z pomocą bladej Rózi, jednej służącej i dzieweczki, którą przywieziono ze Smołochowa, rozpuściła obfite włosy, aby je fryzowano, gdy rotmistrz, gwałtem się prawie wcisnął. Nie chciano go puszczać, lecz nie posłuchał.
– Co znowu za ceregiele? zawołał; zawsze przecie miałem prawo na ten pudermantel patrzeć a dziś nie?
To mówiąc, siadł na kanapce stękając.
– Słuchajno, Sabka! zawołał: wszystko to co się stało, dobrze, ale myśleć o tem trzeba, żebym ja miał porządne pomieszczenie, konie moje dobrą stajnię i obrok… i żeby tu ład zaprowadzić… Taż to Sodoma i Gomora! nikt nie słucha, nikt nie troska się… nikt nie służy…
– Czekajże i bądź cierpliwy! nie razem Kraków zbudowany, odparła przystępując do czesania Sabina: niech no gość pojedzie… wezmę się do nich inaczej. I ja też zapowiedziałam, że tu w ciemnej dziurze stać nie myślę… Panna Laura dla siebie zajmuje najlepsze pokoje, najpiękniejsze przywłaszcza sprzęty, a ja, niby pani, będę się wędziła w tym kącie? to nie może być.
– Słusznie mówisz… rzekł rotmistrz; toż samo zemną. Po co ja będę jechał do domu? Zima ostra i sanna kopna, posiedzę tu, przecie was nie objem… A no, w zimnej izbie o jednem oknie i to z kratami, mieszkać nie myślę… a uczyńże też ład, żebym ja za lada butelczynę nie potrzebował się kłaniać i prosić, powinienem mieć swój zapasik…
– Wszystko przyjdzie z czasem, dodała pani Dobkowa…
– A co się tycze naszego projektu względem Lorki, rzekł Poręba: także zawczasu należy przedsięwziąć środki… Panna ma muchy w nosie…
– Wybijemy jej z głowy fanaberje – odpowiedziała Sabina; tylko nie trzeba zbytnio na mego starego zewsząd razem nacierać, ażeby nazbyt nie piszczał…
– Tak, ale jejmość i to pamiętaj, że kto od razu nie robi, ten nigdy potem nie potrafi…
– Ależ gość!
– Dać mu do zrozumienia wprędce, żeby sobie jechał. Mamy Dobków dosyć… nie trzeba nam więcej! rozśmiał się rotmistrz.
Panna Rózia, która w tej chwili obficie rozrzucone włosy pani Dobkowej poczynała układać, zwróciła się śmiejąc ku rotmistrzowi.
– A zwłaszcza, szepnęła z ironicznym śmieszkiem, że taki śliczny chłopak, toby się w nim panna Laura pokochać mogła.
– Co za chłopiec! krzyknął rotmistrz: dla acanny śliczny, a to smyk, smyk…
– Przecie tu załogą siedzieć nie będzie, dodała jejmość.
– Ja wprawdzie powiedziałem panu Salomonowi, mruknął rotmistrz, że do domu jadę i przybyłem tylko na wesele, ale jejmość to sama urządź tak, bym został… Poproś mnie dla pomocy twemu staremu, on tu oczywiście sam wydołać wszystkiemu nie potrafi.
Rózia znowu się odwróciła ze śmiechem.
Rotmistrz się groźno zmarszczył.
– Salomon zdaje mi się łagodny będzie i posłuszny, rzekł; wszelako tresować potrzeba…
Gdy ta rozmowa na górze się po cichu odbywała, w dole Dobek chodził jakby przerażony po swej izdebce… w progu stał Eljasz i rozpowiadał mu coś po cichu. Pokłonił mu się do kolan, gładząc głowę.
– Służyłem jegomości, panu memu wiernie do siwego włosa, odezwał się łzy mając na oczach… nadszedł ten wiek, że mi się chleb łaskawy od was należy… Nie podołam, drogi panie, a szczególniej przy nowej pani, która młodą jest i inny rząd zaprowadzi w domu. My tu byli do starego porządku nawykli, to się wlokło jako tako – dalej, dalej… człek nie wydoła, a i siebie gryźć będzie, i drugim niedogodnym się stanie mimowoli.
Skłonił się do kolan.
– Łaski jaśnie wielmożnego pana proszę… puśćcie mnie.
Dobek przystąpił doń żywo, obie ręce kładnąc mu na ramionach.
– Na miłość bożą! to i ty mnie stary chcesz opuścić! a toć mi zginąć przyjdzie.
Eljasz ruszył ramionami, głowę spuścił, oczy w podłogę wlepił.
– To nie może być, dodał Dobek: my się nie rozstaniemy.
– Niech-no się pan nie gniewa a posłucha, ozwał się stary: jest o czem radzić. Od wczorajszego dnia domu poznać nie można. Rządzą się jak szare gęsi… a toć przecie nie my do nich, tylko oni do nas przybyli i do naszego obyczaju zastosować się powinni. Rotmistrza nam tu nie trzeba, on tu słyszę zabiera się całą zimę siedzieć. Jejmość co każe, jegomość zaraz spełniać poleca… oni w tydzień wszystkich nas przepędzą… Nie może tak być! nie może…
– Ależ powoli! syknął Dobek, pierwsze dni…
– Tak, a potem nie czas będzie…
Pan chyba nie wiesz co tu się gotuje. A no, głośno mówią, że jejmość chce panienkę z jej pokojów przepędzić i sprzęt zabrać… przecież pana stało na drugi… Rotmistrz domaga się dwóch pokojów w zamku… Dalej i dla was, stary panie, miejsca nie stanie… A toż to dopiero trzeci dzień!
Zmilczał pan Dobek, bo czuł, że Eliasz miał może słuszność.
– Czekaj, rzekł cicho: wyczekawszy, cierpliwości, to się złagodzi.
Stary machnął ręką, pogładził głowę… zmilczał.
– Ani mi myśl odchodzić, rzekł Dobek: nie puszczę…
Dopiero sobie przypomniawszy gościa, począł o niego rozpytywać gospodarz, i okazało się, że był wyszedł do stajni, a potem do Lorki zaproszony tam pozostał. Zamyślił się ojciec nieco, posłyszawszy o tem… a nie rzekł nic.
Więc już i ku obiadowi się zbierało, a no, o zwykłej godzinie gotowa nie była jejmość, bo dopiero pudermantel zrzucała… musiano więc czekać.
Stary poszedł do córki. Zobaczywszy go samego Lorka, pobiegła uścisnąć i popieścić. W istocie, smutna jego twarz dopraszała się trochę pociechy. Rad też był zobaczyć Honorego… z którym już Lorka była w doskonałej komitywie. Żeby jednak to w błąd ojca niewprowadzało, zaraz na wstępie opowiedziała mu historję Dobków Konopnickich, chorążego i Honorego, i narzeczonej panny Bułhakówny. Stary, któremu co innego się już może śniło, widocznie zafrasował się posłyszawszy o tem, i niewyraźnemi słowy począł winszować Honoremu i składać życzenia.
W godzinę może po zwykłej obiadowej dano znać, że pani była gotowa i że zupa na stole… Lorka zawahała się, lecz po namyśle poszła razem z ojcem i kuzynem.
Rotmistrz i reszta towarzystwa czekali już w jadalni. Porębie niepodobało się owo towarzystwo kuzynka, którego przyjął kwaśnym ukłonem. Chciał był przysiąść się do Laury, lecz mu zabieżono i Honory zajął przy niej miejsce, a z drugiej strony ciocia Henau. Rotmistrz skazany został na towarzystwo Rózi, lecz pił za to za dwóch.
Pani Dobkowa wystrojona bardzo świetnie, próbowała w czasie obiadu zachwycić przybyłego młodzieńca, zaczepiała go oczyma i słowy, spełzło to wszakże na niczem, odpowiadał krótko, grzecznie, sucho, ale wziąć się nie dawał. Pod koniec więc zwróciła się ku mężowi i kilku słowy biednego znowu położyła trupem u nóg swoich. Gotów był w ogień i w wodę.
W tem usposobieniu przygotowawczem, odprowadziła go na bok po obiedzie do parlatorjum.
– Mój Salomku, rzekła: rotmistrz chciał nam uciekać, alem go uprosiła, żeby sobie u nas posiedział. Nie uwierzysz, jaki to doskonały człowiek do pomocy w gospodarstwie, tylko go popróbuj. U ciebie nieład być musi… ale, serce moje, on przywykł do wygód, dać mu trzeba dobre mieszkanie…
– To się zrobi… ale… tego… chrząknął Dobek… ale – rotmistrz miał pilno do domu.
– Ja go uprosiłam! Widzisz, mój drogi, oprócz ciebie, jam tu samymi otoczona nieprzyjaciołmi. Słaba kobieta rady sobiebym nie dała…
Pogładziwszy go pod brodę, na co stary odpowiedział przylepieniem się serdecznem do białej rączki, jejmość mówiła dalej:
– I dla mnie też o mieszkaniu, duszko, myśleć trzeba… ja nie mogę tak długo zostać. Powiem ci szczerze, dla jej własnego dobra, Laury tak pieścić się nie godzi, trochę jej cugielków przykrócić potrzeba… bo pozwala sobie! Na ślubie jejmościanka być nie chciała, kogoż to dotyka, jeśli nie was? Mnie to nic, a do was pito… Nie szanuje ojca, a cóż dopiero będzie z macochą? Na to trzeba radzić przez miłość dla niej… Najprzód tedy pokazać jej, że ona tu pierwszą być nie może, bo jest ktoś starszy. Jak tylko ten nudny gość wyjedzie, trzeba jejmościankę z jej pokojów wynieść. Trochę potrzebniejszego sprzętu niech sobie zabierze… ale ja też między czterema gołemi ściany mieszkać nie mogę. Młoda się nie powinna przyzwyczajać do zbytków…
Słysząc to pan Salomon tak zbladł, iż jejmość się przelękła; uczuła, że może za śmiało postąpiła, nie cofnęła się jednak, dała po cichu wysapać się Dobkowi i dodała stanowczo: