Kitabı oku: «Macocha, tom trzeci», sayfa 10
Znajomości, przyjaciele, przyjaciółki, pretendenci płynęli do domu pani Dobkowej; na wzdychających nie zbywało, na obiadujących i przybyłych na wieczerzę także, ci jednak co się o rękę zgłaszali, przyjęci być nie mogli, a ci, których sobie życzyła jejmość, nie oświadczali się… Życie wyczerpywało zwolna nietylko procenta, ale zarywało z kapitałów…
Kupna majątku obawiała się wdowa, kamienicę jej odradzano i ona sama jej sobie nie życzyła; po bankructwie Tepera oddać pieniędzy bankierowi wahała się… trzymała więc kapitał w domu i po troszę się szczerbił…
Pewien rodzaj niecierpliwości ogarnął piękną wdowę, gdy po dość długim czasu przeciągu nie znalazła sobie partji stosownej. Przypisując to zbytecznej oszczędności swej, postawiła dom na pokaźniejszej stopie, – kosztowało też życie coraz więcej…
Nieznacznie do domu, w którym było już wszystko co najwykwintniejszem było, weszła gra naówczas cechująca życie pańskie. Wieczorami grywano codziennie, pani Dobkowa zaczęła grać sama. W początkach z takiem szczęściem się jej wiodło, iż uzuchwalona brnęła coraz dalej, śmielej coraz, i – przegrywać zaczęła. Pierwsze przegrane zdziwiły ją niezmiernie i rozbudziły namiętność… W krótkim przeciągu czasu żyć już bez gry nie mogła… Dom stał się prawdziwą szulernią, dnie i noce otwarty, pełny ludzi nieznajomych, oszustów, rycerzy błędnych i ulicznej zgrai. Z różnemszczęściem ciągnęło się to dalej a dalej… a pani Dobkowa widząc ubywające kapitały… niewiele się frasowała nawet, mając nadzieję, że się łatwo w dobrą odegra godzinę.
W chwili, gdy na najświetniejszym stopniu dom starościny się znajdował i zyskiwał coraz rozgłośniejszą sławę, zaszedł wypadek, który był jakby ruiny zwiastunem… i końca przepowiednią.
Od śmierci pana Dobka, nie miała starościna żadnej wiadomości o starej swej znajomej pani Lassy, która szczęśliwie dokonawszy doświadczenia z arszenikiem znikła zupełnie z warszawskiego horyzontu, i zdawać się mogło, że więcej na nim się już nie ukaże.
Jednego dnia, przy fryzowaniu właśnie gdy starościna była w wybornym humorze, gdyż i gra wczoraj bardzo się jej szczęściła i pewien młody człowiek, pułkownik, cudzoziemiec, okazywał się nią mocno zajęty, tak, że wnosiła, iż to może być – na serjo; przyniesiono jej list z poczty pomazany mnóstwem stempli i charakterów… Poznała na nim z rapportów odbieranych w Borowcach rękę Lassy i zmieszała się tak, iż położywszy go na tualecie nie prędzej wzięła się do rozpieczętowania aż ciekawy fryzjer był za progiem.
List ten datowany z Paryża, zawierał mnóztwo czułych wyrażeń i ubolewań nad losem, jakiego doświadczała nieszczęśliwa ofiara, poświęcenia dla przyjaciółki! Donosiła w nim znudzona życiem Lassy, iż jeżeliby byt się jej nie poprawił, woli wrócić – coute que coute do Warszawy i odbyć spowiedź powszechną… a mizerne życie zakończyć. Poprawa zaś bytu niewiele wymagającej przyjaciółki zawisłą była od tysiąca dukatów, które prosiła, ażeby jej zaraz nadesłano i nic więcejnad trzysta czerwonych złotych dożywotniej pensji: Donosiła zarazem, że znalazła, po długiej a nadaremnej peregrynacji wśród zepsutego świata, człowieka znakomitego, z sercem czułem, z duszą szlachetną, któryby się nie wahał jej ofiarować swą rękę, gdyby tylko skromny chleba kawałek mieli zapewniony…
Pani Dobkowej korrespondencja ta struła dzień cały, dostała bólu głowy i spazmów, chciała się grą rozerwać i przegrała dosyć grubo… List został spalony, starościna postanowiła wcale nań nie odpowiadać, co było najwłaściwszem. Lassy zaś nie mając żadnej wiadomości co się z jej pismem stało, wyprawiła drugie, a po niem trzecie naglące o stanowczą odpowiedź. Groziła potem przybyciem, które nieprzyjemne następstwa pociągnąć za sobą mogło.
Dobkowa nie wiedząc co począć, przez wskazanego jej bankiera wysłała sumkę małą, uważając ją za dostateczną. Lassy, szczególniej ze względu na blizkie wesele z człowiekiem czułego serca i wzniosłego umysłu (który zajmował się hodowlą i strzyżeniem pudlów przy Pont-Neuf), poczęła być coraz niecierpliwszą i nieznośniejszą. Ostatnie listy, na wypadek gdyby je na poczcie otworzono, jużby panią Dobkowę w podejrzenie podać mogły, położenie stawało się groźnem. Poszły więc pieniądze z listem do Paryża i wymówkami, iż starościna sama wiele straciła i pomagać nie jest w stanie.
Nie pomogło to, gdyż Lassy zawsze jeszcze nie wyszedłszy za mąż, domagała się owych tysiąca dukatów. Ale jakąż pewność mieć było można, iż otrzymawszy je, nie zażąda drugich i trzecich… Do rozpaczy przywodziło to starościnę, która i w grze nie mając szczęścia, postanowiła ważyć się już na wszystko i więcej niegodziwej Lassy nie odpisywać. Rachowała, iż rodzina Dobków, unikając rozgłosu dla imienia ich niemiłego, w ostatecznym razie, bronićby ją musiała. Pięć po sobie następujących listów przyjaciółki, rzuciła w ogień nie czytając, chociaż strach ją ogarniał okrutny… Po nocach sypiać nie mogąc, grywała do rana, a zdrzemnąwszy się na chwilę, zrywała się z krzykiem śniąc, że ją dusi przyjaciółka…
Stan ten wpłynął na zdrowie i owe resztki piękności, które jeszcze zwabiały czcicieli, szybko bardzo niknąć i uchodzić zaczęły. Rotmistrz pierwszy zauważał, iż Dobkowa mocno się zmieniła, i wychodziła na starą babę. Nie chciała za mnie iść za mąż, otoż to kara Boża, rzekł do Rózi, bo ja mężczyzna, będę takim jakim byłem, choćby za lat dziesięć, a ona zupełnie zbabieje? Widzisz, jakie już ma gęsie łapy przy oczach? Broda się jej puszcza… zęby czernieją, aż mi jej żal… Gdyby za mnie była poszła za mąż, nigdyby tego nie było. Róż, ani bielidło, ani liczne kosmetyki cudowne, brane u najsłynniejszych doktorów, nie pomagały… twarz istotnie straszną się stawała z pięknej. Oczy świeciły złowrogiemi jakiemiś gorączkowemi blaski…
Apetyt straciwszy, za radą rotmistrza, który przed obiadem życzył naparsteczek likworu, poczęła pani Dobkowa pić trochę wódki, przy jedzeniu zaś po kilka kieliszków wina. A że małe dozy nie skutkowały, doktór rotmistrz, który sam na sobie doświadczył doskonałych skutków tego leku, ordynował powiększanie ich i doszło do dobrego kielicha wódki a pary szklanek mocnego wina. W istocie, medycyna ta o tyle okazała się czynną, że twarz począł rumieniec okrywać, któryjuż cale nie schodził, a humor polepszył się znacznie. Pani Dobkowa wstawszy nawet na czczo, piła trochę likworu przed polewką winną, a do poduszki lekki ponczyk. Polepszenie było widoczne.
Właśnie się odbywała kuracja, gdy raz Rózia, jakby przelękniona przybiegła do starościny, oznajmując (było to pod wieczór), że jakiś jegomość chciał się z panią koniecznie widzieć na osobności, bo miał coś pilnego do pomówienia. Zdziwiona tem tajemmczem wezwaniem, pani Dobkowa weszła do gabinetu oświeconego, jak zwykle, jedną lampą alabastrową – i spostrzegła w nim… dziwaczne widmo, na które spojrzawszy od krzyku przeraźliwego powstrzymać się nie mogła.
Był to mężczyzna niezgrabny, brzydki, postawy osobliwszej, na krótkich bardzo nogach… z twarzy tak podobny do Lassy, jakby był djabłem albo rodzonym jej bratem.
Nie chcąc czytelnika trzymać w niepewności, dodać musimy zaraz, iż pani Lassy brata nie miała, a djabeł zbyt ma wiele do czynienia, aby tak brzydko się przebierał. Ona to była sama w tym nowym stroju, którego pomysł zaczerpnęła z przypomnień o Laurze. Zdało się jej, że co tamta mogła zrobić, to i jej też się uda… Przebrała się po męzku przed granicą i tak zamaskowana stanęła przed panią Dobkową.
W miarę, jak ta domyślała się i poznawała Lassy, coraz większy strach ją ogarniał, drżała nie mogąc przemówić słowa… ścisnęła ręce, nakoniec padła na najbliższe krzesło.
Widmo zbliżyło się ku niej i zawołało schrypłym głosem:
– Cóż to? czy pani mnie teraz nie poznajesz? Widzisz, byłam zmuszoną przybyć sama, mamy przecie z sobą rachunki?
Starościnie słów brakło…
– Ale czegóż jeszcze chcesz odemnie, przeklęta! zawołała zrywając się w końcu, czego? za co? Litując się nad tobą posyłałam co mogłam… nie mogę więcej, ja sama nie mam…
– Ty musisz mieć, przystępując bliżej z gniewem poczęła Lassy. Jak ty mi śmiesz mówić, żeś się litowała nademną, żeś mi dawała może z łaski? Ja się poświęciłam dla ciebie… ja mam prawo do wszystkiego co wzięłaś po nim… Jakto? zapomniałaś więc tego wieczoru? Nie wiesz o niczem? niewinna istoto? A któż to mnie pchnął w tę przepaść? dla kogo ja to zrobiłam? przez kogo cierpię? Ty teraz nic, nic nie wiesz?
– Jam cię nie posyłała ani namawiała do tego? zawołała Dobkowa…
– A któż-to powtarzał mi ciągle, dałabym coby kto chciał, byle mnie od tego człowieka uwolniono! Cóż to znaczyć miało?.. Wszak mówiłam ci, że to zrobię! wszak widziałaś, gdym szła i z czem tam poszłam?
– Cicho! na Boga! cicho! przerwała Dobkowa, czego chcesz!
– Pieniędzy! pieniędzy! złota twego! najęłaś mnie, płać! Ja się nie pytam, masz czy nie, pieniądze lub życie…
Dobkowa padła powtórnie na krzesło, łamiąc ręce, oczyma obłąkanemi wodziła po pokoju, nie widząc jak się od tego straszydła odkupić. Za każdym jej ruchem, Lassy podbiegała, nacierała, bojąc się, by jej nie uszła.
– Słuchaj! przeklęta kobieto, odezwała się po namyśle: słuchaj, dam ci ten raz, dam co chcesz, lecz jedź, precz, precz, i nie pokazuj mi się na oczy. Mnie ty nie zgubisz… nie masz świadków, jam się gotowa wyprzysiądz, mnie familia której imię noszę, obroni… a ty poniesiesz głowę na rusztowanie… ja cię wydam sama! Rozumiesz!
Lassy na chwilę się powściągnęła, jakby rozważała każde słowo powiedziane przez Dobkowę… lecz wkrótce poczęła się śmiać dziko…
– Już to ci ręczę, że jeśliby mi ginąć przyszło, zginiemy obie, bo ja cię nie puszczę… Ja mam w ręku dowody… żeś tego chciała, żeś mi to poddała…
– Czegoż chcesz! ile! mów! skończmy to, nie zamęczaj mnie! krzyknęła starościna.
– Ale czekaj! ty się odemnie nie uwolnisz tak łatwo! Naprzód ja nie myślę ztąd krokiem pójść… boby mnie gotowi poznać. Tu mi bezpiecznie, zostanę… Rób sobie co chcesz… Śpieszyć się nie mam czego, spocznę po drodze, a rachunek nasz długi i niełatwy! Dołożymy drogę, fatygę i na powrót podróż… nie głupiam się teraz dać wyprawić z biczykiem…
Poczęła starościna rozpaczliwemi krokami chodzić po gabinecie, a że godzina gry się zbliżała i goście zaczęli się schodzić, dwa razy zajrzał rotmistrz ciekawy, wywołując ją do stolika.
– Więc czego chcesz! mów… powtórzyła starościna.
Lassy usiadła na kanapce…
– Cóż? pod noc mnie wygnasz!
– Ty tu zostać nie możesz!
– Ja muszę! a gdzież! po gospodach będę się tułała? po nocy mam uciekać? Nie pójdę…
Jakby namyślając się Dobkowa stanęła… Czekaj tu na mnie, ja zaraz powrócę.
Na te słowa Lassy się zerwała i pochwyciła ją za suknię.
– Ani kroku! rzekła, nie puszczę!
– Ja mam gości! ja muszę wyjść!
– Nie pójdziesz… sama tu nie zostanę.
W tej chwili rotmistrza głowa ukazała się we drzwiach, Lassy się zmieszała nieco, a Dobkowa skorzystała z tego, by się wymknąć i drzwi za sobą zatrzasnąć…
– Rotmistrzu! zawołała starościna jakby obłąkana… chciałeś mojej ręki, odmówiłam ci, będę twoją… a uwolnij mnie od tego – djabła. Tu jest Lassy! Lassy, która struła Dobka… chce mnie zgubić, chce mnie odrzeć… chce mnie obwinić… ja o niczem nie wiedziałam! jam niewinna! Rotmistrzu! ratuj! zlituj się!
Poręba stanął jak wryty… Ale cóż ja z nią zrobię! Chyba łajdaczkę uduszę; A to śliczna historja… Czegoż ona chce?
– Pieniędzy! nieustannie pieniędzy!
– Jakto? już jej dawałaś?
– Przez litość.
Rotmistrz zamyślił się mocno, parę razy za klamkę pochwycił i powstrzymał się. Ile ona chce? spytał.
– Ja nie wiem…
– No, to ja się z nią rozmówię, rzekł Poręba, i znowu za klamkę ujął i – wstrzymał się, zadumał, głowę spuściwszy…
– Was dwie… mruknął, a tu jeszcze i mnie trzeciego chcecie wpędzić w matnię… żebym głową nałożył?
– Rotmistrzu! jam niewinna! zawołała Dobkowa. Za całą odpowiedź Poręba spojrzał, uśmiechnął się i ramionami zżymnął.
– Idź! dam jej co chce, zabieraj ją i wywieź precz… jak najdalej, za granicę, za świat…
– A co ręczy, że pieniądze straciwszy, nie wróci? zapytał Poręba, jabym to paskustwo zdeptał… ale plugawa rzecz…
Do drzwi z drugiej strony zaczęła się dobijać Lassy, rotmistrz i Dobkowa weszli razem.
– Cóżeś to asani z siebie za monstrum zrobiła? począł rotmistrz zobaczywszy ją, a to istny djabeł!
Lassy spojrzała groźno…
– Mów, czego chcesz? ile? przerwała starościna, nie ma czasu do stracenia. Rotmistrz waćpanią do granicy odstawi.
– A no, dobrze, choć w takiem towarzystwie niebardzo miłą odbędę przejażdżkę, ale to asani muszę powiedzieć, że gdybyś tu jeszcze raz powróciła to, słowo daję, zduszę…
Lassy krzyknęła odskakując od niego.
– Mów, czego chcesz? powtarzała Dobkowa.
– Nie powiem nic! nie ruszę się! dopóki ten człowiek nie odejdzie, odparła Lassy.
Stali wszyscy, przybyła odsuwała się z obawą od rotmistrza coraz dalej, a w Porębie rosła złość niema widocznie, żyły mu nabrzmiewały na czole i oczy czerwieniały… Starościna powtarzała: mów czego chcesz…
– Ja od tysiąca dukatów nie ruszę i na drogę musicie dać… ja się dla was poświęciłam…
– Milcz… jędzo! tupiąc nogą rzekł Poręba… ale milcz…
Starościna usłyszawszy summę zakrzyknęła…
– Dać jej i niech jedzie, odezwał się Poręba, ja ją odprowadzę. Niech pani idzie po pieniądze, ja zostanę, potem na pocztę i będę służył jejmości za granicę.
– Obłąkanym wzrokiem patrzała stara po przytomnych. Po co mi towarzystwo, ja nie potrzebuję przeprowadzania, rzekła, obejdę się bez waszej łaski, mam z sobą mego… narzeczonego.
Rotmistrz parsknął i splunął.
– Ja dla tego muszę asindźkę wywieźć, choćby się narzeczony miał gniewać, bo mogłabyś zostać i jutro przyjść znów wołać pieniędzy, a tego już dosyć…
Dobkowa wyszła, Lassy widząc, że przychodziło do rozwiązania, udobruchała się…
– Ja przecie nic tak wielkiego nie wymagam… poświęciłam się dla niej… poczęła do rotmistrza.
– A kto was o to prosił? zawołał Poręba… at! milczałabyś, dość tego…
Chodził tedy po gabinecie, a Lassy padła na kanapkę…
– Kto innyby asanią sam do sądu oddał i już przez toby z siebie podejrzenie zrzucił… Jabym wolał tak zrobić niż wam zapłacić. Za co? za to, że wasby powiesić warto…
– A ją? a ją? krzyknęła Lassy.
– Milczeć, przerwał rotmistrz, drugi raz ja na siebie wezmę i odstawię cię za kołnierz do kordygardy…
W krótkim przeciągu czasu starościna wróciła zadyszana, na pół nieprzytomna… i rzuciła na kanapkę, na której Lassy siedziała, rulony złota przyniesione… Chciwie poczęła je zagarniać przybyła… licząc oczyma i ważąc na ręku, opychała niemi kieszenie, potem wiązała w chustkę, niepewna jak najlepiej je schować. Rotmistrz patrzał z zaciętemi usty, obejrzał się szukając kapelusza i wyszedł po niego… Dobkowa stała drżąca… Lassy chciała się do niej zbliżyć z pożegnaniem, lecz nastawiła obie ręce przeciwko niej, aby nie dopuścić.
– Otóż-to taka wdzięczność!… syknęła stara…
– Precz! precz! wołała wdowa, nie chcę cię znać… idź!…
Rotmistrz wszedł w płaszczu i kapeluszu… Koło drzwi leżało porzucone okrycie, które prędko narzucił na ramiona kobiety, podał jej kapelusz i pchnął w boczne drzwi. Marsz.
Lassy się chciała obrócić.
– Marsz! a żywo… dodał Poręba, i za obojgiem zamknęły się drzwiczki, a Dobkowa jak wryta stała jeszcze ciągle przysłuchując się stąpaniu rozlegającemu się w korytarzu. Nie prędko potem wyszła blada do swoich gości skarżąc się na ból głowy, a dopiero w parę godzin, gdy Poręba nie powrócił, zaczęła grać, napiwszy się nieco wina dla orzeźwienia. Całą noc tak spędziła z różnem szczęściem za stołem… a nad ranem, gdy się porozchodzili towarzysze, spróbowała udać się na spoczynek. Sen nie brał… Cały dzień następny przebyła zamknięta chodząc tylko i patrząc przez okna czy Poręby nie zobaczy. Nie było go jeszcze i następnego, aż trzeciego około południa zjawił się czerwony, zmęczony… i widocznie napiły. Wszedł już do domu jak do swego, dysponując głośno, aby mu jeść dawano. Ton zupełnie zmienił.
– A cóż? zapytała wdowa nieśmiało.
– Wywiozłem to paskustwo, krótko odezwał sięPoręba, i ręczę, że się jej nie zechce tu drugi raz przyjechać…
– Dobkowa nieśmiała pytać więcej.
– Teraz, moja królowo, trzeba też z nami skończyć… a dać na zapowiedzi, nie ma powodu zwlekać…
Wdowa spuściła oczy… Cóż miała zrobić… Dwa tygodnie potrzebowały formalności, po czem państwo nie młodzi, pojechali cicho i bez parady do kościoła, a wieczorem dowiedzieli się słudzy i znajomi, iż ślub się odbył. Nie zmieniły się cale obyczaje domu, lecz rola gospodyni zgasła przy tonach, jakie sobie Poręba dawać zaczął. Mimo to, że zajmować się niczem porządnie nie umiał, mieszał się do wszystkiego, szumiał, rozkazywał, a panna Rózia przed przyjaciółkami swemi w kilka miesięcy potem opowiadała po cichu: iż, bywały przypadki, w których rotmistrz podchmielony laską z najukochańszą małżonką spory kończył. Ludzie także mówili, iż krzyki słyszeli… ale się to spazmami tłómaczyło…
W dalszym ciągu zdaje się, iż państwo Porębowie kilką laty później założyli restaurację, a że się na tej nie wiodło, mieli potem szynk na Krakowskiem, upodobany woźnicom wielkich panów, którzy jejmość nazywali starościną, i utrzymywali, że tam wódka była najlepsza. Poręba kosztując tego czem handlował, poprzedził bodaj na cmentarz szanowną połowicę, którą ostatecznie z litości przyjęła siostra biedna utrzymująca magazyn przy ulicy Senatorskiej, odepchnięta niegdyś przez panią Dobkową… Ale bodaj czy ztąd nie dostała się do szpitala, bo ją powracającą w zbyt wesołym humorze wieczorami i walającą się po rynsztokach, ciężko było utrzymać…
X
Wojewoda kazawszy być cierpliwą Laurze… o skutku swoich zabiegów nic nie mówił… Jeździł, posyłał i dosiedział w Warszawie, póki oddania Borowiec wnuczce nie wyrobił czarno na białem. Użyła go tylko panna Laura zręcznie bardzo, żeby trochę za długo już siedzącego Honorego, do domu wyprawić. Czy się pan wojewoda domyślił czego czy nie, ale bardzo stanowczo powiedział do niego: – Asindziej sobie już możesz jechać, ja to biorę na siebie, że jej krzywdy uczynić nie dam…
Na pożegnanie wyszła Laura z Basią razem, podała mu rękę drżącą i odezwała się cicho:
– Jedź, kochany bracie, tam tak na was czekają, jak mybyśmy cię radzi mieć z nami, a nam się nie godzi zatrzymywać… Pozwólcie tylko, bym Zosi i chorążemu przesłała małe pamiątki…
Łzy się kręciły w oczach Laurze, ze stolika chwyciła kilka przygotowanych pudełek i oddała je Honoremu.
– Bądź zdrów rzekła: Za jaki rok, dwa… gdy dom w Borowcach odbuduję… zapraszam was z Zosią, z całą rodziną. Koniecznie. Niestety! prędzej nie mogę, ani pomyśleć, chyba, gdy się tam chata jaka sklei…
– Na wesele wasze! szepnął wzdychając Honory.
Laura smutno się uśmiechnęła – i głową potrzęsła. O! nie, rzekła, nie spodziewam się, abym tak prędko skończyła moją żałobę, po tem wszystkiem com straciła… Zostanę sobie starą panną, grymaśnicą, będę hodować kanarki, sadzić kwiatki i dumać na ruinach… Możesz być poetyczniejsze życie?
Honory już nie śmiał się odezwać, wyczekiwał z razu innego pożegnania, sądząc, że się Basia Tyszkówna oddali, lecz ta pozostała do końca i chorążyc ucałowawszy podaną mu rękę, wyszedł…
Laura skinęła nań jeszcze z okna śląc mu ostatnie pożegnanie, odwrócił się, stanął jakby chciał wrócić, ręką dała mu znak, że jechać powinien i odeszła…
Honory tegoż dnia odjechał.
W tydzień potem przybył wojewoda z nieodstępnymi hajdukami, stękając na pedogrę.
– No, rzekł do Laury, przywożę ja asińdźce zwrót Borowiec… oddano ci je, a ja opiekunem jestem z panem Tyszką. Teraz, rozmówmy się, co począć myślisz?
Laura chciała przerwać, wojewoda ręką dał znak, że chce mówić dalej.
– Powiedziałbym asińdźce siedź w mieście, gdyby dla kogokolwiek miasto zdrowem było, tembardziej dla was, coście do ciszy wiejskiej przywykli. W tych Borowcach się zamknąć znowu – niepodobna, zasuszysz się i zestarzejesz z nudy…
Laura chciała jeszcze raz mówić, wojewoda nie dopuścił. Ale czekaj-że, powiesz co chcesz tylko ja po starszeństwie, pierwszy mam głos…
– Prosiłbym asińdźki do mnie, a no, Jadwisia nie, dalipan za mąż nie wyjdzie, boś i ładniejsza i bogatsza od niej… Widzisz, egoista jestem… ale dla dziecka. Cóż tu począć kogo tu wam wyszukać za towarzyszkę?…
Milczała już Laura, wojewoda skończył.
– Teraz, mów, odezwał się.
– Kochany dziadku, będę z tobą tak poufale mówić jak z ojcem. Za mąż nie pójdę.
– Wnuczko kochana, sama nie wiesz co pleciesz! zawołał wojewoda, jakto może być żeby kobieta młoda za mąż iść nie chciała. Musi.
– Nikt mnie nie może przymusić, kochany dziadku, jestem strasznie uparta.
– Cóż to to? czy jaka nieszczęśliwa miłość! E! pfe! rzekł wojewoda, to się odżegnaj od niej. Szkodaby cię było…
Laura oczy spuściła.
– Największą mi łaskę dziadek zrobi, jeśli mi kogo da: poczciwego, dobrego, statecznego, jaką jejmość, coby zemną pojechała i za matkę mi służyć mogła… Oprócz tego, Basia obiecuje mi, że na dłuższy czas do mnie przyjedzie z ojcem, bo ja się tam bez niego nie obejdę… Dopóki dom nie stanie w Borowcach przemieszkamy choćby w gospodzie u Arona. U nas drewniany dom buduje się piorunem. Sklecą mi go w parę miesięcy, a mając dach będę o lepszym myśleć mogła… Jadę do Borowiec…
– A cóż myślisz z pieniędzmi robić? spytał wojewoda. ..
– Dziadek mi kupi co za nie…
– Cóż ja ci mam kupić?…
– A no, ziemi kawałek… odparła Laura…
Pokiwał głową stary.
– Jaka ty jesteś rozumna! rzekł, anim się spodziewał, choć wiedziałem, że ci nie zbywa na oleju… Ziemia to grunt. Kto ją ma pod nogami, bezpieczny… ale sobie zostawić trzeba coś zawsze, żeby ten chleb solić czem było… Tylko, moja panno, jak ty tam wysiedzisz w tej dziurze?
Laura aż krzyknęła z oburzenia.
– A! proszęż mi tak Borowiec nie nazywać… jabym ich za żadne w świecie inne dobra nie dała. Żyłam tam z ojcem, byliśmy szczęśliwi… wszystkie tam wspomnienia moje… tam mi najlepiej, tam czuję się w domu… Na cóż mi szukać cudzych Bogów?
– Ale, bo ja ciebie wydać za mąż muszę, moja panno – przerwał wojewoda… tak nie może być! Szmat ziemi będziesz miała i cóż nam potem? Jak to się człowiekowi uczciwemu dostanie… skorzysta i kraj…
– Wolałabym się, kochany dziaduniu, ziemi wyrzec niż ślubować bez serca i iść za mąż z obowiązku… przerwała Laura.
Dziad na nią popatrzał i czmychnął.
– Prawdę asińdźka mówisz, że jesteś uparta. No! ale to ci przejdzie! Musiał ci jakiś drab nieszczęsny wpaść w oko i serce, i zdaje ci się, że takiego drugiego na świecie nie ma… A! zobaczysz!
– Zgoda więc – kochany dziadku, tylko mi takiego draba dajcie, żebym go przyjąć mogła… z dobrą i nieprzymuszoną wolą…
– Znajdzie się! rzekł wojewoda, tylko nie trzeba się w kąt chować…
– Niech-że on mnie szuka, nie ja jego! dodała Laura…
Wojewoda ruszył się jakby chciał wstawać. Czekajdziaduniu i siedź, zawołała Laura, mam prośbę do was. Chcę z wami razem pojechać, Jadwisię poznać i odwiedzić… a potem na gospodarstwo moje do Borowiec, pan Tyszko, Basia, mój poczciwy Eliasz…
– Wdzięczen ci jestem, że ze mną chcesz jechać… nie śmiałem cię prosić, toś i mnie odgadła… A miałem w tem swoje powody, dla których mi cię zapraszać nie wypadało… Za tem pannę Barbarę uprosiwszy, gdy ja jutro dam sygnał do wyjazdu… ruszymy. Waruję tylko jedno, że popasy i noclegi ja reguluję i w drodze despotycznie rządzę… bom despota!
Gdy tak stanęła umowa o podróż a wojewoda dla przygotowań do niej pojechał do domu… niespodzianych gości miała Laura przed wieczorem… Wieść o jej losach, bogactwach, o pokrewieństwie z panem wojewodą, rozeszła się po mieście od dni kilku. Zmieniało to zupełnie usposobienia dawnych znajomych dla panny Laury. Co dziwnem, nieprzebaczonem, płochem zdawało się w ubogiej dziewczynie, to w dziedziczce owych summ neapolitańskich, o których rozpowiadano, wydało się dziwnie ekscentrycznie szlachetnem, romantycznem… nieledwie heroicznem… Pierwsza kasztelanowa Wiska poczęła utrzymywać, iż Francuz nie zrozumiawszy jej, odprawił odedrzwi tę śliczną czarodziejską Laurę, i że ona tej omyłki odżałować nie może; że musi sama ją przeprosić i t. d… Hrabia Artur chciał jechać z nią także.
Hetman wybierał się z Kowal. Georges… a nie wiem już ile osób prosiło i zaklinało, aby mogły być zaprezentowane tej bohaterce…
Jakoż tego dnia kasztelanowa najprzód przybyła… i nie meldując się, przebojem weszła do dworku, na głos wołając: Gdzież ta moja czarodziejka?
Laura wyszła zaraz, ale poważna, chłodna, i na pierwsze wejrzenie okazująca, że się uśmiechem spóźnionym ująć nie da. Przyjęła panią Wiską niezmiernie grzecznie, ale tak zimno i zdala się trzymając, że znająca ludzi i świat pani, zrozumiała, iż zbliżyć się już będzie bardzo trudno. Ton rozmowy zaczętej poufale, żartobliwie, przeszedł zaraz w niezmiernie poważny, a wspomnienia pierwszej bytności Laura przyjęła milczeniem… Kasztelanowa nie chcąc okazać się urażoną, bawiła dosyć długo. Przy niej nadjechał hr. Artur, którego Laura przyjęła cieplej, uprzejmiej, ale zawsze tak, ażeby mu próżnej nie dawać nadziei, że stosunki przedłużać się mogą. Oświadczyła obojgu, iż wyjeżdża z dziadem dla odwiedzenia go i poznania rodziny, a potem wraca na wieś i tam stale zamieszkać zamierza.
Tłuściuchna pani gorąco przeciwko temu protestowała; podziękowała Laura, dodając, iż jej postanowienie było niewzruszonem…
Zaledwie ci państwo żegnając ją bardzo czule, odjechali, gdy pompatyczny ekwipaż pana hetmana zajechał przed dworek, a on sam wystrojony jak laleczka, uśmiechnięty, z gracją stawiając nogi po niepewnych tarciczkach, które przechodzić było potrzeba, wsunął się do pokoju… Za nim szedł Georges, smutny, wzdychający i przewracający oczyma… Obu Laura witała wesoło, i rozmowa świetnie się rozpoczęła… Cóż, gdy dla hetmana ten dworek, sufit, ta podłoga, kanapa okryta perkalem, wytarte krzesła… były czemś tak niezwyczajnem, iż patrząc na nie tracił dowcip… plątał się w słowach… Chciał przez grzeczność pańską coś pochwalić koniecznie w ubożuchnym domu, wybrał więc popiersie Sokratesa… a – po bliższem rozpatrzeniu okazało się, że to był bardzo nędzny odlew gipsowy… Georges mówił więcej oczyma, niż ustami…
Laura wspomniała mówiąc o Emilopolu, o zachwycającej grze hetmana na flecie, co mu nader musiało być przyjemnem, bo się błogo rozjaśnił i chwycił jej rączkę do pocałowania.
– Wiesz pani, odezwał się przypatrując się jej, ta ręka pierwsza panią zdradziła, po jej kształtach godnych dłuta Praksytela poznałem, iż anioł zwinąwszy skrzydła… zstąpił na Emilopolską ziemię…
– Kawalerze Georges – odezwała się po chwili Laura, dobrze, żeś mi się pan zjawił, mam prośbę do pana… Pan hetman łaskawie ją poprzeć raczy. Odstąp mi pan Munię…
– Nie mogę pani, rzekł kłaniając się Georges z wyrazem żalu – wczoraj już…
– A! cóżeś pan zrobił na Boga! Komu! gdzie?
– Wczoraj, mój mastalerz, rzekł hetman… z uszanowaniem i największą pieczołowitością odprowadził ją do Borowiec…
Laura zerwała się z rumieńcem wielkim dziękować obu.
– Jakże potrafię odwdzięczyć!…
– Dobrem o nas wspomnieniem, dodał hetman uśmiechając się, i pozwoleniem, by Georges przyjechał się tam dowiedzieć, jak doszła do domu…
Zarumieniona Laura podziękowała raz jeszcze i cicho szepnęła zaproszenie, które Georges’a uszczęśliwiło.
– Mam tylko warunek, żeby przybywszy do mnieinnego konia sobie wybrał p. Georges… dodała, i od tego nie odstąpię…
Z żalem dowiedział się hetman, iż Laura miała wyjechać wkrótce, rozstali się tedy wszyscy w najlepszej harmonii, a hetmańska strona z różowemi nadziejami przyszłości…
Rezydencja wojewody odznaczała się bardziej rozległością, ogromem budowli w równoległobok ustawionych, niż architekturą, która różnych wieków i smaków nosiła cechy. Pałac budowany, przebudowywany, zachował tylko główne linje pierwotne. Dbano o wygodę i trwałość nie o piękność… Liczna rodzina i dwór wymagały tych gmachów, które nigdy pustkami nie stały. Utrzymane było wszystko w wielkim porządku i znać było starą zamożność. Nowych sprzętów ani fraszek nie widać było nigdzie, zabytki dawne, zdobycze, spadkowe pamiątki tylko… Część główną zajmowało kilka sal od dni uroczystych, ubranych w weneckie zwierciadła robione umyślnie i herbami znaczone, w kredensa sreber pełne i obrazy niegdyś z Włoch i Flandryi przywiezione przez dziadów… Przepychu nie było nigdzie, ale wspaniałość wielka i oblicze dworu poważne… W jednej z tych sal marmurowa tablica z napisem łacińskim, świadczyła o pobycie na zamku Jana Kazimierza..
Mimo tak pańskiego pałacu, życie u pana wojewody nie było wystawne, stół prosty bardzo, chleb prawie czarny, przyjęcie dostatnie lecz skromne. Największego z gości przyjmowano tem co na codzień było dla wszystkich. Obficiej tylko obchodziły się dni świąteczne i uroczyste, rocznice domowe, wesela… Naówczas często po dwieście osób siadało do stołu… i dla miłych panów braci wytaczano beczkę z lochu… a beczki panawojewody co roku stawiane uporządkowane były latami i młodszego wina nie dawano nad dziesięcioletnie.
Jadwisia i najmłodszy syn gospodarza listem wcześnie zawiadomieni byli o powrocie ojca, o Laurze i o jej przyjeździe. Z ostatniego popasu przodem jeszcze pobiegł konny dworzanin; to też znalazło się na przyjęcie wszystko w takiej gotowości, jakby sam wojewoda czekał w domu. Jadwisia miłe dziewczę jasnowłose przybiegło do rąk ojcowskich i w objęcia kuzynki z serdecznością jaką daje wychowanie domowe, które uczucia rozwija i miłość czyni życia warunkiem.
Syn pana wojewody niepiękny wcale, ale silnej budowy i snadź zahartowany mężczyzna, wyglądał trochę na Nemroda, bardzo na szlachcica hreczkosieja, a jak najmniej na senatorskie dziecko, bo pan wojewoda pieścić się chłopcom swym nie dawał i ostro ich trzymał…
Na wieczerzę, gdy cały dwór przyszedł do stołu i szeregiem stanął, Laura z podziwienia wyjść nie mogła… Trzydzieści osób domowych zasiadło wedle starszeństwa, po błogosławieństwie księdza kapelana… ale na szarym końcu tak było dostatnio, jak na karmazynowym.
Nazajutrz, panna Jadwiga wzięła Laurę w opiekę pokazując jej pałac, szklarnie, ogród, pomarańczarnię, zwierzyniec… swoje własne gospodarstwo… i tysiące różnych rzeczy, które jej się bardzo szczególnemi i osobliwemi wydawały. Wesoło zeszło dni parę, bo i wojewoda w dobrym był humorze. Na uboczu trochę trzymał się pan wojewodzic, chociaż znać było, iż mu Laura wielce się podobała. Z obejścia się jego domyśleć było łatwo, iż jakiś ojcowski rozkaz wstrzymywał młodzieńca od zbytniego nadskakiwania kuzynce…
Nie chciał wojewoda zapewne, aby przypuścić nawet było można, iż bogatą dziedziczką zaopiekował się, aby domowi swemu i jednemu ze swych synów ją pozyskać. Sama myśl go oburzała… Nie pozwoliłbym nigdy na takie małżeństwo, powiedział synowi, zatem i myśleć o tem się nie godzi… Laura wszystkim się swą prostotą, otwartością, śmiałością umiała podobać, choć z razu Jadwisia przestraszona tem była, nawykłszy do mowy ostrożnej i bojaźliwego będąc charakteru. I ona wszakże trochę się przy śmielszej rozruszała kuzynce, a śmieszek jej wesoły rozlegał się po pokojach z wielką ojca pociechą.