Kitabı oku: «Macocha, tom trzeci», sayfa 4
Dalsze kroki – podróż, starania, zależały od wiadomości, jaką z Borowiec odebrać miano. Czekano i spodziewano się jej ciągle… Sam Aron przyrzekł był przywieźć złe czy dobre, jakie się z czynności komissji wywiąże… Kilkanaście dni upłynęło jednakże, nim bryka wtoczyła się na dziedziniec i po gładzeniu długiej brody poznano Arona, który się jeszcze z pyłu otrząsał, nim się miał swemu staremu panu przedstawić. Dobek nawet odżył zobaczywszy go.
– Z Borowiec jedziesz! zawołał wychodząc przeciwko niemu. Mówże mi o moich Borowcach… Ja tamtylko żyć mogę… Tak mi tu dobrze, a usycham tęskniąc do nich. Gdzieś tam dusza moja do tego gniazda przykuta. Mów, co tam u was w Borowcach?
Aron z razu nie bardzo chciał mówić – głową pokręcił, brodę ciągnął i wzdychał.
– Cóż tam może być teraz dobrego, rzekł w końcu, kiedy jasnego pana nie ma? Komissja nic nie zrobiwszy dała się czy kupić, czy… ogłaskać przez jejmość… Zrobiła co chciała – dali jej administrację. Zniszczą tam teraz wszystko, że kamień na kamieniu nie zostanie. Sprzedają wszystko, byle pieniędzy dostać, las, zboże… co gdzie jest! Gospodarstwo nowe, ludzie nowi, starych powypędzano…
– A komissja? spytał Dobek niespokojnie.
– Komissja? pokopała, poorała, popsuła co mogła, a nie znalazłszy nic, pojechała zkąd przybyła, mówił Aron… Najedli się, napili, nabrali co wlazło… a czego nie wzięli, zostawili jejmości… Ona tam z Będziewiczem i rotmistrzem króluje.
Salomon spuścił głowę na piersi – poczęli coś szeptać cicho….
Laura słuchała stojąc z boku. Po długiem milczeniu i odrętwieniu ojca, chwilowe jego odżycie, zagrzanie się choćby gniewem – zdawało się jej szczęśliwym wypadkiem. Powracał trochę do tego czem był… obchodziło go coś – myślał, gdy pierwszych dni jakby uśpiony siadywał.
Narady z Aronem trwały dosyć długo, później Salomon chodził żywo, rozbierając co ma począć, a wieczorem, kiedy Laura przyszła mu oddać dobranoc, oświadczył, że radby sam jechać do Warszawy, by jakieś starania rozpocząć.
Chciał z sobą wziąć bodaj Arona i Eliasza; o Laurze mowy nie było.
– Bezemnie nie pojedziesz tatku, odezwała się Laura – ja muszę być z tobą, mam stosunki, znajomych, mogę się pokazać, gdy ty ukrywać się musisz… Będziemy pracowali razem. Samego cię nie puszczę.
– Ty chcesz jechać? zapytał Dobek.
– Chcę i muszę! zawołała córka, i pochlebiam sobie, że się tam na coś przydać mogę… W potrzebie udam się nawet do pana hetmana, na którego dworze przez kilka dni odpoczywałam, mam ludzi co mi pomoc przyrzekli, co ją dać muszą… Pójdę, choćby do króla samego… Więcej ci powiem ojcze: gdybym miała kogo do boku, zostawiłabym tu ciebie, a jechałabym sama.
– Tak, mnie zostawując, żebym się tu jadł myślami, rzekł Dobek.
– Nie chcesz mi dać jechać samej, a ja ciebie samego też nie puszczę; jedziemy więc oboje, a starania ja biorę na siebie.
IV
Podróż więc postanowiona została, a nazajutrz wybór się rozpoczął. Z gościnnego domu inaczej niż obładowanym wyruszyć nie można, a w tamtych czasach zabierano wszystko czego dusza zapragnąć mogła, bo po drodze nad jajecznicę i rybę żydowską nic dostać nie było można. Zosia zwijała się, wymyślając coby jeszcze dać więcej, Laura broniąc się od tego zbytku wygódek.
Chorąży mruczał sam do siebie przechadzając się, narzekał na nogę, która mu nie dopuszczała ruszyć z nimi i sprawę wymową obfitą popierać we właściwych miejscach.
– Ale ja to was tak samych puścić nie mogę, odezwał się w końcu, z pozwoleniem Zosi, dam wam Honorego, będzie się kim posłużyć.
Zarumieniła się Zosia, spuściła oczy, a potem podniosła je na męża ze smutkiem i trwogą. Snadź nie bardzo była podróży tej rada, lecz jakże się jej sprzeciwić? Honory poczerwieniał cały, Laura pobladła i zagryzła usta.
– Waszmość bo, mówił chorąży do Salomona, jesteś człowiek, daruj mi co powiem, zardzewiały. Ruszać ci się, mówić za sobą, biegać niełacno, zresztąi nosa pokazać ci nie wolno… bo mogą pochwycić. Kochanej Laurze także będzie trudno, cudzych bogów prosić i opłacać, po co? kiedy Honorego macie? Niech Honory jedzie, ja go tu, choć kulawy, w gospodarstwie zastąpię. A od czegóż moja Zosia?
Zosia pokazała w smętnym uśmiechu ząbki białe, ale dwie łzy jak perełki ześliznęły się niepostrzeżenie po krągłej jej twarzyczce… Jedna Laura je widziała, i zbladła mocniej jeszcze. Zosia zlękła się zaraz, by jej nie posądzono o sprzeciwianie się choćby myślą woli ojca, i już chciała bardzo żywo go popierać, gdy Laura jej przerwała.
– Przepraszam kochanego chorążego, rzekła: Honory nie pojedzie, bo choćby nam bardzo był miłym towarzyszem, my się doskonale bez niego obejść możemy a nie należy go od gospodarstwa i żony odrywać.
– Dajże mi asińdźka pokój ze swemi skrupułami… to obowiązek familijny.
– Gdyby nam był koniecznie potrzebny, odparła Laura, prosilibyśmy o pomoc; ale tak jak stoją sprawy nasze, ja się podejmuję im wydołać… Wreszcie, możemy napisać później, dodała, nie chcąc zbyt stanowczo odpychać ofiary, Laura, chociaż najmocniej postanowiła, niedopuścić Honoremu tej podróży. Teraz, niepowinien jechać… mielibyśmy to na sumieniu.
Spojrzała pobieżnie na Honorego, który zmieszany oczy spuścił. Zosia jej wejrzenie wdzięcznem niewymownie płaciła.
Pan Salomon, któryby był może rad pomocy krewnego, słowami córki został wstrzymany, i z razu milczał, a potem szepnął:
– Po co? po co się ma odrywać? będzie nas tam dosyć bez niego.
– A nie byłoby też z nim za wiele, wierzcie mi, dodał chorąży, po co te ceremonie! Honory więcejby wam pomódz potrafił, niż kto inny, obcy, boć kogoś użyć musicie.
– Ja już gotowego mam, wtrąciła Laura, niech mi pan chorąży wierzy.
– Ja przy swojem stoję, Honoryby się zdał…
– Honory się wszędzie przydać potrafi i miły jest, rzekła Laura, ale na ten raz, powiem szczerze, byłabym tak zgryziona, żem go ztąd wzięła od Zosi, iżby mi to wszystko psuło.
Spojrzała znowu, Zosia promieniała, Honory patrzał na ojca, chorąży zdziwiony oporem chciał niby przyczynę jego odgadnąć i nie umiał. Dobek już milczał. Rozmowa więc się na tem przerwała… Wstali, a Laura poszła za Zosią, która kryjąc łzy trochę, wysunęła się i uciekła.
Złapała ją na uczynku.
– Zosiu, ty płaczesz?
– Ja! a nie, nie!
– Wiem i widzę, żeś płakała; żalby ci było Honorego, ja to pojmuję… lękasz się o niego, lecz… my ci go nie zabierzemy, bądź spokojna, ja nie pozwolę na to…
– A! nie! nie! mylisz się… nie płakałam… a jeśli mi łza zbiegła, to chyba, że ty mi, dobra siostrzyczko, uciekasz.
Uśmiechnęła się Laura i pocałowała ją.
– Kiedyś się jeszcze może spotkamy znowu, w życiu… szepnęła, przyjedziecie do nas oboje… Leczprzyznaj mi się… te łzy? jak na spowiedzi, jak siostrze rodzonej, wszak ci o Honorka twojego strach było…
Zosia zapłoniła się, i jak proste dzieweczki, chwyciła rąbek fartuszka.
– Jakże to może być inaczej? ozwała się. Zawsze mi przykro gdy mąż odjeżdża, choć grzechem jest zabierać go tak dla mnie jednej, gdy ludziom potrzebny być może… Trudno go tak trzymać przyszytym do mego fartuszka! Wiem, że mnie troszkę kocha… a boję się go utracić… Tyle on tam po świecie piękniejszych zobaczy… a ja, ja jestem taki prosty kopciuszek tylko, który go bardzo kocha… Boję się!
– Możeszże się lękać o niego? spytała Laura. Ty go krzywdzisz.
– Sama nie wiem, niepowinnabym… szeptała Zosia, to prawda! on taki poczciwy, że mnie wziął i że mnie kocha… a jabym mu mogła nie wierzyć? Cóż ty chcesz, Lauro, wiem to, i boję się… Ja go tak kocham… wierzę w jego przysięgę, a w moją siłę nie wierzę. Nie mam nic… prócz serca za sobą.
Spojrzała ośmielając się na Laurę.
– Ja ci coś jeszcze powiem… dodała cichutko. Ty, taka jesteś piękna i rozumna, ja i ciebie się nawet boję… choć wiem, że ty byś cudzą krzywdą nie chciała być nawet szczęśliwą!
Laura rzuciła się ku niej, ściskając ją.
– Co też ci za myśli przychodzą, dziecię moje! rozśmiała się. Nie znasz sama siebie, jak drogą jesteś perełką, a ja przy tobie, moja Zosiu, jak kozak się wydaję. Nie masz się obawiać czego.
W uścisku jeszcze szepnęła jej Zosia:
– A! Lauro, on mężczyzna, a tyś czarownica!
– Czarownica! o nie! dziecko moje, jam liść, którym burza miota… No! pocałuj mnie i bądź spokojna. Honory nie pojedzie, rozumiem cię Zosiu, nie pozwolę na to… Nie masz się mnie co lękać, ale na cóż cierpieć? dla czego my go wam odbierać mamy?
Zośka rzuciła się ku niej.
– A! nie! nie! proszę cię, nie wstrzymuj go od podróży, będą się śmieli zemnie i mojego niepokoju, gdy się, uchowaj Boże, dowiedzą. Niech jedzie, jeśli ojciec każe… a odsyłajcie nam go prędko – prędko!
– Nietrzeba żeby jechał, powtórzyła Laura, żegnając się i wychodząc z pokoiku, nie pojedzie.
W salce, przez którą przechodziła, nastręczył się jakby umyślnie Honory, który chodził tam, niespokojny i zamyślony. Sam on wstrzymał Laurę pytaniem:
– A więc mnie nie chcecie i gardzicie naszą ofiarą?
– Mój Honory, odwracając się doń odezwało dziewczę, idę od Zosi, która płacze na samą myśl twojego wyjazdu. Nie powinieneś, nie możesz jechać z nami. Sama dla siebie tego nie życzę, aby się nie karmić próżnemi marzeniami… Mam przed sobą obowiązki do spełnienia, sercu mojemu teraz już niewolno nic więcej, tylko ci zachować uczucie czyste, wierne i ciche. Bądź mężczyzną, a mnie pomóż być poczciwą dla was siostrą. Nie jedź. Zosia płacze, ja nie chcę.
– Zosia, dziecko! przerwał nieśmiało chorążyc…
– Ale ja nie jestem dziecięciem, poczęła Laura brew marszcząc, przestałam niem być, dotknięta nieszczęściem… Ono mnie uczyniło dojrzałą. Zosia ma słuszność, broniąc swojego skarbu i nie chcąc go narażać, ja byłabym niepoczciwa chcąc choć cząstkę jej go wydrzeć. Byłabym szczęśliwa przeżywszy z tobąjeszcze dni kilka… ale to owoc zakazany nam obojgu… Dość tych marzeń, Honory mój… Pamiętaj o mnie, ja cię nie zapomnę nigdy… więcej nam nadto – niewolno.
Podała mu rękę, chorążyc ją pochwycił namiętnie.
– Zmieniłaś się, rzekł z wymówką.
– W istocie, nie przeczę temu, smutnie odparła Laura, ostygłam, przyszedł mi rozum za późno, by zagoił ranę, ale w czas, by jej nie dać powiększyć. Dla twojego, dla jej szczęścia, powinniśmy się rozstać… Widok tej dobrej Zosi, jej przywiązanie do ciebie, wróciły mi pojęcie obowiązku… Bądź zdrów mój Honory…
Chciała odejść, chorążyc powstrzymał ją gwałtownie.
– Gardzisz mną, rzekł, masz słuszność, wydaję ci się nikczemnym i samemu sobie także, aleś we mnie obudziła uczucie niepohamowane… Wszakże innej pociechy dlań nie żądam, tylko widzenia, słyszenia, kochania ciebie!!
– Nie mów nic więcej, przerwała Laura. Ja może cierpię mocniej, a milczę. Skargi są rzeczą słabych istot… mężni poddają się losom i milczą… Bądź zdrów Honory…
Spojrzeli sobie w oczy… Honory zadrżał i pobladł, Laura udała uśmiech obojętny…
– Uzdrowię cię, rzekła, zobaczysz… rozczaruję… potrzebujesz tego, byś się nie łudził, bo nieumiesz kochać bez nadziei!
– Nawet bez nadziei! odparł Honory.
Laura odbiegła żywo.
Stanowczo więc podziękowano chorążemu za jego troskliwość, i odrzucono ofiarę. Dobkowie wybrali się sami, z Eliaszem tylko i panią Słomińską.
Nazajutrz rano bryki ładowano do drogi, a pan Salomon chodził niecierpliwy, jakby ta podróż do Borowiec zbliżyć go miała. Zosia i Honory zajmowali się wyborem, którym chorąży sam kierował, przy zdarzonej zręczności gderając na kogo tylko mógł, co go zwykle w wyśmienity humor wprawiało. O kuli i kiju włócząc się, był pono najczynniejszym ze wszystkich… Laura patrzała obojętnie, lub taką się obcym przynajmniej wydawać mogła, choć niepostrzeżonemi znaki przebłyskiwało po twarzy jej uczucie jakieś tajone umiejętnie. Niekiedy wejrzenie na to szczęście domowe, na cichy kąt ów, w którym Honorego zostawiała, budziło w niej zazdrość, którą oczy chwilowo ożywiały się i gasły. Wszystko było gotowe, nastąpiły pożegnania, które Laura starała się znowu uczynić jak najkrótszem i wlać w nie prawie nienaturalną wesołość. Dobek też spieszył, i w milczeniu uścisnąwszy się, uciekli od gościnnego ganku, na którym Honory długo z Zosią pozostał.
Zosia badała twarz męża niespokojnie, lecz chorąży przerwał tę kontemplację niebezpieczną znakiem krzyża świętego i wykrzyknikiem:
– W drogę pokoju i szczęśliwości!!
Ani jednego ani drugiego Laura się już nigdy w życiu niespodziewała.
Śpiesznie kazał pan Salomon zdążać do stolicy, choć nie wiedział co go tam czekało… Zdało mu się, że potrafi sobie wyrobić bezkarny powrót do Borowiec a nadzieję opierał szczególniej na jednym człowieku, o którego położeniu na dworze wiedział, a miał go za współwyznawcę. O nim nie wspomniał nigdy, bo stosunki ich były tajemnicą, lecz rachował na węzły, jakie ich rodziny łączyły od dawna.
Po wyjeździe Laury, o którego prawdziwym powodzie jedna tylko wiedziała kasztelanowa, co żyło wielbicieli jej, wieścią o nagłem zniknięciu poruszone zostało. Kasztelanowa nie zwierzyła się nikomu, zamilczała o tem nawet przed dopytującym siostrzeńcem, który tajemniczego pożegnania Laury chciał mieć klucz jakiś, nie przyznała mu się do świadomości przyczyny… Niepokoiło ją zajęcie tą nieznajomą pięknością, nie należącą do świata, w którym żyli, a miała właśnie ułożone małżeństwo, któremu ten niepotrzebny sentyment stawał na przeszkodzie. Hrabia Artur domyślając się o co ciotce chodziło, nie nalegał; spodziewał się potrzebne objaśnienia znaleźć na innej drodze… Utkwiło w jego pamięci pożegnanie, będące razem obietnicą powrotu…
Rozpacz młodziuchnego kawalera Georges’a, który jakkolwiek płochy i trochę zepsuty, dziwnym sposobem Laurą był zajęty, byłaby go może popchnęła w jaką awanturniczą podróż i pogoń za ideałem jego marzeń, gdyby nie nagły przyjazd hetmana do Warszawy. Biedny sybaryta z najsłodszych marzeń swych przy flecie wiejskim wezwany został niespodzianie w sprawach publicznych do stolicy, a wezwanie to nie cierpiało ani wymówki, ani zwłoki. Rzuciwszy więc z żalem otia emilopolskie i kończący się Castel-bianco, musiał z cząstką tylko dworu wędrować co najprędzej do Warszawy, do zimnego pałacu, którego nie lubił, bo mu w nim było ciasno, niewygodnie a kosztownie. Kapeli nawet nie wziął z sobą, a w Warszawie wiedział z góry, że go kuzynki znowu żenić zechcą, z czego zawsze wynikały utrapienia wielkie, bo hetman dla płci pięknej był słaby, a sakramentu niezmiernie się obawiał. Z jednego tylko rad był, że tego zbiegautrapionego, Georges’a, za kark pochwyci i dalsze jego bałamuctwa powstrzyma. Donoszono mu ciągle o nim, pisał on do wychowańca coraz groźniejsze listy, Georges odpowiadał na nie grzecznie i pokornie, obiecywał nawet powrót, ale zawsze mu coś przeszkadzało i – nie wracał. Raz więc koniec temu położyć trzeba było. Hetman przyaresztował Georges’a odmawiając mu pieniędzy, lecz uczynił to z właściwem sobie pobłażaniem i wyrozumiałością na błędy młodości płynące z sentymentu. W tym wieku miano dla sentymentów w ogólności wielki szacunek; tkliwość i czułość były tarczą, po za którą kryło się coś więcej nad to, co one wyrażały. Georges, który już zabierał się do ucieczki, został. Hetman nie groził, nie fukał, dawał nawet do zrozumienia, że uczucia serca miał w wielkiej estymie… i kazał czekać szczęśliwszych okoliczności.
Książę Andrzej, który przez Lassy dowiedział się o katastrofie, pomścił się na niej i nie kazał jej więcej wpuszczać do pałacu, pańska fantazja zwróciła się w inną stronę. Daleko boleśniej zniknięcie Laury dotknęło Bogusławskiego, który wiele na pomoc jej talentu rachował. Rzadko spotykając takie zamiłowanie sztuki, umiał je cenić, a wiedział, że nie łatwo znajdzie, szczególniej kobietę, któraby mu to genialne zastąpiła zjawisko. W pierwszej rozmowie z królem o nowym teatrze, wyraził przed nim nawet żal nad tą stratą.
Król wysłuchał go uważnie.
– Wierzaj mi, mości panie Bogusławski, że kobieta co tak gra jak ta wasza nieznajoma, niełatwo się zrzecze powołania.
– Na nieszczęście, N. Panie, ma to być pono bogata dziedziczka, którą tylko jakiś wypadek dla mnie szczęśliwy, wywiódł chwilowo na scenę.
– A inny wypadek może ci ją przywrócić. Bądź asindziej dobrej myśli, dodał król, ciesz się raczej, że się już u nas takie talenta znaleźć mogą. Wybornie grała Paulinę w Polyeukcie!
Bogusławski na drugi przypadek taki nie wiele rachując wyszedł niepocieszony, szukać sobie towarzyszów, uczyć ich i wprawiać do sceny, która wkrótce otworzyć się miała.
Wściekając się z bezsilnej złości, Lassy latała wszędzie z wiadomością, iż kuzyn tej panienki, człek żonaty, trzpiota i bałamutkę pochwycił i uwiózł. Chodziła nawet z tem do kasztelanowej, która uroczyście ją zburczawszy, precz wyprawiła. Nie szczęściło się biednej kobiecie. Mściła się jednak, roznosząc plotkę gdzie mogła, i w pewnych kołach, do których doszła wprzód wiadomość o tryumfalnym występie Laury, potrafiła jej wcale nieszczególną wyrobić reputację, do historji prawdziwej domieszawszy obficie rozmaitych dodatków własnego wymysłu.
Napisała o tem i do pani Dobkowej, ale list ten wśród mnóstwa zaprzątnień, jakie teraz zajmowały piękną Sabinę – rzucony w kąt, ręką Rózi został na papiloty obrócony.
Nowa administratorka Borowiec, dosyć praktyczna gdy chodziło o jej interesa, zbierała pieniądze jak mogła, ze Smołochowa i z nowych dóbr swoich, aby mieć z czem wystąpić w Warszawie. Znała ona dobrze stolicę, miała w niej mnóztwo znajomości, do których liczył się i książę Andrzej, za młodszych lat adorator wielki czarnych oczek jejmości – wiedziała też, że tuwszystko zrobić potrafi co zechce złotem i uśmiechem, jeżeli użyć ich i wystąpić z niemi będzie umiała. Musiała teraz zdumieć swym nowym blaskiem, pokazać się tu jako bogata pani, zwabić do domu ludzi wpływ mających u dworu, przyjmować zbytkownie i grosza nie żałować.
Pieniądze więc garnęła, znajdując, że zawsze ich jeszcze było mało, a nie mniej nad nie kłopotu było z urządzeniem ekwipażów, służby, stosownego dworu i przyboru, bez których pokazać się nie mogła. Rotmistrz, który ze wszystkich, jeśli nie najlepiej się na tem znał, to przynajmniej widział najwięcej, wysłany został przodem z instrukcją, miał nająć dom, kucharza, mieszkanie umeblować, zaopatrzyć śpiżarnie i piwnicę (co mu wielką sprawiało przyjemność) i wyjechać potem na pół drogi oczekiwać dla przeprowadzenia pani, której do tego miejsca Będziewicz miał towarzyszyć. Oprócz Poręby zabrała z sobą niepotrzebnych sług jak najwięcej pani Dobkowa, Rózię i Przepiórkę i mnogą czeladź nie najszczęśliwiej dobraną.
Stajnie i wozownie pana Dobka nie dostarczyły porządnych powozów ani paradnych koni, o które Poręba się wystarał, z małym dla siebie zarobkiem. W chwili prawie gdy Salomon opuszczał Konopnicę, pani Dobkowa wyjeżdżała solennie z Borowiec, po błogosławieństwie, którego ks. kanonik udzielił. W duszy wzdychał on życząc jej zwycięztwa, bo dla kościoła dogodniejsza była Dobkowa niż Dobek… i razby się od tych heretyków ks. Żagiel mógł uwolnić.
Prędzej wszakże dojechała Laura z ojcem, niż Dobkowa ze swym rotmistrzem i czeredą… Znaleziono mieszkanie skromne na przedmieściu w domu nowymi porządnym, niezbyt na widoku… Pan Dobek zajął pokój od ogrodu, mając udawać chorego i nie wychodzić wcale… Laura potrzebowała namysłu od kogo począć i od czego wypadało. O przyjacielu ojca nie wiedziała wcale, tego adres miał Eliasz, a widzenie się miało być okryte tajemnicą.
Właśnie rozpakowywano, gdy Eliasz z miasta powróciwszy, podszedł do Laury niespokojny i rzekł biorąc ją na stronę:
– A wie panienka kogo ja tu widziałem?
– Kogoż, proszę? spytała Laura.
– To szczęście, że oni mnie nie zobaczyli, dodał stary – ale trzeba być ostrożnym, wszak to już upiór tu jest?
Upiorem zwano Dobkową. Laura przestraszyła się.
– Ona? tu? jestżeś pewien?
– Ale najpewniejszy! – rzekł Eliasz smutnie: na moje oczy cały obóz ich widziałem, rotmistrza, pannę Różę, Przepiórkę… wielkim taborem przybyli widać swoją sprawę popierać. Łaska boża, żem ja ich wprzódy aniżeli oni mnie zobaczyli. Trzeba się mieć na ostrożności, i straże bodaj u drzwi postawić. A nuż się jejmość dowie? A nuż się jej tu nie powiedzie? gotowa na wszystko, nawet przyjść jegomości starego kusić – od czego nas Panie uchowaj!
Laura uczuła mocno ten nowy cios, bo go tak nazwać było można. Bytność Dobkowej utrudniała wielce zachody, starania, samo nawet pokazanie się w mieście, i szczęściem było, że Eliasz pierwszy się o niej dowiedział. Miała ona tu dawne stosunki, któremi pogardzać nie było można… Trzeba więc było do czasu przynajmniej taić się z sobą, pokazywać mało i niezdradzić. Słomińska, dobra towarzyszka w podróży, w mieście na mało się przydać mogła, bo mimo wieku, była dość żywa i roztargniona. Jedynym wysłańcem mógł być przebiegły, pewny i rozważny Eliasz – ale ten do miasta nie był nawykły i nie znał go wcale.
Nazajutrz już stary sługa, któremu pan Dobek dał srebrny medal z wizerunkiem Chrystusa i napisem tylko arjanom właściwym, wyprawionym został do tego, na którym pan Salomon całe swe – nie znając go – pokładał nadzieje. Powinien był wyszukać osobę, przekonać się o jej tożsamości, ukazać jej ów medal i zażądać przybycia, dla widzenia się i narady z panem Dobkiem. Puścił się więc na wywiady stary, mijając Krakowskie-Przedmieście, na którem się pani Sabina rozgospodarowała w pięknym domu, wpośród pańskich położonym pałaców, i skierował w ciasne uliczki, otaczające rynek Starego Miasta. Po drodze musiał pytać, lecz czynił to z ostrożnością wielką, i dobierając osoby, które mu się najmniej niebezpiecznemi wydawały. W godzinie obiadu spodziewano się najłatwiej zastać w domu pana archiwistę.
Osoba, z którą widzieć się pragnął Salomon, zajmowała tu posadę przy metrykach koronnych. Dopytawszy domu który był własnością regenta (ten mu tytuł dawano), Eliasz dostał się na drugie piętro, które on całe zajmował… Na odgłos dzwonka, stara kobieta otworzyła mu drzwi, i popatrzała zaczerwienionemi oczyma na wchodzącego, któremu, że nieznajomy jej był, najprzód drogę zaparła.
– A czego? do kogo?
– Do pana regenta… w bardzo pilnej sprawie.
– On tu nikogo nie przyjmuje; jeśli sprawa, to dokancelarji – ale – do kancelarji – ochrypłym głosem rzekła stara…
– To nie kancellaryjny interes, to rzecz prywatna… i muszę z nim chwilkę pomówić na osobności, pięć minut…
– Ale czegóż? czegóż?
– Moja pani kochana, rzekł Eljasz słodko, nic przykrego. Jestem z daleka… dwa słowa tylko…
Stara machnęła ręką.
– Tyle on ma spokoju i wypoczynku co w domu, a tu mu nie dajecie godziny…
– Pięć minut kochana pani.
– Co mi tam z waszego kochania, kiedy mi jegomości przeszkadzacie!
W czasie tej rozmowy z za drzwi dawały się słyszeć szczekania przynajmniej ze sześciu psów pokojowych, które czując obcego, ujadały i drapały… Z za tego wrzasku i pisku inne jeszcze jakieś zwierzęce głosy, obudzone nim, hałasowały… Na całem piętrze wrzawa się rozpoczęła straszna, jakby w menażerji. Eljasz zadziwiony umilkł. W tem siwa głowa, na pół łysa, ukazała się przez wpół otwarte drzwi pokojów, a ze szpary tej korzystając psiarnia, wyleciała szczekać na nieznajomego, ku któremu i sam gospodarz ciekawie wyglądał.
Stara zbliżyła się ku niemu.
– Chce na pięć minut… obcy, z daleka…
– To go wasani puść! rzekł głos siwej głowy.
Gdy się Eljasz ruszył, psy oskoczyły go zewsząd. Nie były wszakże niebezpieczne. Psiarnia ta składała się z mopsów, szpiców i różnej drobnoty, która najhałaśliwiej krzyczy, ale najmniej straszy… Eljasz prowadzony przez całą ich zgraję, obawiając się je podeptać, ostrożnie wsunął się do sali. Sala była obszerna, od strony okien cała ostawiona klatkami, w których różne ptactwo świergotało. Na grzędach siedziały dwie papugi wrzeszcząc: Cukru! cukru!
Z dalszych pokojów głosy też dające się słyszeć oznajmiały, że wszędzie tego było pełno. Staruszek który sam jeden, jak się zdawało, wśród tego zwierzyńca mieszkał, miał twarz wielce łagodną, rysy miłe, oczy blade jakieś i wyblakłe… stał z rękami włożonemi w kieszenie i czekał. Eljasz obejrzawszy się na wsze strony, z nizkim ukłonem spytał, czy z panem regentem mówić ma zaszczyt?
– A! tak jest! krótko odezwał się stary; czem waćpanu służyć mogę?
Jeszcze raz się obejrzawszy sługa, dobył z pod piersi medal i wręczył go staremu. Ten, jak tylko go zobaczył, tknięty niby piorunem, rzucił się, popatrzał na przychodzącego i na medal, i zapytał ożywionym nagle głosem:
– Bratem mi jesteś, czego chcesz?
– Nie ja, ale inny z braci naszej wzywa na pomoc, odparł Eljasz.
– Który? zkąd?
– Z Borowiec.
– Dobek? Salomon? cicho począł gospodarz. Jest tu?
– Jest, ale o tem nikt wiedzieć nie ma.
– To się rozumie…
Eljasz zniżając głos, podyktował dom i ulicę na której mieszkali.
Starzy obaj byli wzruszeni mocno. Potrzymawszy medal i popatrzywszy nań, regent oddał go posłanemu.
– Chcecie bym dziś był?
– Jak najrychlej, panie a bracie, rzekł Eljasz… potrzebni nam jesteście, nikogo tu nie mamy, a groźne położenie nasze.
– Sami jesteście?
– Pan mój z córką jedyną.
Rejent pochodził nieco, witany zewsząd krzykiem swojego ptactwa, które w niebogłosy wołało doń o pieszczoty i strawę.
– Tam się coś stało? spytał po cichu regent; powiedz mi bracie co wiesz, abym się zawczasu przygotował… Szukano!
– Wydano, zdradzono i szukano!
– Cóż znaleziono?
– Nic, oprócz tych ksiąg, z któremiśmy się nie taili… bo je pan nasz za pamiątki uważał. Archiwum i kaplica dotąd ocalały, lecz wiele na wszelki wypadek spalić musieliśmy… Dobek nasz uwięziony był.
– Puścili go?
– Nie, wykradziony został i tu zbiegł.
Regent się zadumał.
– Niech się nie pokazuje, rzekł, mnie trudniej będzie uczynić coś niż komu drugiemu, bom na oczach i w podejrzeniu, lecz znajdą się inni.
– Majątek dano w administrację na zniszczenie, rzekł Eljasz, trzebaby i to ratować.
– Komu? spytał regent.
– Niegodziwej kobiecie, za której zdradą i poduszczeniem wszystko się to stało. Dobry nasz pan jedengrzech w życiu popełnił: ożenił się ze złą kobietą i nie naszego wyznania; ta do tego przywiodła.
– Kobieta! szepnął regent, zawsze kobieta, począwszy od raju; jestem pewien, że Judasza poduszczyła zła niewiasta.
– Ta kobieta tu jest, i nieomieszka zabiegać pewnie… mówił sługa.
– Piękna? spytał stary.
– Dla złych może piękną być, ale sprośna to piękność! westchnął Eljasz.
– Tem gorzej! spokojnie mówił gospodarz. A rozumna?
Eljasz ramiona dźwignął.
– Na złe chyba, rzekł.
– Wie dobrze?
– Przecież ona nie wiedziała o niczem, tylko o tem co ludzie pleść mogli.
Regent dumał długo.
– Przyjdę, rzekł, o zmroku; czekajcie na mnie, abym nie pytał i żeby mnie ludzie nie widzieli. Nie dla siebie ostrożnym chcę być, mnie wszystko – jedno, – dla was…
Po krótkiem tem porozumieniu się, przeprowadzany przez psy stary sługa, cofać się zaczął. Regent je chustką odpędzał… Ścisnęli sobie ręce i ucałowali w ramiona.
Staruszka u drzwi stojąca, która może coś podglądnęła, odprowadziła teraz Eljasza z oznakami wielkiego poszanowania.
To był pierwszy krok uczyniony w Warszawie, a tegoż dnia Laura w powozie zamkniętym, sama jedna, kazała się wieźć do kasztelanowej. U drzwi kamerdyner oznajmił jej z pewnem pomieszaniem i jakby żalem, że pani nie ma w domu, że wyjeżdża teraz bardzo często i że ją bardzoby trudno zastać było. Laura nie śmiała zapytać go o hrabiego Artura. Francuz, którego jak innych śmiertelnych piękność kobiety oczarowała, zdawał się opowiadać to z żalem, któremu towarzyszyły westchnienia. Była to odprawa oznajmująca dość wyraźnie, iż kasztelanowa widywać Laury nie życzyła sobie. Ona tego jednak w ten sposób zrozumieć nie chciała. Stała zakłopotana i tak smutna, że Francuz patrząc na nią widocznie politowaniem był zdjęty.
Spojrzawszy nań Laura więcej wyczytała w oczach, niż odpowiedź zrozumiała.
– Nie będę więc mogła widzieć się z panią kasztelanową? spytała.
– Trudno to, bardzo trudno – rzekł po cichu kamerdyner. Nie wiem z pewnością, lecz gdy powróci oznajmię…
– A hrabia Artur? przerwała ośmielając się, choć rumieniec okrył jej twarz.
– Hrabia Artur? pochwycił Francuz. Wyprawiono go na kilka miesięcy za granicę.
Laura pobladła. Pokładała w nim właśnie największą nadzieję. Skłoniła się i chciała odchodzić, kamerdyner parę kroków postąpił za nią.
– Pani mi daruje, rzekł cicho, my naszą consigne musimy spełniać… czasem choćby osobiście była przykra, i choćby, choćby nie zupełną w sobie zawierała prawdę.
Wzrokiem tylko podziękowała mu Laura i odeszła do powozu.
O bytności hetmana nie wiedziała jeszcze, Georges’awyszukać sama nie mogła, o Bogusławskiego potrzebowała się dowiedzieć. Stosunki, które się zdawały łatwemi do odnowienia… wymykały się z rąk… Ścisnęło się jej serce domyślając, że kasztelanowa wcale jej przyjmować nie kazała… Nie wątpiła, że hr. Artur wyjechał w istocie – choć i to kłamstwem było. Ze spuszczoną głową powróciła do domu smutna w chwili właśnie, gdy nieznajomy staruszek wchodził ostrożnie dopytując się cichym głosem o Salomona. Zlękła się nieznajomego z razu i zapytała żywo, ktoby był?
– Powiedźcie mu tylko – brat, a będzie już wiedział kto jestem…
Wyraz ten otworzył mu drzwi. Dobek siedział w Biblji zatopiony; zobaczywszy go wstał, podeszli ku sobie i w milczeniu położywszy ręce na ramionach uścisnęli się…
– Jestem, rzekł przybyły, na zawołanie wasze…
– Opowiedział wam brat Eliasz przygody moje? spytał Salomon.
– Wiem o nich – począł regent. Niczemby to wszystko było w stolicy, groźnem stać się może na prowincji. Tam panuje obyczaj więcej niż prawo, namiętność raczej niż rozum… a tradycje twarde są do wykorzenienia, i słowo czasem więcej znaczy niż rzecz sama. Dodajcie do tego chciwość ludzi na cudze mienie – alboż to mała pobudka do czynienia złego?
A po chwili rzekł regent smutnie:
– Czem nasze starania przy ich intrygach? Złotem, uśmiechem, obietnicami… kupią sędziów i protektorów…
– Cóż czynić? zapytał Dobek.
– Powiedziałbym: cierpieć i milczeć, gdyby sięmnie tykało – odezwał się regent. Tycze się to was – bracie – powiem: będziemy czynili co w ludzkiej mocy…
– Mamy tu kogo z braci, oprócz was? zapytał Dobek.
– Nikogo tu – cicho odpowiedział, głową potrząsając regent; tam dalej ku Gdańskowi znajdują się rozsypani a pokryci… Prawda ma zwolenników mało, a nauka Pana i Zbawcy poszła na faryzejskie ręce. Uczynili z niej dogodne narzędzie, giętkie, aby go użyć mogli jako chcą ku ziemskim celom… Pogańskim znowu stał się świat i zdziczał w pieszczotach. Apostołów nowych mu trzeba, a tych nie ma… nowego zesłania Ducha, a ten nie przychodzi. I zmarniał posiew święty… wydeptany przez trzody…
– Aliści i między pogany byli wybrani? rzekł Dobek, i tu nie wszyscy nieprawi są?