Kitabı oku: «Stara baśń», sayfa 10

Yazı tipi:

XI

Ranek był najśliczniejszej wiosny, której już nic z jej królewskich ozdób nie brakło. Najleniwsze dęby głuche stały poubierane w liście, pachniały brzozy potrząsając długimi warkoczami, u stóp drzew, gdzie zajrzało tylko słonce, kwiatek się ku niemu uśmiechał. Na każdej gałęzi szczebiotał ptaszek, w każdym promieniu złota muszka igrała…

Cały ten świat, wody, lasy, ptaki, zwierzęta i muszki złote, i rybki srebrne żyły naówczas życiem jednym w dziwnej zgodzie i braterstwie. Strumień mruczał zrozumiałą mową, ptaki śpiewały pieśni dla ludzi, dziki zwierz bratał się czasem z człowiekiem, by mu służyć. Harmonia wielka panowała w tym świecie zaczarowanym, w którym wszystko składało się na jedną całość. Śmierć nawet przychodziła z uśmiechem, w porę i przeprowadzała do ojców na biesiadę wieczną.

Dwie kobiałki stały na ziemi grzybów pełne, dziewcząt dwoje odpoczywało przy nich, rękami się objąwszy… siedziały i słuchały. Dziwa zamyślona, z oczyma wlepionymi w las, dumała.

– Co ty tak słuchasz, Dziwo? – pytała siostra.

– Sroczka mi coś powiada… słyszysz ty ją? Pyta się nas, czyśmy dużo uzbierały? Mówi, że na uroczysku w dolinie grzybów jest wiele… Chce nas odprowadzić do chaty…

I zamilkła chwilę.

– Mówi – ciągnęła dalej powoli – przyjadą swaty… księżyc pan młody do ciebie…

– Do mnie, Dziwo?

– Tak… do ciebie, Żywia, bo ja swatów nie będę znała… W wianku chodzić będę zawsze, zawsze… i w wianku, w zielonym, pójdę do ojca i matki…

Sroczka, w istocie, siedząc na gałęzi, kręciła głową i jakby przedrzeźniała dziewczęta, ciągle coś dziewczynie pokrzykiwała.

Wtem z lasu nadleciał jastrząb z rozpuszczonymi skrzydłami, począł unosić się nad łączką, patrząc pod siebie, szukając czegoś na ziemi. Sroczka zobaczyła go i krzyknęła nawołując. Z krzaków odpowiedziały jej sióstr głosy, ze wszech stron poczęły się zlatywać pstre sroczki i gromadą poleciały straszyć, łajać, odpędzać jastrzębia. Przypadały prawie do niego, a gdy się zwrócił ku nim, pierzchały nagle całym stadem i wnet wracały znowu z wrzaskiem nowym. Jastrząb niósł się ciągle to zniżając nad ziemię, to podnosząc w obłoki, nagle się puścił jak kula i padł na ziemię, a w tejże chwili stado całe spadło nań dziobami chwytając prawie, posypały się pióra… Kobuz wyrwał się, uleciał w górę i zniknął. Sroki pociągnęły za nim z wrzaskiem.

Dziwa westchnęła.

Z dala odezwała się kukułka raz, drugi i uciekła.

Dziewczęta zamyśliły, kiedy Żywia za mąż pójdzie.

– Kuj, kukułko – prosiły.

Odezwała się trzy razy… Trzy lata czy trzy miesiące? Któż to wiedzieć może…

Żywia ze śmiechem zapytała o Dziwę. Kukułka bliżej podleciała, rozśmiała się tylko jakoś dziwnie, poznały ją przecie po pierzu, ale wróżyć nie chciała.

Dziewczęta siedziały zamyślone. Żywia kwiatki rwać zaczęła i wianuszek pleść dla siostry. Ale kwiatki niedobre się pod rękę nawijały i końce rwały, i nie chciały się pleść w wianuszek.

Siedziały nieopodal od zagrody, były więc bezpieczne. Nazajutrz miały iść do ogniów, na Kupałę. Żywia się cieszyła, Dziwie nie chciało iść z drugimi… smutno jej było.

Wtem wśród ciszy, gdy muszki brzęczały tylko i pszczoły, las z dala zatętniał. Spojrzały po sobie.

– Czy Ludek pojechał na łowy… Czy to Ludkowe psy słychać?..

– Ludek w domu, koło stada…

Porwały za koszyki, obejrzały się dokoła i ostrożnie w gąszcz pierzchnęły… ale cicho było znowu w lesie, ni psów, ni ludzi nie słychać.

Żywia główkę z gąszczy podniósłszy, patrzyła na polankę i słuchała, psy gdzieś daleko zwierza pogoniły i cicho. Dzięcioł kuje drzewo… nic więcej.

Wróciły na trawę, na słońce.

Z dala jakby śpiewanie słychać było, ale ochrypłe i smętne.

– To Jaruha – ozwała się Dziwa.

– Gdzież się to ona tędy wlecze?…

Zamilkły. Z krzaków na polankę wysunęła się stara baba o kiju, z garnuszkiem na sznurku u pasa, z torbą na plecach, w płachcie na głowie.

Rękę przyłożyła do czoła i patrzyła ku nim, potem pociągnęła powietrze, jakby coś poczuła w bliskości, i oczyma dokoła rzucając zobaczyła dziewczęta. Podniosła ręce z kijem do góry i plasnęła.

– Dzień dobry! – zawołała.

– Gdzie to się wleczesz, Jaruho? – spytała Żywia.

Baba iść ku nim poczęła.

– A na Kupałę! Jutro Kupały! ho! ho!… Chłopcy się popiją, poszaleją, to mnie może wezmą za młodą dziewczynę, a niektóry pocałuje!

Baba podskoczyła śmiejąc się, podeszła ku dziewczętom i usiadła przy nich na ziemi.

– Chcecie, bym wam wróżyła? – spytała.

Siostry obie milczały, baba im po twarzach patrzyła.

– Z takich liczek wróżyć łatwo – mówiła, śmiejąc się dziwacznie i przekręcając głowę. – O! O! Śliczneż lica, kwitną jak lilije… I jam też je kiedyś miała, takie białe i różowe… Słońce lilije popaliło, deszcze krasę popłukały… a nie deszcze, łzy to były… łzy!

I kiwała głową, wyciągając rękę ku Dziwie.

– Daj no dłoń, powróżę.

Niechętnie wyciągnęła ku niej rękę dziewczyna. Jaruha pilnie wpatrywać się w nią zaczęła.

– Dłoń to biała, nienamulona… wielka bieda z taką dłonią, tysiąc chłopców sięgnie po nią… a królewna żadnego nie zechce…

Zapatrzyła się w rękę.

– Pójdziesz jutro na Kupałę?

– Pójdę – odezwała się Dziwa.

– Nie idź! Mówię ci, nie idź lepiej… Jak pójdziesz, krew się poleje…

Dziwa zbladła.

– Jaruho – odezwała się – po co mnie straszysz?… Wiesz, że w domu zostać nie mogę… a tobie dawno się w głowie przewróciło, sama nie wiesz, co mówisz.

– A któż to wie, co mówi? – szepnęła Jaruha. – Coś szepcze w ucho i językiem obraca. Albo ja wiem, kto i co? Choćbym usta zamknąć chciała, męczy mnie i mówić każe… Coś się snuje przed oczyma, coś po sercu załoskocze… Baba plecie sama nie wie co… a musi!… Nie idź ty na Kupałę!

Dziwa się rozśmiała.

– A ja tobie nie radzę, Jaruho! Ty wiesz, jak cię szarpią, prześladują, co się z ciebie naśmiewają, co nadokuczają…

– Ja się tego nie boję – odezwała się stara.– Jak ognie pogasną, jak się ciemno zrobi… hej! hej! to mnie który pocałuje i uściśnie… młode lata się przypomną…

– Cóżeś ty w młode lata robiła? – zapytała Żywia.

– Ja? ja? nie wiesz?… – odezwała się Jaruha. – Hej! hej! porwał mnie królewicz… zaprowadził do gmachu, co miał ściany ze złota… W ogrodzie rosła jabłoń, co rodziła jabłka wonne… u stóp jej ciekła żywiąca krynica… Siedem lat królowałam, siedem lat śpiewałam pieśni, splatałam i rozplatałam kosy, wszystko mi służyło… potem zrobiło się ciemno i ja w łachmanach, o kiju, znalazłam się w puszczy… Krucy mi w głowę pukali i oczów szukali… hej! hej!

Zamilkła i wracając do swego, odezwała się znowu.

– A ty, Dziwo, nie idź na Kupałę!

Uśmiechnęło się dziewczę, Żywia swoją jej dłoń podała. Jaruha głową potrzęsła.

– Rodzone dwie dłonie, siostrzyne… – poczęła mrucząc – a dole, a dole! Gdzie jednej do drugiej!..

– Którąż z nas być byś chciała? – spytała Żywia.

– Ani jedną, ni drugą – śmiejąc się, rzekła stara. – Znowu żyć, znowu płakać, znowu młodość nosić, aby stracić!… O! nie! nie!… ani białej, ani czarnej, ani żadnej nie chcę doli… Miodu ja kubeczek wolę, a potem sen słodki, sen złoty, a choćby się już nie budzić… W kubku miodu szczęścia tyle, ile go już na całym świecie nie ma… A ty, nie idź na Kupałę…

Dziewczęta z na pół oszalałej staruszki śmiać się poczęły. Jaruha śmiała się z nimi.

Wzięła znowu zwieszoną dłoń dziewczęcia i patrzyła w nią.

– Rozmiłował się w tobie strasznie – szeptała.

– Kto?

– Nie wiem! ktoś! ładny chłop, młody, bogaty… Ej! nie idź na Kupałę…

– Ale z nami bracia i rodzina będzie… Cóż się nam tam stać może? – zawołała Żywia.

– Albo ja wiem? Na Kupale bywają dziwy! Czasem bracia się pobiją, a czasem nieznajomi pobiorą… Na Kupale dziwy bywają… Szkoda, że raz do roku taka nocka bywa!… oj! oj! ja bym cały rok pieśni śpiewała, miód piła i przez ogień skakała…

Jaruha mówiąc rozwinęła swoją sakwę i poczęła w niej szukać czegoś. Było tam mnóstwo w płachty powiązanych ziół, kamyków, nasion i korzonków. Baba się znała na chorobach i lekach, zamawiała, odczyniała, wiązała i rozwiązywała… Tym razem jednak nie szukała lekarstwa, miała jeszcze kawałek suchego kołacza, znalazła go, przyprószony był pyłem, otrzęsła, opatrzyła i z koszyka grzybów od dziewcząt wzięła sobie syrojeżkę277, zaczynając się posilać w milczeniu.

Dziwa koszyk jej podsunęła.

Jaruha jadła chciwie.

– Chodź z nami do chaty, ciepłej strawy ci damy.

– Nie mogę – zamruczała stara – nogi bolą, a na pole, gdzie ognie nasze palić się będą i gdzie moje chłopcy przyjdą, daleko… daleko… w biały dzień, to nic, ale nocką iść, a z głodnym się wilkiem spotkać, albo gorzej, z wilkołakiem…

Pokręciła głową.

– A na Kupale ja muszę być… Raz do roku młodość mi powraca… tak na to długo czekać trzeba…

Zaczęła coś nucić i przerwała. Syrojeżki wybrawszy z koszyka, otarła usta i uśmiechnęła się do dziewcząt.

– Dobrzeście mnie posiliły…

Gdy to mówiła, niespokojnym okiem rzuciła wkoło nagle.

– Kogoś czuję, obcy jakiś!…

Jak zwierz wietrzyć poczęła i oczy obracać. W istocie o kilka kroków od nich stał z zakrwawionym okiem i głową wychodzący z lasu Znosek. Na widok jego dziewczęta się przestraszone porwały, Jaruha popatrzyła tylko.

– E!– rzekła – nie macie się czego bać… to znajomy! Ale gdzieś musiał po miodzie przez las wędrować, gałąź mu oko wybiła i głowę sobie pokrwawił.

– Jaruho! – krzyknął z dala karzeł – ratuj mnie a daj ziele.

Widząc pokaleczonego, dziewczęta, zamiast uciekać, przyzostały trochę za drzewo się zasunąwszy.

– Chodź tu, zobaczymy… – mruczała stara.

Znosek się zwlókł ręką wciąż trzymając oko, a raczej miejsce, z którego ono wypłynęło, doszedł tylko do drzewa, przy którym siedziała stara i padł na ziemię.

Zapominając o wszystkim Jaruha ręce wyciągnęła ku jego głowie i poczęła ją macać.

– A coś to się ze żbikiem całował? – zapytała. – Po co ci było takiego przyjaciela szukać?

Ręką podniosła mu brodę do góry i odsłoniła oko.

– A oko… oko ci strzałą wybito! Człowiecze! – krzyknęła – gdzieżeś ty był na biesiadzie! Dobrzeż cię tam przyjmowali! Popamiętasz całe życie…

Zaczęła się śmiać dziwnie i poszła znowu do worka po zioła.

Żywia ulitowawszy się chwyciła biały swój fartuszek i spojrzawszy na starą, oddarła z niego pas, aby mu było czym obwiązać głowę. Podała go milcząc starej.

Jaruha wzięła płótno w ręce i ziela narwała tuż przy sobie, ale się ociągała z poratowaniem biedaka, który ręką wciąż oko tulił i zęby ścinając syczał.

– Juści to i wilka kulawego, gdy poprosi, trzeba ratować – rzekła cicho. – Ty, Znosku, nie wart tego, aby ciebie żywiono, boś ty dużo namorzył ludzi… ano! kto wie, żbik cię może poprawi… Ustatkuj się chłopcze, weź mnie za żonę, pójdziemy razem na bocianie gniazdo i będziemy gospodarowali. Ty mi będziesz żabki zielone nosił, ja ci będę klekotała…

Jaruha się śmiała, ale trawą i liśćmi okładała mu głowę i białym płótnem wiązała ją powoli.

– Mówże ty, gdzieś bywał? I co ci żbik zawinił?

Syknął tylko Znosek.

– Z tego oka nic nie będzie – rzekł.

– Darmo o nim i nie myśl, bo go nie ma – rzekła Jaruha – a nowe wstawić trudno. Od wody żywiącej odrasta, ale jak tu trafić do niej? Żmij siedzi na straży… smok lata nad nią… siedem lat trzeba iść do niej, siedem się spinać na górę…

Żywia litościwa widząc, że drżące ręce starej Jaruhy płachty nie potrafią zawiązać, przysunęła się do Znoska i zręcznie obmotała mu głowę. Jedyne pozostałe oko podniósł ku niej, ale w nim jeszcze więcej złości było i gniewu niż wdzięczności.

– Ja ci ból odczynię – rzekła Jaruha – ale musisz się przyznać, gdzieś bywał… Juści, kto może u knezia pod stołem się wylegiwać, z dobrej woli w las nie idzie.

Dziewczęta zaledwie posłyszały o kneziu, pierzchnęły obie, dosyć było tego imienia, aby je spłoszyć. Porwały za koszyki i uciekły. Stara popatrzyła za nimi tylko i zwróciła się do Znoska.

– Teraz mów – rzekła – gdzieś to się tak podrapał?

– Chodziłem po lesie… Zobaczyłem dziuplę…

– Miodu ci się zachciało?…

– Żbik w niej siedział…

– A strzałę w oko kto ci posłał?

Znoska przypomnienie tej rany wściekłym uczyniło. Podniósł obie pięści.

– Nie daruję, póki jednemu z nich oka ze łba nie wyssę – zawołał. – Kneź mnie pożałuje…

– Tyś pewnie na wiecu bywał… – śmiejąc się zawołała stara i w ręce plasnęła. – Już wiem! Dąb tam stoi dziuplasty, wygniły pod uroczyskiem Żmijowym… zakradłeś się podpatrywać… i tam cię kmiecia strzała spotkała…

Znosek ani się chciał zapierać, ani myślał taić, spuścił głowę i zgrzytał zębami.

– A takie miałeś czarne oko! Niczego wcale – zawołała Jaruha – szkoda! Ano, powiedz ty mnie po prawdzie, czyś ty kiedy młodym był? Czy cię matka od razu starym urodziła?

To mówiąc wstała Jaruha.

– Ból mi odczyń – mruknął Znosek.

– Nie mogę… nie mogę… – odparła stara. – Dopiero po Kupale godzi się odczyniać… A do tego żbik i ludzka strzała… Jakiego na to ziela trzeba… i oko!… Ho! ho! Gdybyś mi nie wiem co dawał, za mało by było za moją pracę… Gdybym ci ból odczyniła, sama bym go wziąć musiała, bo tu nie ma ani źródła, ani kamienia, ani drzewa, gdzie by się zostało… A mnie trzeba na Kupałę… Na Kupałę…

I śpiewając o Kupale, Jaruha rzuciła Znoska, a sama w las dalej ciągnęła. Karzeł legł na łące i w trawach złożywszy głowę usnął…

Tom II

I

Nadszedł dzień Kupały – święto w całym pogańskim obchodzone świecie, dzień Białego Boga dnia i światłości, na którego cześć paliły się ognie nad Adrią, nad Bałtem, nad Dunajem, nad Łabą, Wisłą, Dniestrem, Rodanem i Sekwaną. Ze czcią tego Bel-boga, Bela, ludy wędrowały na zachód wszystkie, z kolebki swej rajskiej, w zimne kraje nowej ojczyzny.

Dzień Kupały najdłuższy w roku, noc Kupały najkrótsza, były jednym ciągiem wesela, śpiewu, skoków i obrzędów.

I na tej górze świętej nad jeziorem, kędy się z sąsiednich mirów na Kupałę najwięcej ludu zbierało, już o wschodzie słońca z kąpieli wychodzące tłumy, przybrane w wieńce, poprzepasywane bylicą, postrojone ziołami kwitnącymi, otaczały starych gęślarzy.

Wzgórze lekko opadało zieloną łąką ku wodom jeziora. Na szczycie jego rosły stare dęby, brzozy rzadkie, a dalej gęstszy coraz las ciągnął się dwoma ramiony, łącząc z niezgłębionymi puszczami, które naówczas całą niemal tę ziemię okrywały.

Od rana widać tu już było młodzież znoszącą suche gałęzie, łuczywo, bierwiona świeżo ucięte, gdyż martwego drzewa jak na budowę chaty nikt nie używał, tak i na ogień święty nosić go nie było wolno. Gałęzie nawet suche z żywego drzewa musiały być obłamywane, bo w tych, które na ziemi leżały, mieszkała już śmierć.

Ze wszech stron widać było sunące sznurami niewiasty w bieli, całe w wiankach i opaskach zielonych, chłopaków w narzuconych na ramiona siermięgach. Zewsząd po gajach i lesie brzmiały przedśpiewy zwiastujące nocną uciechę.

Nagotowane ogniska widać było u skraju lasu, pod dębami i głębiej jeszcze. Kamiennymi siekierkami łupano drzazgi na podpał. Każda gromada obejmowała dawne miejsce i zgliszcze swe świąteczne. Gwar wesoły i śmiechy przebrzmiewały po lesie.

Pod dębem siedział Słowan, pod innym drugi śpiewak, którego zwano Wiłujem. Gdy jeden z nich nucił, przestawał drugi; śpiewali na przemiany, ale pieśń jednego nie godziła się z drugą, zdawali się raczej przeciwić sobie niż łączyć.

– Słoneczko, oko dnia jasnego, świeć nam a grzej – śpiewał stary gęślarz. – Strumienie światła na ziemię biega… Światło nam lej, Kupało!

Niech czarne smoki nie śmieją zaćmić twej twarzy, tyś życiem, szczęściem, nadzieją, tyś bóg jest nasz! Kupało…

Królu, dniom naszym panuj bez chmury, do życia obudzaj chuć278, tyś życia dawca, boże Kupało, siej, żyw i budź, Kupało…

Ucichło, a Wiłuj brząknął w struny i niezrozumiałą piosenkę nucił półszyderskim głosem.

– Pieśni ty moja, pieśni! Ptaszyno moja złota, tyś jak woda żywota, wskrzeszasz z śmiertelnej pleśni, lecz kto się w nurt twój miota, ten żywot prędko prześni. Dwojaka twoja cnota, żywot i śmierć jest w pieśni… Pieśń zmarłych wskrzesza z grobu, pieśń żywych na śmierć miota… w niej siła światów obu… i śmierci, i żywota…

Spuścił głowę wypełzłą279 i zamilkł, milczeli oba, bo chór śpiewał za nich pieśń kupalną.

Słońce zapadać miało, wszystkich oczy i twarze ku niemu były zwrócone. Czekano, gdy ostatni jego promień zniknie z drzew pozłoconych wierzchołków, aby ognie rozniecić i pieśni a korowody rozpocząć.

Starsze niewiasty siedziały na ziemi, a około nich cebry i garnki, i niecki z mięsiwem, i kołacze a korowaje280 świąteczne widać było; młódź się kręciła i goniła po błoni, klaskając w ręce. Dziewczęta trzymały się gromadą, kupkami na nie nacierali chłopcy, rzucano słowy; wyścigano się krzycząc i odpędzano chustami napastujących.

– Kupało! Kupało! Łado! – odzywały się tu i owdzie śpiewne głosy.

Około stosu Wiszów stał już Ludek i Sambor, który na gród wracać nie chciał, niemało niewiast i czeladzi. Poglądano ku lasowi, w stronę dworu, bo jednej Dziwy i Żywi nie było, a Dziwa miała pierwsza ogień podpalić i pieśń zanucić o Kupale.

Chłopcy tymczasem suche tarli drzewo, aby zrobić ogień boży, który by sam się zrodził, młodym był i nowym, a potem przez rok cały na domowym palił się ognisku. Był to ogień, którego z domu nikomu wynosić obcemu nie dawano. Kto ogień wynosił z chaty, brał z niej życie.

Już dwa smolne łuczywa dymiły w ich rękach, a ogień się jeszcze nie ukazywał i Dziwy nie było. Sambor więcej patrzył na ścieżkę, którą przyjść miała, niż na robiący się ogień święty, który powinien był zapłonąć, gdy słońce zagaśnie.

Wtem z dali pokazały się dwie dziewczęta w bieli, szły z wolna trzymając się za ręce. Zielone wianki miały na głowie, zielonymi przepasane były splotami, snopki ziół niosły w rękach, ale szły milczące, bez pieśni. Były to Dziwa i Żywia, obie jeszcze smutne po ojcu żałobą. Dziwie chodziły po głowie wyrazy starej Jaruhy, a choć półoszalałej babie nie dawała wiary, w sercu jej coś ciągle powtarzało: Nie idź na Kupałę!

Choć dzień był boży, weselny, szły smutne, zbliżyły się tak do swojej gromady, a Sambor z daleka patrzył na twarz dziewczyny i dziwił się, że tak była posępną.

Wtem Ludek zbliżył się do niej.

– Siostro – rzekł – chodźcie wy razem w parze, nie idźcie daleko w las… Ja Domanowi nie wierzę… W noc Kupałową dzieją się czasem straszne rzeczy… wieleż to dziewcząt przepada w lesie!… Nad ranem, u świtania, gdy szał ludzi ogarnie, pamięć tracą.

Dziwa się rumieniła słuchając, gryzła w ustach ruty gałązkę i trzęsła głową.

– Nic się nie stanie – rzekła. – Ani się Doman, ani żaden waży przystąpić do mnie, będę między swoimi. Jest was dosyć chłopców, aby siostrę obronić!

Brat zamilkł, a Żywia rzucając chciwie oczyma po gromadach, śmiała się bliskiej uciesze, nogi się jej do skoków rwały, lica pałały, oczy błyskały, nuciła niecierpliwa.

– Dajcież pokój ze strachami! – śmiała się. – Nikt się do nas nie waży… ale w taki dzień, nie czyńcież nam niewoli… Tyle naszej uciechy.... Kupało…

Dokoła śmiech i wołanie zagrzewały, dziewczęta przybiegały do nich i rwały za rękawy, aby szły z nimi. Powoli i na twarzy Dziwy jaśniej się zrobiło, uśmiech się zjawił blady.

I ona mruczała po cichu: Kupało! Kupało!..

A z dala słychać było śpiew.

– Słońce w morzu się kąpało, bo na wesele iść miało… Wiodą, wiodą pannę młodą, w złote szaty przyodzianą… Księżyc jedzie z gwiazd drużyną, witaj słoneczko kochane… Ty mi będziesz królowało… Słoneczko moje jedyne! Kupało!

Chłopcy stali na uboczu, szeptali cicho, z ukosa patrzyli na dziewczęta i wybierali oczyma. Szał czasem opanowywał nad ranem te gromady i dziksze z nich szły jak „stada” w las, porywając gwałtownie dziewczęta. Zwano też te szały „stadem”. Rodzina jednak każda pilnowała swoich i stała na czatach, aby do „stada” nie dopuścić i od porywania obronić.

Dziwa patrzyła na zachodzące słońce, którego promienie ozłacały jej twarz i lśniły się we włosach. Ostatni blask zagasał, już tylko łuna czerwona wskazywała, gdzie zapadło, dwa smolne łuczywa ogień obejmował boży, zażegniętą żagiew podano dziewczynie, która żywo i zręcznie pod stos ją podłożyła. W tej samej chwili przy wszystkich ogniskach błyskały już ogniki i wielkim głosem wołano radośnie: Kupało!…

Niewiasty stawały kołem, biorąc się za ręce osobno, osobno mężczyźni i pieśni brzmiały po lesie dokoła.

Po polach, na puszczy, w całej okolicy przed chwilą cichej i głuchej, wszystko przeszło w radosne drganie i okrzyki. Zdało się, że i drzewa, i wody, i obłoczki na niebie, i trawy na polu, pieśnią tą i radością odbrzmiewają.

Zbudzone śpiewem podniosło się wodne ptastwo na jeziorze, zaszeleściało w krzewach, a wokoło stosów dziewy zawiodły uroczystą pieśń kupalną, o bogu w złotym wieńcu, co polom niósł ziarna złote, co łąkom niósł rosy, co ludziom chleb dawał, co wypełniał kłosy, co ule zasładzał, który czynił dzień, miłość zsyłał i wesele. Był to dzień ślubowin niebieskich słońca z księżycem. Radowała mu się ziemia, otwierała skarby swoje, noc ta nie miała tajemnic, wszystko zaklęte wracało do swobody, duchy jasne zstępowały z niebios i poiły ludzi własnym weselem… Śmierć i czarne widma kryły się w przepaści, pod ciemny płaszcz Jamy281.

Ledwie pieśń pierwsza przebrzmiała chórem, ze swymi zwrotkami, dała się słyszeć druga. Chóry dalekie odpowiadały sobie. Dziwa z podniesioną głową szła przodem wiodąc skoki i zawodząc pierwsza, dziewczęta biegły za nią posłuszne.

Zrazu śpiew ciągnął się powolnie, krokami szły ociężałymi, potem pieśń żywiej brzmieć zaczęła, ruch coraz szybszym się stawał, rozgorączkowywał głos, miotały ręce, podnosiły głowy i oczy… Stare niewiasty oparte na kijach, siedzące na ziemi, które pójść nie mogły z korowodem, poklaskiwały siedząc, poruszały głowami, całym ciałem drgały wspomnieniem młodości.

Las płonął światłami i huczał pieśnią, i tętnił skokami.

Z dala widać było ogniów łuny, a około nich wirem, kołem zwijające się cienie, z rozwianymi włosy, rozpuszczonymi szaty, rozsypującymi się wieńcami, podniesionymi rękami.

– Hej! Kupało! Kupało!

Gdzie indziej chłopcy brali kąpiel płomienną, skacząc przez ogniska i przyklaskiwano ich skokom, kiedy niekiedy krzyk się dał słyszeć, bo parobcy rzucali się na dziewczęta, a wśród tego szału, zamętu, nocy, działo się często, co tylko na Kupałę przebaczonym być mogło.

Lecz więcej śmiechów było słychać niż krzyku, a wesela niż płaczu.

Niewiasty jeszcze wiodły tany, gdy chłopcy z zapalonymi żagwiami zaczęli przeskakiwać ogniska, a potem wyścigać się po łące i wybiegać na polanki z nimi.

Gdzie indziej lano miód w ogień na ofiarę Białemu Bogu, przygasał płomień na chwilę i buchał potem z nową mocą. Parobczaki nieraz spotkali się w skoku, wśród płomieni i dymu, uderzyli o siebie… nieraz się śmiejąc chwytali za bary, padali na ziemię i tarzali mocując.

U wszystkich ognisk razem rozpoczęły się te skoki, a wnet potem z ogniem pogony282. Z pozapalanymi żagwiami, których ogień w biegu nie powinien był zagasnąć, obiegano posiane zboża, barcie, łąki, wołając Kupały.

Na niebiosach, jakby spod zasłon przypatrując się ciekawie temu, co się działo na ziemi, szła zorza wieczorna całować się ze wschodzącą jutrzenką… noc zaledwie przysłoniła lasy, a już dzień świtał za nimi.

Teraz rozpoczynało się picie i ucztowanie około ognisk, wśród wesela i śpiewu.

W kółku swoim znużona już śpiewaniem i skokami siedziała Dziwa i w ogień patrzyła.

Sambor nad nią czuwał z dala, lecz ani razu, ni razu nawet okiem nań nie rzuciła. Chłopak, choć go kusili parobczacy do wyścigów i do picia, niewiele miał ochoty, kręcił się błędny, odchodził i powracał, wciąż na oku mając córkę gospodarza, a na pamięci Domana… Dziwa go zobaczyła tak stojącego na straży i skinęła na niego.

– Idźże do ludzi! – rzekła. – Idź się wesel z drugimi!

– A wy… Dziwo! – odparł Sambor. – Czemuż wy chodzicie chmurno i smutno?…

– Ja… – poczęła cicho dziewczyna – ja! Bo moja dola inna niż wasza! Choćbym chciała, weselić się nie mogę… Czego oczy nie widzą, to serce czuje, a gdy serce smutne, trudno być twarzy wesołą…

Podniosła oczy do góry.

– Za lasami, za górami – mówiła jakby do siebie – łuny płoną… inne łuny… Śpiewy słyszę, nieweselne… szumią bory… tłumy ciągną, żagiew w jednej, miecz w drugiej dłoni… Woda się w krew przemieniła, białe lilie poczerniały… Hej! hej!..

I zwiesiła głowę smutnie, zapominając o Samborze, który ze strachem jakimś, stojąc za nią, słuchał i nie rozumiał. To, co mówiła, tak się nie godziło z tym, co dokoła tętniło… Chłopak długo jeszcze z dala się w nią wpatrywał, ale już nie śmiał przybliżyć. Żywia wyrywała się z korowodu przy ogniu i przybiegła do niej, usiłując ją pociągnąć z sobą; chwytała siedzącą za ręce, próbowała chwycić z sobą i wracała śpiewając sama.

Sparta na dłoni dziewczyna obrywała bylicę z wianka, bawiła się kwiatkami i jak nieprzytomna myślą gdzie indziej się być zdawała… Może przy ojcu i matce…

Jakiś czas Sambor spod dębu, o który się sparł, patrzył na nią, trwał na czatach, lecz Dziwa raz jeszcze go przywołała do siebie i kazała mu iść do zabawy.

Posłuszny poszedł, sam nie wiedząc dokąd, bo mu się wcale skakać i ścigać nie chciało.

Ciągnął z wolna, bez myśli, ku lasowi. Chciało mu się uciec gdzieś, skryć się, spocząć, a bór był pełen ogni i wrzawy. Nie było w nim prawie ciemnego kąta.

Siedzieli na ziemi starzy pijąc i jedząc, pod drzewami szeptały pary młode; dziewczęta szły sznurami wiodąc się za ręce, zastępowali im chłopcy… uciekały z krzykiem, a biada tej, co się pochwycić dała… Wnet cały zastęp rzucał się na jej obronę, parobczaki powołani biegli na pomoc, walka zawiązywała się nierówna, aż dziewki się płonącymi polany w końcu obraniać musiały.

Sambor pominął kilka ognisk i kilka obozowisk na ziemi, uganiającym się chwycić nie dał. Zatrzymywali go znajomi i nieznajomi, aby z nimi pił, aby szedł z nimi – odmawiał. Posądzano go, że coś złego miał na myśli…

Zaszedł tak aż w głąb boru, gdzie już tylko z dala przez gałęzie przeciskała się łuna od ognisk i ciemno było dokoła. Tu pod dębem legł. Głosy kupalne słychać było, ale nie widać nic oprócz blasków, które czasem złociły gałęzie u góry. Listki na nich naówczas wydawały się jakby z blaszki złotej, a ptaszki przebudzone latały pozłacanymi skrzydłami. Sambor legł i głowę a oczy w ręce utulił. Słuchał śpiewów i nie słyszał, marzyły mu się, bo z wolna sen za powieki go chwytał.

Wtem z dala coś zatętniło… załopotało… zadrgało. Czy zwierz spłoszony tą wrzawą?… Ale zwierz szybko pomyka; a tętent sunął się powoli, ostrożnie, milknął i wznawiał… zbliżał się i stawał… Sambor rozróżnił już stąpanie kilku koni i ludzi, ciche szepty. Skrył się więc głęboko w gąszcz, w trawy i krzaki, i czekał.

Ostrożnie wysunęła się z boru ludzi kupka. Blask, który wpadał z dala, nie dozwalał rozeznać twarzy. Mężczyzna jechał na koniu silnym, dwu za nim, kilkoro czeladzi podążało pieszo. Schylali głowy i podnosząc gałęzie przypatrywali się ogniskom.

– Podkraść się trzeba pod koło… – szeptał jeden – Co za dziw na Kupałę porwać sobie dziewczynę? Komu jej nie dają po woli, musi wziąć gwałtem… Bylem ją na koniu miał, to moja, nie wyrwie mi się, nie dogonią, nie odbiorą… Zechcą bronić… choćbym życiem przypłacił! Na prawo…

I szepcząc posunęli się wszyscy ku brzegowi lasu, mijając przyczajonego Sambora. Zsiedli z koni, wiodąc je po cichu za sobą i kołowali wybierając, kędy przejść mogą niepostrzeżeni. Jeden odgarniał gałęzie i oko puszczał przodem, a sam wśliznął się potem, stawał, szedł bacznie. Sambor też za nimi wypełznął z krzaków, wyminął ich i niespokojny, rzuciwszy się drugą stroną, gąszczami puścił szybko ku ogniskom. Pośpiech ten go zdradził, usłyszał wnet pogoń za sobą, silne ręce chwyciły go z tyłu. Wyrwał się i stanąwszy do boju, uderzył głową w piersi napastnika tak silnie, że padł na ziemię. Lecz padając porwał i Sambora z sobą, chwyciwszy za koszulę. Wzięli się na ziemi za bary, dusząc i mocując, tarzając razem w gęstwinie, gdy dwóch jeszcze przypadło i siadłszy na parobka, zdusili go tak, iż tchnąć nie mógł.

Wnet zawiązano mu gębę, spętano ręce i nogi.

Domyślono się zdrady, zlękniono popłochu i skrępowanego Sambora popchnęli w krzaki, a sami pobiegli nazad do koni.

Słyszał, jak śpiesznie oddalali się, szepcząc pomiędzy sobą.

Związany próżno się rzucał po ziemi, usiłując więzy potargać. Łyka i powrozy były mocne. Leżał więc tak, rozpaczając a nasłuchując, ale pieśni, krzyki, wrzawa, trzaskające ognie nie dawały rozróżnić żadnego głosu.

Jak wiek długo trwała ta męczarnia. Blask ogni zaczął niknąć, a brzask dnia wciskać się z góry. Coraz jaśniej robiło się w lesie. W krzakach budziły się ptaki, kręciły się i podlatywały około niego.. Przyleciała para gołębi dzikich gruchając i pierzchnęła, kukułka zakukała kilka razy, górą zaszelepotały skrzydła jakiegoś wielkiego ptaka, którego dojrzeć nie mógł.

Cisza nastawała ze dniem.

W dali słychać było ze śpiewami odciągające gromady. Słońce zajrzało w głąb lasu, na wzgórzu nie było już nikogo.

Miotając się ciągle i targając, Sambor nareszcie gębę naprzód potrafił od chusty uwolnić, zębami na rękach i piersi więzy porozrywał, po długiej męce pękły nareszcie – był wolnym!

Złamany, poraniony, wściekły, wyrwał się biegnąc ku polanie. Tu pusto już było, dymiły jeszcze gdzieniegdzie niedogasłe ognie, leżały czarne węgli kupy i potłuczone garnki, i rozbite naczynia. Wszystkie gromady poodciągały do domów. Sambor półżywy, spotniały, zwlókł się i stanął, gdy usłyszał głos za sobą.

Z dala na ziemi pół leżała, na pół siedziała baba. Zwano ją wiedźmą Jaruhą. Ta to sama była, która w lesie Dziwie na Kupałę iść odradzała, ale sama śpieszyła, i widać było teraz, że nie darmo… Jaruha, która była okolicy i gospodyń postrachem, bo łatwo jej było mleko odjąć, we zbożu węzeł zawiązać, wodę zaczarować, dzieżę zakwasić – miała się dobrze przy Kupale.

Poili ją wszyscy, aby gniewna nie pomściła się urokiem. Siedziała rozmarzona, pijana, wahając się, przechylając, podśpiewując, szepcząc sama do siebie. Zobaczywszy Sambora, podniosła rękę i wołać nań poczęła.

– Hej, sam tu, chłopcze, rękę mi daj! Zaraz mi rękę daj!… Nie bój się, nic ci złego nie zrobię… Jeszcze ci mogę lubczyku283 dać, aby cię dziewczęta kochały… ino mi rękę daj, rękę daj! Bo sama nie wstanę, a muszę iść! Chłopcze… Słyszysz! rękę daj lub urok ci rzucę… kark skręcisz do nowego miesiąca… Rękę mi daj!

Sambor się odwrócił, żal mu się starej zrobiło.

– Jaruho! – rzekł – choćbym ci się podnieść pomógł, nie pójdziesz ty o swej sile, a ja cię prowadzić nie mogę, bo mi do chałupy czas.

– Nie mędruj, daj ino rękę… Jak wstanę, jak się ustoję, pójdą jeszcze nogi moje… Chłopcze…

Sambor przystąpił i oburącz podniósł starowinę. Trzęsła się stojąc, chwiejąc, jak gdyby paść miała, ale utrzymała na nogach. Oczyma zakrwawionymi popatrzyła na niego.

277.syrojeżka – surojadka; gatunek grzyba. [przypis edytorski]
278.chuć (daw.) – chęć, pragnienie. [przypis edytorski]
279.wypełzły – łysy. [przypis edytorski]
280.korowaj – pszenne, wykwintne pieczywo, ciasto weselne. [przypis edytorski]
281.Jama – bóg śmierci i władca świata umarłych (piekła) w hinduizmie. [przypis edytorski]
282.pogon – gonitwa, bieg. [przypis edytorski]
283.lubczyk – zioło, któremu przypisywano moc wzbudzania miłości. [przypis edytorski]
Yaş sınırı:
0+
Litres'teki yayın tarihi:
01 temmuz 2020
Hacim:
490 s. 1 illüstrasyon
Telif hakkı:
Public Domain
İndirme biçimi:
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre