Kitabı oku: «Stara baśń», sayfa 14

Yazı tipi:

V

Nazajutrz rano Chwostek, chociaż się tym pocieszał, że go na grodzie napaść kmiecie nie będą śmieli, z porady Brunhildy kazał czynić przygotowania do obrony. Dziewkom kazano kamień nosić na wały i na wieżę, a na wierzch stołba posłano straż, aby się z wysoka rozpatrywała po okolicy, czy się co z lasów nie ukaże.

Kneź z żoną i smerdami radzili w izbie.

– Napaść na gród nie będą śmieli! – wołał Chwostek.

Brunhilda potakiwała, ale radziła dla ostrożności gotować się do obrony, policzyć z siłami. Było ich na grodzisku dosyć, przy dobrym uzbrojeniu można się było obronić od dziesięćkroć liczniejszego napastnika. Wieża pełną też była zapasów i czekać mogli odsieczy, nie obawiając się głodu. Kneź sam ze smerdą poszedł na stołb, aby wnętrze obejrzeć.

Ogromna wieża owa wzniesiona była w prastarych czasach, a o początku jej dziwne krążyły wieści. Z grubego muru na skale dźwignięta, pusta była we wnętrzu, belkami tylko, słupami i pomostami na piętra podzielona.

Na samym dole komory były ze skarbami pańskimi i zapasami do życia, w zasiekach i bodniach333. Niżej jeszcze były te lochy ciemne i wilgotne, z których wczoraj Leszka dobyto, gdzie jeszcze zamknięci siedzieli inni, i studnia, do której spuszczano na głodową śmierć przeznaczonych. Ponad komorami pomost górny miał na sobie kamieni siła334 do staczania i pocisku różnego do obrony. Tu stały beczki ze smołą, którą gorejącą lano na oblegających. Wyższy jeszcze pomost dla strzelców służył, którzy z niego przez otwory w murze pociski łatwo rzucać mogli. Stosy drzewa, łuczywa i kamieni, leżały nagromadzone przy ścianach. Była i studnia w lochach, która wody dostarczała, i piece do chleba, tak aby zamknięci na stołbie długo się trzymać mogli, a w owych czasach napady nigdy długo nie trwały w kraju obcym. Nachodzono niespodzianie, porywano wszystko, co się schwycić dawało i uchodzono szybko.

Chwostek obszedł wszystko milczący. – Nie wezmą mnie tu, psie syny! – rzekł w duchu i powrócił znowu lec335 na ławie.

Było już ku nocy, a na zamku nikt ani obcy nie postał, ani wieści nie przyniesiono żadnej. W okolicy panowała cisza. Pogoda była jasna, wieczór piękny, jezioro gładkie, lasy z dala stały milczące. Straże, rozstawione wszędzie, chodziły z oszczepami po wałach.

Wśród tego milczenia jedno niepokoiło, że psy drapały się na wały, siadały przeciw wiatru i niespokojne wyły przeraźliwie. Kazano je pospędzać i bić, ale to ich nie potrafiło zmusić do milczenia. Spędzone z jednej strony, zabiegały na drugą, a gdy je w szopie zamknięto, mimo razów, jeszcze straszniej wyły w niej ciągle. Temu psów wyciu odpowiadały kruki z wieży. Stado ich to zlatywało z murów, okrążało grodzisko, to znów obsiadało wieżycę.

Z północka już zatętniało336 około mostu, gdy wszyscy spali okrom straży u haci i mostu. Dobijał się ktoś do wrót; wzięto go i przyprowadzono do dworu. Był to pastuch od kneziowskiego stada, stary Lisun, który bełkocąc opowiadał coś przelękniony, czego dobrze nikt zrozumieć nie mógł. Kneź i żona byli już w łożnicy, nie śmiano ich budzić i czekać z nim musiano do rana. Chwost po dziennym niepokoju i wieczornej uczcie zwykłej spał jak kłoda, więc choćby go ze snu wytrzeźwiono, z miodu otrzeźwić nie było podobna do jutra. Dopóki napoju nie wydychał, nie rozumiał nic, tylko bić i zabijać nakazywał.

Rano gdy się ocknął, smerda już u progu czekał z pastuchem, który mu do nóg padł.

– Miłościwy panie – zawołał – stało się nieszczęście. Hadonaście przysłali do mnie, aby mu konia dać. Zaledwie się do stada przywlókł, gdy jacyś kmiecie, co za nim szli w trop, napadli nań i pochwycili go. Jęli go trząść, czy znaku jakiego przy sobie nie miał, pierścień u niego jakiś znaleziono. Związali go łykami i uprowadzili w las, ino mi miał czas powiedzieć, abym na gród bieżał i oznajmił o tym co się stało. Hadon prosił się i groził, ale nie pomogło nic. Ludzie co go pojmali, o czymś wiedzieć musieli.

Kneź ze złości za tę nowinę niedobrą na posła się z całych sił zamachnął i byłby mu głowę rozbił pięścią – jak to się niejeden raz zdarzało – gdyby na ziemię nie padł ze strachu. Kląć tedy począł piorunami i czarnymi duchy. Przypadła Brunhilda z rękami załamanymi za swym pacholęciem – krzyk stał się wielki i narzekanie.

Chciał Chwost zaraz słać ludzi, aby go odbić, ale czyja była czeladź i gdzie zabranego poprowadziła, Lisun powiedzieć nie umiał. Z grodu też ludzi teraz wysyłać nie było bezpiecznie. Pochwycenie Hadona znaczyło, iż rozumiano, po co był wysłany, a chwycić sługę kneziowskiego ten tylko mógł mieć odwagę, kto z nim myślał wojować. Popłoch się tedy zrobił na grodzie tym większy i smerdowie na konie posiadawszy, gnali natychmiast po osadach dokoła i chałupach, by więcej ludzi spędzić na zamek.

Do pół dnia cicho było na grodzisku, ze stołba też nic nie widać – kneź trochę z gniewu ochłonął, a pani z żalu.

Czekała na powrót ludzi, co Leszkowi towarzyszyli i na Muchę, który dwóch stryjów Mściwoja i Zaboja miał na gród zaprosić, ale dnia tego do nocy, wyglądano ich na próżno.

Ślepy Leszek jechał do ojca tak milczący w drodze, jak był na zamku, obawiał się, mimo zaręczeń stryjenki, aby go dodani mu ludzie w lesie gdzie nie zamordowali. Tak dojechał aż na ojcowski gród stary i ocknął się dopiero, gdy róg usłyszał u wrót, i dobrze znany głos starego strażnika. Na widok biednego ślepca wracającego tu, krzyknęli ludzie, otwarto wrota, zbiegli się domownicy, na ręce porwano Leszka z konia i na rękach poniesiono go płacząc razem i radując się do ojca.

Miłosz nie wiedział o niczym i trawił się żałością swoją, jęcząc na posłaniu, gdy posłyszał te tak niezwykłe w cichym grodzie głosy. Zerwał się z pościeli, niedźwiedź się ruszył mrucząc groźno, wybiegła z komory matka stara. Właśnie się drzwi otwierały i z rozwianymi włosy złotymi, niesiony na ramionach czeladzi, ukazał się Leszek biedny. Stara matka pierwsza rzuciła się nań, chwytając go z jękiem i płaczem w ramiona. Miłosz siedział, pojąć jeszcze nie mogąc, co się stało, ręce podnosząc do góry i jęcząc.

Gdy rodzice oboje ujrzeli wreszcie dziecię swe oślepłe, skaleczone tak okrutnie, choć je cudem prawie odzyskali – boleść, żal, rozpacz na nowo serca ich chwyciła. Oboje rodzice przekleństwa miotać zaczęli i łzy potoczyły się strumieniem, płakał i Leszek, którego na ziemi na skórze posadzono. Niedźwiedź stary nogi przyszedł mu lizać i jak pies się łasić.

I długo nic słychać nie było, tylko płacz, jęki i przekleństwa.

Zaczęto go pytać wreszcie.

– Cóż ja wam powiem – odezwał się Leszek – ja nie wiem nic, bo jedną chwilę tylko pamiętam, gdy mi oprawca przyszedł wyrwać moje oczy, którymi na świat patrzałem, gdy żelazo mi utopił, aby dobyć oko i rzucił je i zgniótł pod nogą. A! gdyby mi jedno był zostawił. Drugie poszło za bratem i słyszałem je padające na bok, razem z życiem moim całym. Ślepiec jestem półżywy tylko i zostało mi dwie jamy, bym mógł płakać nimi.

Ojciec i matka płakali zachodząc się337 i jęcząc.

– Rzucono mnie do wilgotnego lochu, na słomę zgniłą, na wodę stęchłą, na suchar spleśniały – mówił Leszek – a umrzeć nie mogłem. Nareszcie jednego dnia posłyszałem nad sobą głos niewieści znany, słodki a straszny jak syk gadziny… Brunhilda mi przyszła oznajmić, że moje nieszczęście stało się bez ich woli, że nie kazał nikt, że się oprawca sam domyślił. Chcą przebaczenia i zgody.

– Nigdy! – wyjąkał stary Miłosz. – Teraz, gdy im kmiecie grożą, gdy potrzebują nas, podają ręce, za późno. Nie pójdę z kmieciami, ale nie pójdę z oprawcą moich dzieci.

Matka przypadła znowu ściskać swe dziecię, ojciec tulić je począł. Odprawiono sługi i wrota grodu zamknęły się znowu, a nazajutrz stara macierz wodziła syna pod dębami za rękę jak niemowlę i swoje oczy, po dziecięcych płacząc, wypłakiwała.

Tak dzień upłynął i drugi, gdy do wrót stukać i z rogów hasło dawać poczęto. Miłosz poznał po trąbieniu braci swoich, Mściwoja i Zaboja.

Pobiegła straż otworzyć – oni to jechali w istocie, a z nimi synowie ich i rodzina, głów kilkanaście.

Miłosz wyszedł w podwórzec dębowy na spotkanie, wiodąc oślepłego syna. Pozdrowili się w milczeniu i szli siąść na spoczynek w cień pod drzewa. Mściwoj i Zabój starzy byli, ale silni jeszcze, twarze ogorzałe, lica poważne i surowe. W obu życie drgało gorące.

– Miłoszu – rzekł starszy – po radę przybyliśmy do ciebie, radź i mów. Pepełek nas wzywa do siebie, chce zgody, grożą mu kmiecie, potrzebuje nas, ale i my go potrzebujemy. Wojowaliśmy z nim, ano czas razem na wspólnego iść nieprzyjaciela. Padnie on i ród nasz wyginie.

– Tak – dodał Zabój – radziliśmy i uradzili, aby jechać do niego. Ratując jego, uratujemy siebie.

Miłosz rękę podniósł do góry.

– Mnie już nikt nie uratuje – zakrzyczał – spójrzcie na to dziecko moje. Zabił jedno, oślepił drugie, aby się dłużej męczyło, o zgodzie z nim nie mówcie. Niech przepada on, ja, my, wszyscy. Nie ocalimy siebie, a psami byśmy byli, gdybyśmy nogi poszli mu lizać. Niech sczeźnie marnie!

Milczenie panowało chwilę. Mściwoj w ziemię patrzał, Zabój na Leszka i łzy mu się kręciły w oczach.

– Przecie wezwani – ozwał się Mściwoj – pojechać do niego musimy, pojedziemy. Zobaczym, co się na grodzie dzieje.

– Niech się tam dzieje, co chce – rzekł Miłosz – jedźcie lub nie, a mnie zostawcie z moim bólem i przekleństwem.

Z kmieciami nie pójdę – bom kneź i pan nad nimi, a z Pepełkiem nie chcę na długość miecza się spotkać, bobym wydarł życie.

Zamilkł starzec i nikt się odezwać już nie śmiał. Bracia stryjeczni zbliżyli się do Leszka z ubolewaniem i miłością – i cicha rozmowa a szepty do późnej nocy trwały pod dębami. Nazajutrz rano Mściwoj i Zabój ruszyli z grodu i skierowali się ze swą drużyną ku Gopłu.

Czekano tam na nich niecierpliwie. Mucha powrócił i przybycie ich obiecywał donosząc, że po Miłosza pojechali. Starego jednak nikt się tu nie spodziewał. Na noc znowu stanęły straże – i psy tak wyły jak dnia przeszłego i kruki latały niespokojne, a Brunhilda z wieży patrzeć kazała, czy stryjów nie widać jadących.

Na grodzie i ludziom, i stworzeniu wszelkiemu źle było i niespokojnie. Jaskółki wszystkie gniazd swoich odbiegły, latały długo szczebiocząc około wieży i poddaszów, potem się w jedno zwinęły stado i uszły kędyś za jezioro. Po szopach konie się rwały i rżały, bydło ryczało. Ale noc zeszła spokojnie, gwiazdy zaświeciły jasno, nade dniem księżyc zszedł znad lasów rozpłomieniony i blado zaświecił, nim się jutrzenka ukazała rumiana.

Kneźna pilno się gotowała na stryjów przyjęcie, chodziła niespokojna, rwała zioła na kępie w ogrodzie, w garnkach gotowała napoje, pieczono mięsiwa, toczono miody najstarsze. Ubito kozła, który się obracał przy ognisku, ryb przyniesiono z jeziora, pieczono kołacze i placki świąteczne, aby nic nie brakło na te gody.

Już słońce było wysoko, gdy na polu pod lasem jezdni się ukazali, których po brodach siwych i orszaku poznano. Jechali starzy przodem, synowie i krewniaki za nimi, i czeladź a służba. Odzieży nie włożyli świecącej, jakby naumyślnie chcieli na prostych kmieciów wyglądać. Oręża tylko mieli przy sobie dosyć. Zbliżali się nie spiesząc do grodu, a ujrzawszy, że Chwostek sam wyszedł na ich spotkanie i u mostu kołpaka podniósłszy, czekał na panów stryjów, pozsiadali też z koni i powoli szli ku niemu. Co w drodze uradzili miedzy sobą i jak mówić mieli, z twarzy odgadnąć było trudno. Na podsieniu stała Brunhilda blada, w sukni szytej i ciężkiej od srebrnych i złotych łańcuchów. Ze czcią wielką wiedziono ich milczących – bo się znać tak uprzejmego nie spodziewali przyjęcia. Szli prosto do świetlicy, gdzie ich na okrytych ławach posadzono, jeść i pić zapraszając.

Chwostek tedy, nauczony przez żonę, począł zaraz, co to się po ziemi działo, jako złe duchy opanowały ludzi, którzy mu się zuchwale z posłuszeństwa wyłamywali i grozili, że kmiecie szli na wietnice338 i zwoływali się do rady, stawili się hardo. Prosił tedy, aby mu rzekli, co poczynać.

Mściwoj długo pomilczawszy a namarszczywszy się – odezwał:

– Co czynić? Nie radziliście się nas wprzód, późno teraz. Zwoływali oni wiec, trzeba było samemu nań jechać lub drugi zwołać sobie, skarg i żalów posłuchać, a gminu nie drażnić.

Zabój toż samo prawie powtórzył za bratem.

Chwost słuchał zachmurzony, zwiesiwszy głowę nad kubek.

– Jeszcze do tego nie przyszło – rzekł – aby się pan ze sługi targował. Co ma być, będzie, a tego ja nie uczynię.

Mściwoj począł mówić powoli, że się dobrze namyśleć trzeba, co lepiej czynić, bo naprzeciw wieców i gromad, i mirów wszystkich iść trudno, a gdy do boju przyjdzie na rękę – siła i liczba straszna.

Z kolei kazano młodszym też mówić bratankom i odzywali się po kolei w też słowa co ojcowie, nie radząc się zadzierać, a lepiej spokoju szukać, winnych potem mogąc, jako chcąc339, karać pojedynczo.

Kneź z żoną popatrzyli na siebie w milczeniu, nie odrzekli nic. Prosili jeść, pić i używać.

Pili tedy i jedli, i mało co mówili o łowach, gdy Mściwoj znowu do swojego powrócił.

– Prawdę się wam rzec godzi, kiedy o radę pytacie – rzekł. – Wyście dla ludzi srogimi byli, po ziemi krwi się lało wiele, nie skarżyliśmy się i my, choć i nam się dostało. Cośmy potracili, niech w niepamięć idzie. Nie jak kneziowski ród, ale jak czerń smerdy twoje nas gnały, brali, co chcieli, męczyli, jak im się podobało. Co z drugimi być musiało, gdy ze stryjami własnymi tak się działo? Smerdy kmieciów zabijali po lasach, stada ich zagarniali, niewiastom gwałty czynili. Co za dziw, że się na wiece zwołali i krwawą odzież po chałupach z wiciami obnieśli?

Chwostek i żona milczeli posępnie. Wyszła blada pani i nie było jej długo – kneź słuchał, nie mówił nic, gębę sobie gryzł do krwi i włosy targał.

– Co się stało, to moja sprawa, – zawołał wyczekawszy – ja was dziś o jedno pytam: przyjdzieli do wojny i walki, staniecie za mną czy przeciwko mnie?

Mściwój i Zabój spojrzeli po sobie i było długie milczenie. Jeden na drugiego zdawał się spychać odpowiedź – potrącali się łokciami. Chwost czekał, aż Mściwój począł.

– Ani przeciwko tobie, ani z tobą nie będziemy – rzekł spokojnie. – Z kmieciami my na swój ród nie pociągniemy, bo swoją krew, jaka ona jest, szanujemy – a z tobą też na kmieciów nie pójdziem, bo nam zdrowie miłe i życie. Nie bardzo żeście nas wspomagali, a my wam siły wielkiej nie przyniesiemy. Jak żupany siedzim po grodach – będziemy zamknięci siedzieć – co nam do waszych waśni!

– Pewnie, rozumna rada! – mruknął Chwost – mnie zrzucą, a z was którego posadzą!

I rozśmiał się dziko, spozierając ku drzwiom, w których żona stała.

– Ano się mylicie – dodał – nie stanie mnie, nie będzie i was! Zasmakują w wilczej swobodzie, powypędzają i was z grodów. Zobaczycie!

– Idźcie z nami ręka w rękę – odezwała się Brunhilda.

– Nie mamy sił po temu – odezwał się Zabój – Miłosz, któremuście jednego syna zabili, a oślepili drugiego, wyparłby się nas za braci, gdybyśmy poszli z wami.

– Tak! tak! – powtórzyli za nim wszyscy starsi i młodsi. – Ani z wami, ani przeciwko wam.

Kneź popatrzał na żonę, nie rzekł już nic.

Starym miodem rozgrzani goście jęli się rozgadywać coraz śmielej, młodzi też, gdy im się rozwiązały usta, narzekali i boleli na swą dolę.

Chwostek, na którego żona wciąż patrzała, jakby go oczyma trzymała na uwięzi – nie odpowiadał nic… ramionami dźwigał, prosił jeść a używać.

Ciągnęła się tak dalej biesiada. Brunhilda wyszła, bo się dzbany wypróżniły i wróciła wnet, a za nią służebna wniosła garnek żółty, pełen złotego miodu i na stole go w pośród gości ustawiła. Brunhilda odezwała się, że ten miód, gdy się jej pierwszy syn narodził, syciła sama, a nie mogło być lepszego ani bardziej woniejącego pod słońcem. Zapraszała, aby pili i próbowali. I zaraz służebna uśmiechając się jęła we wszystkie kubki nalewać. Wśród gwaru i ruchu kneźna sobie i mężowi ukradkiem innego napoju nalała. Goście tego nie widzieli i pili a chwalili miód stary i wonny.

Chwostek milczał. Starzy sądzili, że go przecie do rozumu i pomiarkowania przywiedli. Pili, a służebna coraz im nowe kubki nalewała.

Słońce już nad zachodem przez otwarte okna zaczęło zaglądać.

– Hej! – rzekł stary Mściwój, stawiąc340 kubek – dość to już tego picia, mnie już pali we wnętrzu, miód ognisty i stary, ja mam głowę słabą i wolę wodę.

– Toż i ja – dodał Zabój – nie dosyć, że pali, alem się opił, aż, sprośna rzecz, gardłem mi się nazad dobywa.

Wtem jeden z młodszych zerwał się zbladły i za piersi pochwycił.

– Zdrada! – zawołał – to nie miód, to jad! to trucizna! Tak miód nie pali – on się tak w piersiach nie burzy, to jad! To jad!

Młodsi chwycili się wszyscy z ławy, mimowolnie porywając do nożów, stary Mściwoj chciał wstać, za stół się ujął, nie mógł i pod stół jęcząc padł bezsilny. Zabój popatrzał na Chwostka. Temu zęby białe spod warg widać było, a z oczów białka mu świeciły. Śmiał się!

Młodsi rzucali się, chwieli i padali w boleściach, jedni ław chwytając, drudzy tarzając po ziemi. W męczarniach piersi cisnęli i ręce łamali, jęcząc i rycząc okrutnie. Kneź i Brunhilda siedząc na ławie patrzali na to widowisko – milczący. Chwost tylko głową pokręcał.

– Tak się kończy panowanie wasze! – krzyknął wreszcie ze śmiechem. – Wyście nie ze mną, a z kmieciami trzymali, musieliście zginąć! Was oni chcieli na moim grodzie sadzić, więc trupy chyba posadzą, bo noga stąd nie wyjdzie żywa. Kneźna umie smaczne z ziół wyciągać soki i miód syci dobry!! Sczeźnijcie marnie!

Mściwoj i Zabój nie odzywali się już, wstyd się im było skarżyć, starszy na dłoni sparł czoło, usta zacisnął, spojrzał ku synom i westchnął cicho, oczy zamykając, a spod powiek mu łzy pociekły. Młodzi, pobledli jak trupy, na ziemię popadawszy ścisnęli się razem, ręce sobie kładąc na ramionach, głowy na piersiach. I im, gdy starzy zamilkli, srom było jęczeć i narzekać próżno. Mimo strasznych męczarni, usta ścisnęli, a oczy zachodzące bielmem śmierci, zwracały się na Chwostka i kneźną. W izbie słychać było tylko oddechy ciężkie i miotanie się bezsilne. Konających głowy spadały ze stukiem na dyle podłogi. Młodsi naprzód konać i umierać zaczęli jak podcięte kłosy, potem Mściwój zachwiał się i runął na ziemię na wznak, z pianą na ustach, a bez jęku. Przy nim padł syn, głową u nóg jego. Drugi walczył ze zgonem, aż gdy siwa ojca głowa uderzyła o pomost i stoczyła się bezsilna, srebrnym otoczona włosem, osunął się i on, jęknął i osłoniwszy twarz – skonał. Zabój trzymał się stołu ręce weń wpiwszy, rzucał się tylko, targały go męczarnie wielkie, aż jak piorunem tknięty runął z ławą razem i obalił się na ziemię. Konali tak po jednemu, jęcząc głucho, a Chwost patrzał.

Śmiech z ust mu się zsunął i posępny wyraz przerażenia ukazał się na obliczu, uląkł się własnego czynu i trwożliwe oczy zwrócił na Brunhildę, która spokojnie reszty miodu zatrutego zlewała do garnka i szepcząc oddawała go uśmiechającej się zwycięsko służebnej.

Potem przez okno wyjrzała, wołając na ludzi. Starszy smerda wszedł i zobaczywszy podłogę zawaloną trupami, drgnął i pobladł.

Wtem Chwostek mu wskazał palcem na ciała.

– Czeladź ich powiązać – z trupami precz! Stosu dla nich nie potrzeba, zakopać ich w ziemi341.

Smerda stał niemy, spoglądając na blade, wykrzywione straszliwie oblicza kneziów. Chwostek powtórzył mu jeszcze.

– Wywlec to ścierwo precz! a żywo! Co tak wielkie otwierasz oczy? Wywlec za nogi i zakopać nad jeziorem, za dworem. A głęboki dół wybrać, aby ich psy nie wywlekły, bo się padłem potrują. Psów mi szkoda.

Noc zapadała, gdy z świetlicy siwych starców i ledwie rozkwitłe ich dzieci ludzie kneziowscy pijani za nogi wywlekać zaczęli. Czaszki ich biły o podłogę, o słupy, gdy je ciągnęli na podwórze. Tu odzierać zaczęli trupy, bo odzież im się dostać miała. Tłukli się więc i dobijali, kto lepiej odzianego dostanie trupa i wyrywali sobie z rąk opończe, kłócąc o nie a popychając. Kupa czeladzi zbiegła się przypatrywać potrutym i pomagać. Tymczasem czeladź ich chwytano, wiązano i do szopy pędzono jak bydło.

Psy i ludzie pchali się dokoła tych ciał bladych i sinych – a przez szpary i okna przerażone niewiasty patrzały szepcząc. Na dworze panowała cisza, jak gdy wicher śmierci przeleci. Pozdzierawszy z nich odzież, oprawcy znowu powrozy przywiązali do nóg i ciągnęli na pagórek, nad jezioro. Starym kneziom należała choć mogiła i stos ognisty, ale Chwost nie myślał ani palić ciał, ani im sprawiać tryzny. Nie czas mu też o tym myśleć było. Zagrzebano ich w dole, jak zdechłe zwierzęta, aby gnili marnie i robakom za pastwę służyli, co było pogardą wielką i zniewagą w owych czasach.

A gdy trupy wleczono, psy wyjąc ciągnęły za nimi i wicher się zerwał od lasów, choć niebo czyste było – poleciał po wieży, po komorach, po izbach wyjąc i świszcząc dziko, aż Chwost obejrzał się, drgnął i w kąt na ławę zacisnął mrucząc.

Brunhilda ręce myła w wodzie na stole i patrzała na przestraszonego z politowaniem i niemal z pogardą.

333.bodnia – beczka. [przypis edytorski]
334.siła (daw.) – dużo, mnóstwo. [przypis edytorski]
335.lec – dziś: legnąć. [przypis edytorski]
336.zatętniało – dziś: zatętniło. [przypis edytorski]
337.płakali zachodząc się – dziś: płakali zanosząc się. [przypis edytorski]
338.wietnica – miejsce, w którym zbierano się na wiec. [przypis edytorski]
339.jako chcąc – jak tylko się chce. [przypis edytorski]
340.stawiąc – dziś: stawiając. [przypis edytorski]
341.stosu dla nich nie potrzeba, zakopać ich w ziemi – według wierzeń słowiańskich tylko spalenie ciała otwierało duszom drogę w zaświaty. [przypis edytorski]
Yaş sınırı:
0+
Litres'teki yayın tarihi:
01 temmuz 2020
Hacim:
490 s. 1 illüstrasyon
Telif hakkı:
Public Domain
İndirme biçimi:
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre