Kitabı oku: «Stara baśń, tom drugi», sayfa 8

Yazı tipi:

Wzdychała jeszcze, gdy tuż za drzwiami, za chatą śpiew się dał słyszeć jękliwy. Wyjrzała okienkiem. Drogą od brzegów, szła zataczając się, podśpiewując stara Jaruha, wiedźma, co wszystko znała: i lubczyki, i grabki, i wszelkie miłosne tajemnice. Komu kogo chciała, temu go dała.

Duchy ją umyślnie tu niosły. Skoczyła Mila co prędzej drzwiami tylnymi, palcami ją wabiąc ku sobie.

– E! e! – zawołała Jaruha – toż już dola, kiedy hożej zdunównie jestem potrzebna.

I pośpieszyła do płota. Mila stała na przełazie, fartuszek trzymając przy ustach.

– Matuniu Jaruho – szepnęła – ty znasz wszystko, nieprawda?

– Oj! oj! czemu by nie? – przyglądając się jej, poczęła stara – gołąbko ty moja! Znam wszystko, a nawet i to, że ci się hożego jak ty chłopca chce.

Mila się zaczerwieniła, pochylając aż do ucha Jaruhy.

– Daj mi lubczyku! Dam, co chcesz!

–– Tobie! – rozśmiała się stara – taż ty sama jesteś lubczykiem, kto by ciebie nie miłował, choćby kneziem był, ślepym by musiał być chyba.

– Lubczyku mi daj, matuniu! – powtarzała gorączkowo Mila, odpinając srebrny guz od koszuli i rzucając go starej na ręce. Jaruha się zdumiała, czoło się jej namarszczyło, powoli ściągnęła torbę z pleców, siadła na ziemi u przełazu, poczęła z węzełków dobywać ziół i korzonków pąki. Mila drżąc i bojaźliwie oglądając się dokoła czekała.

Uschłe jakieś ziółko Jaruha wsunęła jej do ręki…

– Zetrzyj na proszek, daj mu pić, a gdy pić będzie, patrz mu w oczy, ani mrugnij. Jak mrugniesz – przepadło.

Roześmiała się głośno. Mili już nie było, pobiegła do chaty, w niecierpliwych dłoniach starła na proch ziele, rzuciła je do kubka dla gościa.

Ojciec wołał o wieczerzę – zwinęła się żywo. Doman siedział zamyślony jak noc, na obu rękach oparty, aż go oczyma obudzić musiała ze snu. Chlebem się łamali, mięso na stole stało. Ojciec miód nalewał.

– Choćby się ojciec pogniewał! – pomyślała – a choćby uderzył – rzekła w duchu.

Chwyciła kubek nagotowany, prędko weń miodu nalała i sama go podała Domanowi, patrząc mu w oczy. Przyjął go, począł pić – Mila z sercem bijącym patrzała nań, nie mrugnęła, choć ojciec, czuła, jak groźno na nią poglądał. Wypił! Kraśna jak wiśnia pobiegła do komory.

– Teraz on mój! on mój! – wołała i tylko że nie plasnęła w ręce. – Jaruha wszystko zna!

Stary zdun nierozmowny był dnia tego, jedli cicho. Nad wieczór burza się z wichrem zerwała straszna. W jezioro pioruny biły jeden po drugim, a deszcz lał strumieniami. Doman poszedł spać do szopy. Szalało na niebie do północy, a ludzie, jak to zwykle bywa w burzę, kamiennym snem spali.

Pod okienko pod chatą ktoś podszedł nieznacznie, okienniczka była odsunięta, sparł się o ścianę, głowę pochylił, ktoś wyjrzał ku niemu. Szeptali, ale wiatr był i nic słyszeć nie dawał, szeptali długo, prawie do dnia – kto może wiedzieć, co radzili i co uradzili.

Na samym końcu odezwał się głos z okienka.

– Swaty trzeba słać, ojca trzeba prosić, inaczej nie pójdę z domu, nie pójdę inaczej.

Rano po deszczu i burzy oślizło po drogach, kałuże stały wielkie, ze strzech ciekło, strumienie wezbrane biegły do jeziora, po niebie wałęsały się chmury białe górą, szare dołem. Zbierało się na pluchę, słońce piekło, choć go widać nie było.

– Ojcze Mirszu, ja dziś do domu nie pojadę, drogi grząskie, koń się ślizga.

– Czekajcie do zimy – odparł stary – jak mróz schwyci, będzie sucho.

Doman został. Siadł nad jeziorem i dumał. Mila przez tyn wyglądała; stary Mirsz w wierzbie coś mruczał. Nad wieczór podszedł kmieć ku niemu.

– Ojcze stary – rzekł – gdybyście mi swatów nie odpędzili z grochem, tobym wam ich przysłał.

– A wiele żon masz? – zapytał stary.

– Żadnej.

Mirsz nań popatrzał.

– Córka moja pieszczona, biała, godna i żupana, na żoną ci ją dam, inaczej nie. Ślijcie swaty uroczyste, po obyczaju starym.

Doman się skłonił.

– Do domu jadę, drużby uproszę. Zgoda, stary gospodarzu?

Zmierzchało dobrze, gdy się ta rozmowa toczyła, Doman coś nucić poczynał, na duszy mu było weselej i myślał: – Hej, Wizunie stary! będzie li to lek, czy trucizna? Inną biorę, a o innej myślę, gdzie indziej swaty, a serce gdzie indziej!

Wtem stary Mirsz palcem ukazał na bory.

Nad borami, nad lasami gorzały łuny, jedna, dwie, dziesięć na wsze strony. Doman spojrzał i krzyknął:

– Ogniste wici!

Nadbiegła czeladź jego wołając:

– Wici ogniste!

Ruszyło się, co żyło, a Doman w podwórko niepostrzeżony skoczył pod okienko komory i zapukał.

– Dziewczyno! malino! bywajże mi zdrowa! Ogniste wici na górach płoną, na wojnę muszę. Jak z wojny powrócę, to ci przyślę swaty. Ojcum się kłaniał i prosił – będziesz moją.

W okienku czy śmiech, czy płacz się dał słyszeć, może razem oboje?

– O miły mój, miły, sokole jedyny, wróć mi cały z wojny! W oknie siedzieć będę, w niebo patrzeć i płakać, póki z wojny nie wrócisz, póki swaty nie przyjadą.

– Na koń! – krzyczał Doman do czeladzi – na koń! Bądź zdrów, gospodarzu, dziękujemy za gościnę, nie czas odpoczywać, gdy ogniste wici płoną. Zdrowi bywajcie wszyscy!

Zatętniało, zaszumiało, ruszyli cwałem, a przed chatką stał Mirsz stary i patrzał na łuny, stała Mila z rękami załamanymi i płakała, coraz to fartuszkiem ocierając łzy. A zza łez widać było uśmieszek i serce biło, biło – biło.

– Powróci! Powróci! Swaty przyjadą. Moim musi być!

X

Na wieży, na wierzchołku stała pani biała, patrzała dokoła; wieczór był, ten sam wieczór, którego zapalono wici ogniste. Jeszcze na zachodzie słońce po sobie zostawiło czerwoną łunę, dokoła lasy i doliny spać się zdawały.

Kneź za nią, oparty o mur, poglądał na gród pod nogami, na chodzących po wałach ludzi, na smerdów, co sprawiali drużynę grodową, na jezioro, w którym daleko łuna się niebieska odbijała. Nie widać jeszcze było nic… nic…

Poza kneźną dwoje chłopaków prawie równych wzrostem stało. Widać z nich było, spojrzawszy, że z obcego przybyli kraju. Suknie mieli z sukna cienkiego i inaczej szyte, obuwie ciężkie i mocne, u boku po mieczu długim każdy. W oczach im się jeszcze młodość śmiała i życie, ale dziko jakoś i zwierzęco. Na wojaków wyglądali, choć młodzi, na drapieżnych i chciwych łupu wojaków.

Właśnie tego dnia zarania, gdy u wrót kładziono zaborole91, nadjechali dwaj chłopcy, przebrani w proste gunie, na nędznych koniach i do zamku się prosili. Tu ich puścić nie chciano, aż wyszedł starszy smerda, popatrzył, krzyknął i kazał kłody odwalać, a prowadził ich do wnętrza zdyszany, radując się i łamiąc ręce.

Wwiódł chłopaków do świetlicy. Kneź leżał na ławie, bo tej nocy spać nie mógł po gościnie u Piasta. Zerwał się mrucząc, spojrzał, chłopcy mu u nóg leżeli i za kolana ściskali. W dłonie plasnął z przestrachem.

– Kto was tu wysłał w tę godzinę? – zawołał.

Nim czas odpowiedzieć mieli, otwarły się drzwi i wpadła biała pani z krzykiem, ze łzami, z radością i rozpaczą.

– Dzieci moje! po coście przybyli!…

Stały chłopięta nieme, jeden na drugiego patrzając92.

– Stęskniło się za światem żyć – rzekł starszy – dziad pozwolił jechać, siedliśma na konie i jechali nocą, lasami, manowcami, aż tu, aby wam uścisnąć nogi…

– A tu wojna u progu! – zakrzyknęła pani – o! dzieci moje! kto wie, co się stanie z nami, niechbyście się choć wy przy życiu zostali… Po mirach wszędzie chodzi burza, na gród się ludzie gotują…

Łamała ręce kneźna, a Chwostek mruczał.

– Nie będą śmieli! Poburzą się, pokrzyczą… na rozmowę przyjdą i zgodę zrobimy… a potem tych, co głowy podnosili…

Ręką pokazał do góry.

– Na dęby!

Stało się na zamku wesele właśnie, gdy najgroźniejsza nadeszła godzina. Cały dzień musieli poić się pociechą strachem zatrutą. Ledwie śmiech przyszedł na usta, trwoga go odpędzała. Słano ludzi na zwiady chyłkiem i co godzina wracali.

– Co słychać? – pytał Chwostek.

– Coście widzieli? – pytała biała pani.

Smerdy się po głowach skrobały.

– Groźby chodzą po polu… po dworach się gotują, po chatach zbierają… kmiecie mruczą, Myszkowie od zagrody do zagrody biegają.

Powrócił drugi około południa, prawił toż samo; trzeci nad wieczorem i oznajmił, że na noc przyjdą wici ogniste.

Chwostek się rozsierdził i do wieży go zamknąć kazał.

– Łże niepoczciwy, kmiecie go przekupili… Nie będą śmieli wici ognistych zapalić… a zapalą je… ja na wieży stos każę zażegnąć, bo się ich nie boję.

Kneźna padła mu do nóg.

– Panie miłościwy! dzieci nazad odprawcie, niech jadą. Dać im czółen, odprawić daleko… niech jadą do dziada i burzę przesiedzą, kto wie, co nas od tej czerni czeka…

Płakała i prosiła. Chwostek się gniewał. Odłożono wyprawę do wieczora.

Stali teraz wszyscy na wieży i czekali a patrzyli, ukażą się li wici ogniste. Chłopcy między sobą szeptali:

– Niechby wojna była! Uprosimy ojca, matki, zostaniemy z nimi i krwi się kmiecej napijemy… Niech znają, jak u Sasów wojują…

Nad lasami, dolinami cisza była i ciemności; patrzali z wieży, tylko zorza po słońcu powoli gasła i w jeziorze odblask jej blednął. Chwostek powtarzał.

– Czerń plugawa!… nie będą śmieli!…

Wtem nad lasy, nad dolinami, zarumieniło się coś, na chmurze, która górą płynęła, trysła jakby plama krwista… i znikła… kłębami buchnął dym czerwony, a za nim płomię żółte wspięło się wysoko. Pierwszy stos zapalono…

Biała pani zbladła i oczy zakryła.

– Pastuchy ogień z chrustu zapalili… – rzekł kneź i śmiać się począł.

Wtem chłopcy krzyczeć zaczęli.

– O! jeden, drugi, trzeci…

Stosy z kolei zapalały się po górach, ogniste łuny odbijały na obłokach. Cały kraj usiany był dokoła wiciami. Chwostek się ruszył i krzyknął.

– Stos zapalić! niech znają, że ich się nie zlęknę…

Na kamieniach u góry leżała ogromna kupa łuczywa, pachołki wnet z węglami i żagwiami przybiegli, zapalono ją. Chwostek się uśmiechał. Biała pani nie mówiła, nic, skinęła na chłopców i poczęła schodzić z wieży. Dzieci za nią szły posłuszne.

Chwostek się obejrzał ponuro, plunął z wieży na świat i począł też spuszczać się na dół do dworu.

Tu w świetlicy Brunhilda chodziła krokami wielkimi.

– Dzieci tu nie zostaną… – mówiła.

Na to nadszedł Chwostek.

– Czemu zostać nie mają? – zawołał – chcesz ich teraz wyprawić, aby pochwyciła czerń i zadała im śmierć. Nie, bezpieczniejsi oni tu w grodzie niż w polu!

Dzieci rzuciły się matce do nóg, aby im zostać dozwoliła. Nogą tupnęła, brew się jej namarszczyła.

– Nie – rzekła – nie, pytałam się dziś wróżki, patrzałam na powietrzne znaki, wszystko złe nam zapowiada… Sprawdziły się już ognie, którym nikt wierzyć nie chciał, sprawdzi i reszta… Ja więcej wiem… zginiemy my, niech się będzie pomścić komu…

Chwostek się gniewać począł, rozgniewała żona, oboje niemal skoczyli ku sobie, aż kneź mrucząc spuścił głowę, odstąpił i rzekł.

– Dziej się, co chce!

Kneźna chłopcom się do drogi kazała gotować. Muchę zwołano, aby czółen gotował. Zdjęto im suknie pańskie, a dano proste siermięgi, musieli miecze pochować. Obu im z oczów ciekły łzy, ale matka kazała.

Chwostek poszedł milczący i synów do piersi przycisnął.

– Niech choć zostaną do jutra…

– Nie, nie… ani godziny, jutro cała okolica zatętni, zaczną nadciągać… gromady gród opaszą, brzegi jeziora obsadzą…

I załamała ręce.

Oba chłopcy milczeli, łzy im ciekły po twarzy. Chwostek patrzył na nich, mruczał gniewnie jak niedźwiedź, gdy go ruszą z łożyska.

Biała pani wyszła i wróciła. Głowę zawinęła płachtą, płaszcz prosty zarzuciła na siebie.

– Ja z wami – rzekła – aż do brzegu popłynę… Póki nie siędziecie na konie, ja z wami….

Po jednemu wzięła ich za głowy i pocałowała.

Chwost stał milczący. Przez otwarte okno zewsząd biły łun blaski i wpadały do świetlicy.

– Widzicie – odezwała się Brunhilda – to zapowiedź wojny… Jutro może się ona rozpocznie. Gród będzie się bronić… Wezmą dwór i grodzisko, schronimy się na wieżę… miesiąc, dwa, trzy wyżyć możemy… jedźcie do dziada i przybywajcie z odsieczą. Śpieszcie…

Tu głosu jej zabrakło.

– A gdyby nas i dworu, i grodu, i wieży nie stało… mścijcie ojca i matkę… mścijcie życie całe na tym plemieniu jaszczurczym.

Chwostek mruknął.

– Nigdy stołba wziąć nie mogą… Prowadźcie Sasów, my wytrzymamy…

Rzucili się synowie jeszcze raz do nóg ojcu, do nóg matce, a potem szli posłuszni. Za kępą u grodziska czółen stał gotowy, Mucha i drugi silny chłop z wiosłami w nim siedzieli. Brunhilda weszła pierwsza, chłopcy skoczyli za nią, Chwostek patrzył z brzegu, czółen popłynął…

Jezioro całe od łun się paliło, a łódka po nim mknęła czarna i widać ją było zwracającą w zarosłe brzegi, w cień, aby się prześliznęła niepostrzeżona. Chwostek oczyma potoczył po okolicy długo, pogardliwie i do izby powrócił.

Późno w noc biała pani przybyła nazad, we łzach jeszcze po dzieciach; Chwostek już spał. Ona siadła u ognia, wpatrzyła się w węgle żarzące i tak nade dniem usnęła dopiero.

Nazajutrz rano pytano strażnika na wieży.

– A nie widać tam gromad zbrojnych?

– Nie rusza się nic! nie widać nic… cicho wkoło i spokojnie.

Chwost zaśmiał się.

– Nie będą śmieli, nie ważą się…

Czekali dzień cały, do wieczora, nie było nic. Kneź powtarzał swoje.

– Nie śmieją…

Noc zeszła spokojnie, rankiem strażnik z wieży nie zobaczył nic jeszcze. Nadszedł znowu mrok wieczorny, cisza panowała wkoło. Biała pani chodziła trwożna, Chwostek mówił:

– Nie śmieją.

Wtem na stołbie zatrąbiła straż, raz, drugi i trzeci. Pochwycili się wszyscy na nogi, czeladź z szop, pachołkowie z legowisk pod okopem, smerdowie z przyzby na przedsieniu. Przy brzasku wieczora coś niewyraźnego widać było. Majaczało pod lasem z jednej i z drugiej strony coś jakby żywego, ogromnego; jak smok dźwigało się z wolna i toczyło po ziemi.

Strażnik znowu w róg począł trąbić, ale dech mu zabiła trwoga i sił brakło. Biegli zewsząd ludzie na wały, na drabiny, na dachy… i kneź z żoną wyszli na przedsienie.

Pod lasem stały gromady, które nagle z niego się wyroiły.

– Kmiecie na gród ciągną! – wołali smerdowie wskazując rękami.

Coraz wyraźniej o wieczornej zorzy dojrzeć było można pod lasem tłumy, które się poruszały, sunęły, powiększały. Las z głębin swych wyrzucał lud na dolinę. Ziemia tętniła. Na prawo, na lewo, na wsze strony sunęły się gromady, ciągnąc bez pośpiechu, uroczyście, powoli. Wśród ciszy, chwilami dochodził gwar z daleka, jakby jezioro mruczało. A nie jezioro mruczało, ale gromady dychały i konie stąpały, a na dzidach wysoko wpięte widać było stanice boże, wojenne godła święte.

Gdy tak stali a patrzyli Chwostek i żona jego, lica im pobladły, zbielały niemal jak tych trupów, które niedawno przez ten sam próg za nogi ze świetlicy wywleczono. Kneź sobie miodu kazał dać, wypił i kubek precz rzucił na ziemię.

– Ludzie, na wały! kto żyw! – zakrzyknął – most spalić!

Rzucili się ludzie wnet za wrota, do mostu, niosąc smołę i łuczywo. Podlano pale smołą. Smerda sam na cztery rogi ogień podłożył, a ludzie z mostu uciekać zaczęli do grodu, za zaborole.

Mrok wieczorny już w dali nic widzieć nie dawał, aż płomię się rozpostarło i sycząc dyle poczęło obejmować, a podniosło się i buchnęło do góry. W czerwonych blaskach ukazała się wieża i dwór, i cała okolica daleka; strugi ognia popłynęły po jeziorze. W dali nic już widać nie było, cisza w koło, tylko trzask palących się belek i dym czerwony ku obłokom się kłębił wysoko jak druga wieżyca.

Smerdy kazali most walić kołami93, aby się zapadł i obalił prędzej. Z trzaskiem zaczął padać do wody, kłody dymiące, na wpół spalone sycząc się po falach toczyły.

Łodzie i czółna od brzegów ściągano do grodu i chowano w okopie. Ruch na zamku panował, Chwostek w boki się wziąwszy patrzył. Czoło mu się marszczyło tylko i usta przeklinały cicho – ród jaszczurczy.

Powoli dopalały się pale, ogień przygasał, ciemność po nim wydała się czarniejszą, noc nieprzejrzaną. Co się w tych martwych kryło ciemnościach, któż mógł odgadnąć?

Stał długo zdrętwiały jakby Chwostek, potem się ruszył nagle, odzyskując życie, na ludzi krzyknął. Począł wydawać rozkazy.

Wnet coś się potoczyło przez podwórze do brzegu, mały człeczek odwiązał czółen-pławiczkę94, drobny jak orzechowa łupina i plusnęło coś a znikło. Znosek z postrzyżoną głową, z wystrzelonym okiem, leżąc w tej łupinie, nie poruszając się prawie, rękami wodę rozgarniał z wolna i płynął. Czółenko posuwało się nie pluszcząc, nie drgając, jakby je spod spodu bogunki na barkach niosły.

Ludzie na wałach pokładli się i patrzą w ciemności. Na wieży straż chodzi i rozgląda się dokoła. Nie widać nic… w górze przebłyskują gwiazdy, u dołu miga jezioro, w głębi lasy stoją czarne i dolina niema. Na niej też leżą mroki, żadnego ogniska, jakby gromady w ziemię gdzieś się zapadły.

Człeczek o jednym oku dobił się do brzegu, łupinkę schował w trzciny, wypełzł na ląd i – nie wrócił.

Tak zeszła noc. Brzask na niebie wschodnim, a po ziemi mgły się powlokły – i nic nie widać – ziemia tylko dyszeć się zdaje i poruszać… Mgła opada nad brzegami jeziora i kryje lasy i pola. Patrzą z wałów we mgły i nic nad nią nie widzą.

Za mgłami na wschodzie czerwieni się i złoci, wiatr poszedł po ziemi, miota leżącą na niej zasłoną, drze ją i precz znów rzuca na lasy.

Ludzie patrzą z wałów, mur stoi przed nimi, głowa przy głowie, ramię przy ramieniu – jak piasek u brzegu – tłum… Przodem Myszków gromada konna i kmiecia starszyzna.

Chwostek już na drugie stolowanie95 w wieży wlazł, stoi, liczy i policzyć nie może. Głową potrząsa.

– Niech postoją… pójdą!

Gdziekolwiek oko zwróci, spotyka znane twarze; tam stoją bracia tych, których pobił, tu synowie tamtych, co ich potopiono w jeziorze, a owo ci, co na zamku z Myszkami byli… czereda ich cała. Stoją murem i patrzą na gród, jakby go oczyma zjeść chcieli.

– Niech się napatrzą! – zamruczał i zszedł powoli z drabiny. Tu smerdowie pijani lud rozstawiają a serca dodają.

– Hej! hej! to czerń nie wojaki, licha drużyna, od sochy96 to i od radła97… motłoch…

Wyszła Brunhilda, spojrzała dokoła, ręce łamie i oczy zakrywa. Chwost się śmieje, ale blady chodzi jak trup.

Z tamtej strony dziwnie, ani krzyku, ani wołania, stanęli, stoją, posuwają się tylko, coraz bliżej, coraz bliżej. Jedni na plecach czółna niosą, drudzy u brzegu tratwy wiążą. Z tej strony łuki i proce się sposobią.

Słońce weszło, jasny dzień na niebie. Myszkowie wołają z dala.

– Ot tobie dzień ostatni, Chwoście obrzydły! Pokłoń się słońcu, a pożegnaj, bo go nie zobaczysz więcej!

Kneź nie słucha, siadł na ławie i pije. Łuki naciągają. Na prawo, na lewo czółna się gromadzą jakby z ziemi rosły, ludzie się do nich cisną, tratwy spuścili i płyną, czółen z czółnem, gąska98 z gąską powiązane, szeregiem, aż pod wały.

Na okopach leżący lud wstał nagle, huknął okrzyk ze stron obu aż się ziemia zatrzęsła, stado krucze ze stołbu zerwało się z wrzaskiem i uniosło w obłoki.

Świsnęły strzały. Kamienie posypały z obu stron. Na dół toczą się głazy i belki, ludzi ciągnąc z sobą do jeziora, a co pluśnie w głębię szereg cały napastników, to na grodzie okrzyk zwycięski.

Padają odepchnięci i cisną się na ich miejsce drudzy, po zabitych drapią się żywi.

– Na wały! Na wały!

Smerdy biegają, popychają, krzyczą… Dwa razy odparto napaść, toczy się trzecia gromada, nacisnęła grodową załogę, dusi ją w podwórze i do wrót… Ludzie się w pół pozwierali i mocują…

Chwostek spojrzał i zbiegł.

Do izby wpadł i żonę wyniósł na plecach. Niewiasty za nią gonią płaczące…

– Na drabinę! do wieży!..

– Na stołb! na stołb!

Niosą węzły99 i opony100, kto co pochwycił…

– Na wieżę lud doborny101!

Na drabinie się roi czarno, gnie się pod ciężarem ludzi, a wieżyca chłonie niesyta i chłonie uciekające gromady.

Z wrzaskiem strasznym załoga wbiegła w podwórze, z wałów wyparta. Nacisnęli ją ze wszech stron, obronić się nie mogła, trupami usłane drogi, trupem pokryte wały… ciała pływają po jeziorze ze skrwawionymi twarzami.

Kto żyw wspina się na drabinę, a tu już z góry ciągną ją do wnętrza i drzwi zapierają dylami.

Grodzisko opanowali Myszkowie. Co się nawinęło, padło… co oszczepy rzuciło, związano w peta… Po izbie i komorach rozbiegli się ludzie, zabierać, szukać, wiązać – ale pustkę znaleźli wszędzie.

Kneźna tylko w izbie postawiła żółty dzban z miodem zatrutym, ale Myszko pierwszy wpadł do świetlicy, postrzegł go i o podłogę nim cisnął, aż go roztrzaskał w kawały.

Pełen gród zwycięskiego ludu.

Czapki podrzucają do góry i wołają.

– Łado!.. górą Myszkowie!.. Chwost niech sczeźnie!

Na wieżę teraz patrzą wszyscy. Ani się przybliżyć do niej. Kto przystąpi, ginie. Kamienie się sypią z góry i gniotą. Odstąpili od stołba ludzie.

Wtem ktoś żagiew do szopy rzucił, drugi ognia naniecił w malowanym dworze… buchają dymy, świetlice się palą!

Niech kamień na kamieniu, niech belka na belce nie zostanie… w popiół Pepełków obrócić. Myszkowie poczęli wołać i otrębywać na swój lud, do kupy… Kazano się położyć w podwórzach – niech dwory i szopy, i do ostatniego wszystko płonie węgła.

Na jeden dzień roboty dość, o wieży pomyśleć czas i jutro.

Suche dwory i budynki chyżo objęły płomienie. Jeszcze ludzie z nich nie pośpieli102 wyratować co się zostało, gdy ogień obszedł dokoła i obrócił w jedno łoże płomieni i żaru.

Myszków gromada ze starszyzną radzić poszła. Szli z podwórza na odległy wzgórek. Tu się im okropny widok przedstawił.

Niegłęboko zakopane trupy potrutych stryjów i synowców Chwosta psy powywlekały z ziemi na poły i poszarpane, zdechłszy przy nich, rzuciły. Leżały straszniejsze niż śmierć, zbezczeszczone i z padłym zwierzem razem zmieszane. Wzdrygnęli się idący.

– Ostatni z ich rodu! – zawołał Myszko – zgładził ich, aby po nim nikt nie został… oprócz starca Miłosza i ślepego Leszka…

– I dwu jego synów, którzy na Niemcach się hodują! – dodał drugi.

– Niechże tym ciałom za grobowy stos służy zgliszcze jego domu! – rzekł Myszko.

Zwołano wnet pachołków, aby zebrawszy ciała, zanieśli je, gdzie ogień płonął najgorętszy, by w nim zgorzały, a duchy ich ze skargą do ojców pójść mogły.

– Nieszczęśliwi – mówili ludzie pobożni – po zgonie musieliby się włóczyć po ziemi, ażby nie zgniły ich ciała. Tu stos jakby naumyślnie zapalony, aby na nim zgorzeć mogli.

Patrzał ze stołbu Chwostek, jak czeladź trupy zebrała i obmywszy je wodą, osłoniwszy sukniami, na noszach wzięła na barki idąc do stosu. Szli przodem ci, co nieśli zwłoki Mściwoja i Zaboja, potem ich dzieci, i przyszedłszy na miejsce gdzie stała świetlica, na kupę wielką zgarnąwszy głownie i żary, poczęli obok siebie składać ciała, rzędem jedne za drugimi. Najwyżej leżeli dwaj ojcowie, u stóp ich przy sobie dzieci.

Rozżarzone płomię wnet chwyciło pastwę podaną. Stojąc dokoła pobożnie patrzyli Myszkowie, jak gorzały zwłoki i na ognistym, krwawym łożu w popiół się obracały. Niebieskie ogniki unosząc się nad nimi, duchy z sobą wyprowadzały.

Z górnych wieży połaci patrzały oczy ciekawe, a płomię od szop, które do stołba przytykały, lizało mury jego i pięło się wysoko, jakby do wnętrza dostać chciało.

Dym wciskał się oknami.

Nad wieczór począł pożar przygasać. Gromady położyły się na horodyszczu pod stołbem i spoczywały – daleko od wieży, gdyż z niej ciągle strzały, kamienie i belki ciskano, które ludzi jak słomę gniotły…

Myszkowie ze starszyzną siedli kołem i radzili.

– Co począć ze stołbem i z nimi? Ogniem ich nie pożyć, bo kamień mu się nie da; siekierami i młotami nie rozwalić grubego muru, ptakiem na wierzch nie zalecieć, myszą się i kretem do niego nie podkopać, bo głęboko w ziemi siedzi… a ma go być tyle drugie pod nią co na niej…

– Głodem ich jednym weźmiemy, ludzi nie tracąc na próżno – rzekł Krwawa Szyja. – Położym się obozem dokoła. Strawy na miesiąc mają, leżeć będziemy dwa, mają jej na dwa, posiedzim dłużej… póki ich nie wymorzym do szczętu… Im więcej ludzi się zamknęło, tym głód ich prędzej wydusi… Gromad rozpuścimy połowę, dość będzie nas, by im nie dać wyleźć z jamy.

Stało się, jak rzekli, część kmieci ciągnęła do domu, druga się położyła pod wieżą, na grodzie i nad brzegami jeziora. Myszkowie zabierali się do jadła, gdy gromada ludzi z bliskiego wyjechała lasu, stanęła na wzgórzu rozpatrując się około spalonego grodu i z wolna podjechała ku starszyźnie. Gdy się zbliżyli, poznano Bumira i innych, którzy z Leszkami trzymali i do ich krwi należeli. Nie poszli oni na ogniste wici, tak samo jak Miłosz i jego ród. Bumir, przyjechawszy blisko, z konia nie zsiadł, skinął głową na Krwawą Szyję.

– Pogorzeliskoście zrobili z kneziowskiego dworu – rzekł powoli – a gdzież Pepełek?

Myszko śmiejąc się na wieżę wskazał. Bumir głową trząsł.

– Wszystkich Leszków przeto nie wygubicie – odparł – zostanie nas tu do rodu należących po trosze!.. Czego od nas chcecie?

– Od was? Abyście siedzieli cicho… i panować nam nie chcieli – rzekł Myszko.

– Cóż to? Stara wilcza swoboda wam w głowie? a Niemców ino nie widać i jednego zrzuciwszy, posadzicie drugiego kneziem.

– Ano, nie z waszych! – rzekł Myszko – nie z tego rodu, który nas chciał zaprząc i orać nami… Nie!.. znajdziemy kmiecia…

Bumir spojrzał na wieżę.

– Dobywać stołba myślicie? – zapytał.

– Nie… – rzekł sucho Myszko Krwawa Szyja – posiedzimy pod wieżą, aż wyzdychają z głodu.

Bumir stał na koniu, głowę zwiesiwszy.

– Aby tylko Niemcowie nie przyszli i nie pomścili za nich – rzekł. – Naówczas winny i niewinny odpokutuje… pójdzie i mój dwór w popiół i nasze pola stratują, a ludzi nam pobiorą w niewolę.

Myszkowie się śmieli.

– Alboż to oszczepów nie mamy? – rzekł młodszy, którego zwano Białym.

– A Sasi żelazo mają na sobie i na strzałach – mówił Bumir – ich dziesięciu na waszych stu stanie.

– Ale też ich stu nie przyjdzie zza Łaby tu… – mówił starszy.

– Pewno nie – zawołał Bumir – ich dziesięciu, zwołają sobie stu Pomorców, albo i dwustu, a tym do nas iść niedaleko…

– To z tymi my na oszczepyśmy równi – mówił Myszko. – Nie boim się pogróżek!

Zamilkli trochę, Krwawa Szyja podniósł rękę.

– E… Bumir i wy wszyscy Leszkowie – rzekł – chcecie pokoju, siedźcież w pokoju, a do naszych spraw nie leźcie. Wojować nie chcecie ze swoim rodem, nie ciągniemy was za szyję…. ano, nie wyzywajcie wilka z lasa!… siedźcie spokojnie.

Bumir popatrzył chmurno.

– Ze słowem tu przyszedłem, nie z kamieniem – począł – nie biję się z wami. Mówię wam tylko, nas Leszków i Leszkowych potomków siła jeszcze… Dziś wy mocniejsi, jutro my być też możemy… Na jednej ziemi siedzimy, warto by mir uczynić, a nie zabijać się na pociechę wrogom!…

– Mir wam dajemy! – rzekł Krwawa Szyja – czego więcej chcecie?

– Puśćcież z wieży i tego, co go tu głodem morzyć chcecie – począł Bumir, ciągle z konia mówiąc i ku wieży oczy podnosząc.

Myszko się śmiać począł.

– A dobrze – rzekł – byle nam oddał tych, co potruł i pozabijał…

To mówiąc, szyję odsłonił i pokazał bliznę.

– I moją krew mi wrócić trzeba!

– A nie dosyć wam tej pomsty, żeście mu zżegli dwór, zniszczyli dostatek, skarby zabrali, ludzi potłukli?..

– Albo to jego krew? – zapytał Myszko Biały, który był do słowa prędki— to jego mienie, nie posoka… Nam krwi za krew trzeba…

Bumir zadumał się.

– A jutro powiecie to nam! i wszystkim Leszkom po całej Polanie naszej…

– Nie wypowiadamyć wam wojny – mówili drudzy – Miłosz siedzi z synem spokojny, wam się nie stało nic… Panować nie damy… a żyć nie bronim…

Znowu pomilczeli chwilę, gdy zaszumiało coś i zastukało od wieży. Chwostek zasuwę od okna w murze odjął i wołał:

– Bumir! co ty ze zbójcami rozhowor103 czynić będziesz? Ze wściekłym zwierzem nie gadać, a bić go w łeb! Weźcie ludzi i przychodźcie nas bronić… Nasza sprawa – wasza…

Myszko podniósł oczy ku miejscu skąd głos wychodził. Łuk leżał koło niego, chwycił zań, zmierzył i strzała świsnęła, ale uwięzła w drewnianej zasuwie… i rechotanie z wieży słyszeć się dało, a tuż z okna zaszumiała strzała druga, ogromna, pierzasta i utkwiła w sukni Myszka, który ją wyrwał i odrzucił z pogardą.

– Ród jaszczurczy! – wołał Chwost z góry.

– Psy wściekłe! – łajał Myszko.

– Żmije jadowite!..

– Gad przemierzły!..

– Ścierw i padło!..

Takimi wyrazy homerycznymi nawzajem obrzucali się z obu stron.

– Bumir! – zawołał Chwostek głosem schrypłym – jedź do domu, zwołaj swoich… ginąć nam nie dajcie, bo i was ta czerń plugawa wygubi!

Zawrócił się z koniem przybyły. Myszko nań patrzał nie spuszczając z oczów.

– Słuchajcie rady Chwosta albo mojej – rzekł – czyja lepsza, do woli. My wam jedno powiemy pod klątwą104, pod świętą.

To mówiąc, ziemi garść pochwycił w dłoń i podniósł ją do góry.

– Pod klątwą, mówię ci Bumirze… jeśli ruszycie się w obronie Chwosta… jeżeli z was jeden wstanie, nie zostawimy duszy żywej… Pamiętajcie!

Bumir i ci, co mu milczący towarzyszyli, spojrzeli ku stołbowi, skąd niewyraźne głosy i wołanie słychać było, z wolna zawrócili konie i stępią105 odjechali; a Myszkowie spokojnie patrzyli za nimi.

Kto by na wieżę naówczas był wszedł do ciasnego jej wnętrza, przestraszyć by się musiał tym, co się tu już tego dnia działo.

Na dole ściśnięty był lud, czeladź, pachołki, niewolnicy, których dla obrony wzięto. Miejsca dla nich było szczupło, zaduch panował wielki, a strach ogarniał czeladź, która mruczała narzekając, że lepiej nie poszła w niewolę, niżby tu marnie ginąć tak miała. Nad niesforną tą kupą stali smerdowie z kijami i nakazywali ciszę, ale lud mruczał groźno. Ze studni na powrozie ciągniono106 wodę, której nastarczyć nie było podobna spragnionym, innego napoju nie było. Na drugiej połaci wybrani strzelcy stali i gotowali się do obrony; tu chodził kneź i Brunhilda. W kącie posłanie ze skór służyło im dla spoczynku. Trzecia też połać dla niewiast i do obrony była zajętą, a u góry straże chodziły. Jęki i płacz słychać było w wieży. Z ran przy oblężeniu zadanych dwóch pachołków zaraz umarło, a ze strachu i choroby kobieta. Leżały już trzy trupy, z którymi nie wiedziano, co zrobić… Musiano je otworem górnym rzucić precz z wieży, a ciała te padające na ziemię, potrzaskane i znieważone, były jakby zapowiedzią tego, co się na stołbie dziać miało. Czekał los ten i innych.

Chwost klnąc od okna do okna chodził i patrzył, Brunhilda długo leżała jak martwa, nie mówiąc słowa. Nie mówili do siebie, a widać było, że jedno drugiemu w duszy wyrzucało to nieszczęście… Pepełek składał je na żonę, ona na niego.

Oboje trwali jeszcze w myśli obrony, w nadziei, że synowie odsiecz przyprowadzą. Brunhilda po długiej odrętwiałości, gdy mąż klął, a nic nie przedsiębrał, zawołała Muchy i poszła oglądać zasieki. Zboża było dosyć, ale oprócz dwóch startych kamieni od starych żarn, nic czym by mąkę przysposobić można. Był piec, ale o pieczeniu chleba pomyśleć nawet było trudno, bo nie na długo drzewa by stało. Starte ziarno na kaszę, mogło z wodą służyć za posiłek głodnym. Żyć tak miesiące!

91.zaborol – kłoda. [przypis edytorski]
92.patrzając – dziś: patrząc a. spoglądając. [przypis edytorski]
93.koł – drąg. [przypis edytorski]
94.pławiczka – płytka, wąska, jednoosobowa łódka. [przypis edytorski]
95.stolowanie – belkowanie; piętro. [przypis edytorski]
96.socha – pierwotne narzędzie do orki z rozwidlonym rylcem, używane przez plemiona prasłowiańskie. [przypis edytorski]
97.radło – pierwotne narzędzie drewniane do spulchniania ziemi, o pojedynczym rylcu. [przypis edytorski]
98.gąska – tu: część tratwy; kilkanaście związanych ze sobą bali. [przypis edytorski]
99.węzeł – tu: węzełek, tobołek. [przypis edytorski]
100.opona (daw.) – płachta; por. opończa. [przypis edytorski]
101.doborny – doborowy. [przypis edytorski]
102.pośpieć – zdążyć. [przypis edytorski]
103.rozhowor – rozmowa. [przypis edytorski]
104.klątwa – tu: przysięga. [przypis edytorski]
105.stępią – stępa; powoli. [przypis edytorski]
106.ciągniono – dziś: ciągnięto. [przypis edytorski]
Yaş sınırı:
0+
Litres'teki yayın tarihi:
19 haziran 2020
Hacim:
170 s. 1 illüstrasyon
Telif hakkı:
Public Domain
İndirme biçimi:
epub, fb2, fb3, ios.epub, mobi, pdf, txt, zip