Kitabı oku: «Stara baśń, tom trzeci», sayfa 4

Yazı tipi:

– O! o! – rzekła w końcu – ja bym tu na Lednicy nie wyżyła… Ciasno, cicho, świata nie widać, jak w kleci58

Dziwa wiązała trawy i nic nie mówiła.

– Przy ogniu musicie się piec… dym oczy wygryza. Krasy waszej szkoda… – coraz żywiej i śmielej ciągnęła. – Wy się tu męczycie, dziewucho!… O! o! ja znachorka jestem, ja wiem wszystko i znam… i przez gzło59 widzę, co się w człowieku dzieje… Tak! tak!

Dziewczyna zarumieniona mocno spojrzała bojaźliwie.

– A cóż wy we mnie widzicie? Co? co?

– Coś ja widzę… coś… ono się dopiero zawiązuje… poczyna – mówiła dalej Jaruha – ale trawa byle z ziemi wylazła, prędko rośnie… Nie darmo tu dola znowu Domana przyniosła! Co komu przeznaczone, to nie minie…

Na wspomnienie Domana rzuciła się Dziwa, spuściła głowę ku trawom i przebierać je prędko zaczęła, a stara widziała dobrze, że co je układać miała, to mieszała coraz gorzej.

– Znacie wy bajkę o pięknej królewnie? – rzekła.

Dziewczę, nie śmiejąc jeszcze podnieść oczów, głową tylko milcząc potrząsło60, jakby mówiło, że jej nie zna, a Jaruha tak dalej ciągnęła:

– Jednego czasu była na świecie bardzo piękna dziewka u króla, który ją kochał nad życie. Co tylko chciała to miała, ptasiego mleka nawet jej nie brakło… Aż, gdy wyrosła, a ojciec mówić zaczął, że czas za mąż iść, wręcz mu powiedziała, że nie pójdzie za nikogo, tylko za takiego, który od niej rozumniejszy i zręczniejszy będzie, a jej się upodoba.

Więc nad dworem królewskim złote koło przybito i zaczęli do niej jechać w swaty, i jechali królowie, panowie, kmiecie, żupany, kneziowie, chłopaki dorodne, krasne… ale, gdzie!… wolność jej była miła, żadnego nie chciała.

Jeden był za duży, to go obrem61 przezywała; drugi za mały, to go krasnalkiem zwała; ten był za czerwony, tamten za blady, jeden za mądry, drugi za głupi… dosyć, że się nie spodobał żaden.

Po ogródku sobie chodząc kwiatuszki zbierała, piosenki śpiewała, z ludzi się śmiała, w boki się brała i powtarzała:

– Nie będzie mnie miał żaden! nie będzie!

Przyjechał który, wydziwiała srodze. Jednemu kazała sobie przynieść wody żywiącej, której smok o siedmiu głowach pilnował. Ten poszedł po wodę ze złotym dzbanuszkiem i nie wrócił; smok go połknął, a dzbanuszek sam do dworu przypłynął.

Drugiego posłała po złote jabłka na górą lodowatą, ten jechał, jechał, wpadł w przeręblę i ryby go zjadły tylko piórko od kołpaka pod dwór przypłynęło.

Trzeciego wyprawiła, aby jej gwiazd na sznurek nanizał, do noszenia na szyi; ten poleciał wysoko i sępy go rozszarpały, co pilnują nieba, tylko sznurek kraśny upadł pode dworem.

Aż się wybrał w swaty do niej królewicz Siła, czarownik wielki, ten gdy ją zobaczył, serce mu się zagotowało i rzekł w sobie:

– Bym i życie postradał, to ją muszę mieć!

Królewna, jak go tylko zobaczyła, srodze się ulękła, poczęła bardzo drżeć i płakać.

Kazała mu zaraz iść za morze i przynieść tego ziela, co umarłych odżywia, do którego dostąpić nie można ino przez płomienie, a woda ich żadna nie gasi.

Królewicz zaraz ptakiem się stał, poleciał za morze, z góry na ziele padł, dziobem je pochwycił, uszczknął i przyniósł gałązkę. Właśnie był królowi synek zmarł i smutek we dworze wielki był, przyłożyli ziele do serca, aż chłopak wstał, oczy przetarł i zawołał:

– Dawajcie jeść, bo mi się bardzo dobrze spało.

A król szczęśliwy uściskał go i zawołał do córki:

– Inaczej już nie może być, musisz mi zaraz za niego iść.

Królewna zapłakała gorzkimi łzami.

– Kiedy muszę, to pójdę – rzekła – ale nie inaczej, aż mu się ja siedem razy schowam i siedem mnie razy wyszuka. Dopiero będą jego…

Była bowiem wiedźma wielka, a mogła siebie i drugich przemieniać, jak się jej zachciało; ale królewicz też czarownik był jeszcze większy i umiał tak się przerzucić, jak zapragnął.

Drugiego dnia, przez okienko otwarte, królewna poleciała gołąbką po dworze, zamieszała się w stado i z ptastwem latała… A że ptaki czuły w niej innego ducha, że nie swoją im była, co się do gromady zbliżyła, stado się zaraz rozsypywało, a ona siedziała jedna. Królewicz się jastrzębiem uczynił i pogonił za nią… Ulękła się go strasznie, usiadła na ziemi, przemieniła w dziewczynę. Patrzy, jastrząb przy niej królewiczem stoi i za rączkę ją bierze…

Poszła więc gniewna, zamknęła się w komorze, płakała, myślała nockę całą, nade dniem do ogródka się wsunęła, usiadła na grządce i liliją zakwitła… Wszystkie lilije koło niej jak śnieg białe, ona jedna, że krew miała, więc na grządce różowiała…

Królewicz z ojcem idą do ogrodu… bieduje bardzo, gdzie jej teraz ma szukać, jak ją znaleźć?…

Stanęli jakoś przy grzędzie, przy lilji; gdy się do niej zbliżyli, biała lilija ze strachu jeszcze mocniej pokraśniała.

Królewicz zaraz poznał ją po rumieńcu, rękę przyłożył do łodygi – aż tu panna stoi i płacze.

– Poznałeś mnie dwa razy, nie odgadniesz raz trzeci.

I do komory leci, zasuwa się, na łóżeczku siadła, płacze, płacze, aż z łez strumyk płynie. Myślała, myślała, płakała noc całą, nad rankiem okno odsunęła… i złotą muszką wyleciała.

Leci, leci, ale strach jej wielki. Ptaszki za muszkami latają, tylko co ją który nie dzióbnie. Królewicz może podpatrywał, może mu kto podszeptywał, przemienił się w strasznego pająka, zasnuł w powietrzu pajęczynę ogromną – i czeka. Wróble muszkę napędziły i w siatkę mu wpadła… pająk do niej… królewna stoi i płacze.

– O doloż ty moja, doleńko!

A pająk ją za białą rączkę trzyma.

– O! ja nieszczęśliwa! Poznał mnie trzy razy… co ja teraz pocznę… gdzie ja się ukryję…

Znowu idzie do komory, siadła na łóżeczku, głową nakryła i płacze a zawodzi.

– Doloż ty moja, doleczko!

Siostry do niej pukają, przyszły i powiadają.

– Popłyń ty rybką na morze… morze szerokie, głębokie morze… nie znajdzie tam ciebie…

A ona zawodzi:

– Poznał mnie trzy razy, co ja pocznę teraz, gdzie ja się ukryję?… W morzu są potwory… i boję się morza…

Płakała noc całą, a gdy rozedniało, na brzeg morza biegła; nie widziała, jak królewicz patrzył zza drzewa.

Plusnęła w wodę rybką złotą, a on tuż w srebrną się przemienił. Gdzie się złota rybka obróci, srebrna goni za nią. Uderzyły się głowami; słyszy królewna słowa:

– Czwartyś raz przegrała i musisz być moją!

Gdy te słowa usłyszała, panna do brzegu płynęła i biegła do malowanego dworu, zamyka się w komorze i płacze.

Płacze znowu noc całą, nade dniem się namyśliła. U brzegu nad wodą tyle kamuszków leży… któż mnie poznać tam może, gdy ja się białym kamuszkiem położę?… Poleciała na brzeg do świtu, w kamyczek się obróciła śliczny i leży.

Królewiczowi piąty raz już bardzo było odgadnąć trudno, rozpaczał strasznie. Gdzie tu jej szukać, w powietrzu, na ziemi, w wodzie, pod ziemią, czy nad ziemią? Szedł tedy nad brzeg morza, chcąc się topić. Chodzi, chodzi, narzeka, ręce łamie, wtem na kamyk nastąpił przypadkiem…. a jakie oczko śliczne!… Schyli się do kamyka, a tu panna wykrzyka i z ziemi wstaje, z suknią przydeptaną, bo ją nogą ucisnął.

– Znalazłem cię piąty raz… musisz być moją – woła królewicz.

– Do siedmiu daleko! Będziesz mnie miał za siódmą górą i za siódmą rzeką!

Panna do dworu gniewna bieży, aż na ziemi w komorze leży… tak się smuci, tak w łzach płynie. Postrzegła myszkę na podłodze, jak się zwinęła i do dziurki schowała, i myśli:

– Myszką się stanę… skryję się w norę… tam on mnie nie wyszuka.

Ale wróbel na oknie siedział, słyszał jak szeptała, poleciał do królewicza, usiadł mu na ramieniu i szczebiocze.

– Panna myszką się stała… w dziurkę małą schowała!

Królewicz w kotka burego się odmienił, siadł i czatuje.

Myszce jeść się zachciało, prószynki od korowaja pod stołem leżały, ledwie główkę pokazała, kotek drogę zastępując:

– A tuś!

Zlękła się królewna, aby jej nie połknął, nie schwycił, aż tu słyszy te słowa:

– Poznałem cię szósty raz… moją musisz być teraz…

Padła panna na ziemię i płacze.

– Nieszczęśliwa godzina… doloż moja, doleczko… co ja pocznę z nim?

Na siódmy raz zeszły się wszystkie siostrzyce i druhny, i czarownice, radzą, radzą cały wieczór i noc całą, dnieć zaczyna i nic nie uradziły… Królewna z płaczu i ze wstydu się zachodzi. Wolałaby już była od razu za niego iść, niż siedem razy się sromać, a ósmy w niewolę popaść.

W okienku świta. Co tu począć gdy słonko wnijdzie?… Musi się przemienić! A słonka tylko nie widać!… Radziły siostry, radziły, aż się królewna zmieniła w starą żebraczkę, pomarszczoną, żółtą, straszną jak ja i… poszła żebrać na gościniec. Mówiła sobie:

– Nie pozna mnie…

Stoi, stoi na drodze, jedzie król na koniku… co za baba stoi? Kazał dać jej miłosierdzie… pojechał. Myśli sobie panna:

– Ojciec własny nie poznaje! Wygrana moja…

Jedzie pan brat, jedzie, spojrzał na staruchę i rozśmiał się.

– A! co za ropucha… spędzić mi ją z drogi…

Panna się odstąpiła i raduje:

– Nie poznał mnie własny brat… Wygrana moja…

Jedzie królewicz na siwku, w boki się wziąwszy i piosenkę nuci. Kołpaczek na ucho włożył, włosy mu wiatr złote rozwiewa… Nic się nie frasuje. Patrzy, żebraczka stara stoi… rzuca jej pierścień złoty.

Wtem panna ze trwogi, choć jej teraz poznać nie mógł, płachtę sobie na twarz zaciągnęła prędko. Tym się zdradziła. Patrzy panicz i wnet do niej przyskoczy, i podgląda jej w oczy… Oczów odmienić nie mogła, świeciły jak dwa słoneczka… Porwał ją wpół, na konika rzucił.

– Poznałem cię siódmy raz, musisz moją być teraz…

I sprawił król wesele, na którym ja też byłam, miód, piwo piłam – dokończyła Jaruha.

– Hę? hę?… Co komu przeznaczone, nie minie!

Dziwa słuchając uśmiechnęła się i zamyśliła.

– Może – dokończyła – tak to będzie i z Domanem, próżno od niego uciekać! W malowanym dworze byłoby lepiej niż na Lednicy, na ostrowiu…

Rzuciwszy to słówko, Jaruha wstała prędko, zanuciła i poszła. Wiedziała, że się ziarno rzuca w ziemię i leżeć musi czasem długo, nim zejdzie.

Dobrej myśli, podśpiewując, poszła wróżyć pielgrzymom, leczyć, zamawiać, okurzać, byle się za to posilić i napoić.

Dziwa w ogródku siedziała, ręce opuściła, oczy w ziemię wlepiła, powtarzała po cichu.

– Przeznaczone nie minie!…

V

Spokoju nie było u Polanów od Kaszubów i Pomorców, których podprowadzali i zmawiali Leszkowie. Zaledwie odpędzono jedną gromadę, wpadała druga, każda z nich coraz głębiej sięgała i niszczyła. Ludzie nie wiedzieli, gdzie ich szukać. Raz się wdarli od północy, to znowu od wschodu… z prawej to z lewej granicy, gdzie się ich nie spodziano.

A starszyzna się tymczasem na wiece ciągle to pod gród, to na uroczyska po lasach zwoływała, radziła, swarzyła i z niczym precz jechała, knezia sobie wybrać nie umieli. Nie było komu rozkazywać ni kogo słuchać, ni komu dowodzić a wrogów odpierać.

Ludzie się zabrali i do domów prędko rozbiegli.

Niebezpieczeństwo gnało w lasy, głód z nich wyganiał; spasione i stratowane pola stały odłogiem.

Było i takich wielu, co już Chwostka żałowali. Myszkowie dobrzy byli do obalenia, ale się do budowania nie zdali.

Ledwie jeden zbór62 rozszedł się daremnie, gdy już wici na drugi słano. Tłumnie gromadzono się na niektóre, na inne ledwie kilku się przywlokło, a po granicy miecz i ogień bujały, jako chciały.

Zwoływano starych. – Radźcie. – Starszyzna stękała i rozpowiadała, jak to ono za dawnych czasów bywało.

– Starzy do niczego – mówiono – młodszych ściągnąć potrzeba. Zbierali się młodsi, o wojnie i o łowach prawiąc, dzień zmarnowali… pod wieczór piosnki śpiewali o dziewczętach.

Gdy Leszków napłynęło dużo, Myszkowie szli precz, kiedy się tych więcej ściągnęło, Leszków drużyna swoich odciągała.

Co począć było, nie wiedziano, a przecież coś trzeba było poczynać.

Jednego wieczora, gdy się na Chwostkowym grodzisku znowu wiec kończył narzekaniem daremnym, spostrzeżono jadących ku niemu dwóch obcych ludzi, a ci, co u Piastuna byli na postrzyżynach, poznali w nich tych samych, z którymi tam biesiadowali.

A że właśnie jeść mieli i posilać się po całodziennym wołaniu i stękaniu, wyszedł jeden z Myszków ku nim i w gościnę ich do wspólnego ogniska zaprosił.

Zsiedli więc z koni i przyszli do gromady, pozdrawiając ją w imię Boga jedynego.

Zastawiono przed nimi kołacze i mięsiwo, piwo i miód. Mięsa jednak tykać tego dnia nie chcieli i chleba tylko ułamawszy, po trosze się piwa napili.

Młodszy z nich, widząc zasępione twarze i oblicza chmurne, zapytał, jaka by była przyczyna, że w tych mirach polańskich takie panowało zamieszanie, a oni też sami tak byli utrapieni.

– Jakże inaczej ma być – odezwał się Ścibor stary. – Otośmy jednego zła pozbyli, a drugiego napytali. Nie chcieliśmy niewoli, a nastało zamieszanie. Zrzuciliśmy z tego grodu plemię złe, które nas nękało, a innego sobie dobrać nie umiemy. Ziemie nasze niszczą wrogowie, my się im skutecznie obronić nie umiemy…

– Zaprawdę – odezwał się młodszy z gości – jest to wielkie zło, że mając wojnę wodza nie macie… Przejechaliśmy ziem wiele, od Dunaju począwszy po Łabę i Odrę, a nigdzieśmy nie znaleźli ziemi, gdzie by knezia lub króla, albo wodza i głowy nie było. Sasi i Frankowie naciskają nas wszędzie, bronić się im trzeba albo, jak Obodryci, trzymać z nimi przeciw swoim, lub ze swoimi wiązać przeciw nim… Inaczej pójdą ziemie w niewolę… Czymże się to dzieje – zapytał gość – że wodza sobie wybrać nie możecie?…

– Tym – rzekł Ścibor – iż każdy z nas chciałby nim być… i każdy się lęka, aby, gdy równy mu wczoraj nim zostanie, jutro go nie nękał.

Myślał trochę młodszy z gości.

– Jeżeli możniejsi się nie godzą – rzekł – jedni drugim zazdroszcząc i lękając się siebie, dlaczegóż byście ze krwi waszej, ubogiego a małego człowieka dla jego poczciwości wynieść nie mieli?

Umilkli wszyscy, a zdziwili się mocno, iż obcy im tę samą radę dawali, którą przyniesiono od wyroczni. Spojrzeli po sobie i Ścibor zapytał.

– Czy wam to wyrocznia też powiedziała jaka, że małego wybrać mamy?

– Nie – odparł młodszy – ale kto ubogim być umiał, pokornym i zacnym, ten w szczęściu i wyniesion sprawiedliwym być potrafi…

A starszy dodał.

– Wszakżeż ubogim jest i ten, który nas czasu postrzyżyn syna swojego przyjmował u siebie, przecie go wszyscy szanujecie. A czemu by i ten waszym kneziem nie miał być?… Rozum ma po temu…

– Piastun!… – zawołali wszyscy razem – Piastun!…

I jakby dopiero teraz przejrzeli jasno, wszyscy poczęli mówić o nim, chociaż miedzy kmieciami jednym z najuboższych był.

Ponieważ noc nadchodziła, obcy podróżni, wkrótce potem pożegnawszy obradujących, jechali stamtąd precz, gospody sobie szukając.

Gromada długo naradzała się po cichu i stąd wprost niektórzy na koń siadłszy, do chaty Piastuna jechali.

Stary właśnie we wrotach stał, stado z pola wracające oglądając, które rżało na widok pana. Patrzał, jak się do matek cisnęły źrebięta, jak młodzież między sobą gziła się i gryzła. Od bytności dwóch obcych i upadku Pepełka smętne i dziwne myśli przechodziły mu po głowie.

Ścibor, Bolko i jeden z Myszków, przybywszy pod wrota, z koni zsiedli i weszli do zagrody, pozdrawiając starego gospodarza.

– Rad jestem gościom – rzekł do nich wesoło – chodźcie odpocząć pod strzechą… ale was uraczyć czym nie bardzo będę miał. W domu u mnie pustki… dopóki się coś nie zbierze, ubogim chlebem się przełamiemy… Czy z dobrą przynajmniej jedziecie nowiną, czyście nam pana dali?

Ci westchnęli spoglądając po sobie.

– Pana dotąd nie mamy, swobody aż nadto. Tymczasem pomorskie wilki głodne kraj nam niszczą, ani się im opędzić… Ledwie tchniemy. Leszki pozostałe coraz nam nowych na karki ściągają… Czas schodzi marnie.

Wtem Bolko wtrącił.

– A wy, barci waszych patrząc, z nami nawet na radę iść nie chcecie? Siwe słowo wasze wagę by miało u ludzi.

– Cóż słowo pomoże tam, gdzie już krew mówiła, a tej nie posłuchano? – ozwał się Piastun cicho. – Jam człek mały i ubogi…

Słowa te z jego ust posłyszawszy ci, co Wizuna wyrocznię słyszeli i radę gości obcych, spojrzeli po sobie, jak gdyby dola sama przez usta jego przemówiła.

– Jam człek mały i ubogi!

Jakby trwoga jakaś ich ogarnęła, zdało im się, że wolą było niebios i bogów, aby ten a nie kto inny został wybranym.

– Jutro – zawołał Bolko – teraźniejszego wiecu dzień ostatni… Nie może to być, ażebyście wy nie poszli z nami. Przybyliśmy tu po was, musicie iść… wołają was wszyscy… Jeżeli wy nie pójdziecie, rozpełznie się znowu wiec, a narzekanie będzie wielkie…

Stary nic nie odpowiedział.

Siedzieli jeszcze powzdychiwając, gdy w progu, blady jeszcze i słaby ukazał się Doman, który z Lednicy powracał.

Widać po nim było, co przebył, choćby nie mówił nic. Zasłyszano już tu coś o jego losie i wszyscy obstąpili go zaraz, dopytując co się z nim działo, a jak od Pomorców ocalał.

Zaczął im opowiadać, jako mu wesele sprawiano, a ledwie że się ono skończyło, gdy Pomorcy z Leszkami wpadli. Obnażył blizny, które mu pozostały od strzał i od sznurów, jakimi go krepowano do kości, począł się burzyć i wyrzekać o pomstę nawołując.

Pytaniom nie było końca, jak ujść potrafił i ocaleć. Ledwie wierzyć chciano, iż o swej sile mógł potem na ostrów dopłynąć. Drudzy o Pomorców, ich siły, o Leszków i o Niemców badali, jak oni byli zbrojni, czy się na kraj odgrażali. Na wszystko Doman odpowiadać musiał, starając się tą żądzą zemsty, jaką w sercu miał, natchnąć drugich. Rozżarzyli się też i odgrażać poczęli.

Doman także wołał, iż pilno było wodza wybierać, i że najgorszy nawet lepszym był od żadnego.

–– Jeżeli prędko go nie obierzecie – dodał – każdy o sobie pamiętać będzie. Pozbierają się kupy zbrojne i kto silniejszym się poczuje, drugich za łeb pochwyci. Ja sam ludzi, jakich mam, ściągnę do jednego, niech pola jałowieją, niech zdychają stada, niech je wilcy wyjedzą. Nam trzeba iść na tych, co nas nękają, do ich gniazda i wydusić tam to plemię, abyśmy raz pokoju zażyli.

Długo tak gwarzono u ogniska, a potem pokładłszy się przy nim na ziemi spali.

Z brzaskiem dnia, po cichu Piastun sobie kobiałkę szykował do lasu, gdy Bolko i Ścibor postrzegłszy to, wzięli go pod ręce.

– Ty musisz być dziś z nami – rzekli mu – Gromada się tego domaga, a jej posłusznym być trzeba. Niechaj i Doman jedzie z nami, aby okazał rany i powiedział, co jego oczy widziały.

Chciał się jeszcze stary opierać.

– Jam do pszczół, nie do wieców zdatny – mówił.

Ale to nie pomogło, upominali się wszyscy głośno, ulec więc musiał.

Pobudzono tych, którzy spali, i wszyscy na koń siedli jechać do grodu. A że czeladź Piastunowa już się o brzasku do roboty rozeszła, na koniu więc z nimi jechał Ziemek młody, syn gospodarza, aby miał staranie o ojcowskiej świerzopie63.

Pod wieżą obozem leżeli wiecujący, było ich tego dnia dosyć i coraz nowi jeszcze przybywali.

Grodzisko, na którego żużlach i gruzach trawa już porastała, wygniecione było i jak tok ubite przez nieustannie obradujących, a jednak ze zborów tych nic dotąd nie wyszło.

Posłuch64 o Niemcach i grożącym znowu najeździe, napędził starszyznę niecierpliwą. Niektórzy przybywali ze skargami, bo się im już Pomorcy dali we znaki. Szukali oni najmożniejszych dworów i napadali na nie najczęściej, ubogim łatwiej z dobytkiem do lasów schronić się było.

Kołem już leżeli wszyscy, gdy Ścibor, Bolko, Myszko, Piastun i Doman nadciągnęli. Zobaczywszy starca, który w prostej siermiędze przychodził, tknięci wyroczni wspomnieniem i przez cześć dla siwych jego włosów powstali.

Wnet go zaproszono do koła, miejsce mu czyniąc i wołając:

– Radź nam ojcze, ratujmy się, bo oto giniemy! Mówiliśmy już wiele, mówcie wy, niech usłyszym, co nam przynosicie.

Zewsząd się głosy podniosły ku niemu, ażeby pierwszy mówić poczynał.

– Azaż nie wiecie, co czynić? – zawołał – ja wam nowego nie powiem nic. Zgody potrzeba i prędkiego wyboru. Litujmy się sami siebie a dzieci naszych. Ładu nie mamy, nieład panem. Ład czyńcie.

Milczenie się stało długie.

Wtem jeden ze starszyzny, którego zwano Krakiem, a miał być starego kneziowskiego rodu, powstał z ziemi, czapkę uniósł do góry i wykrzyknął piersią całą.

– Ten nam kneziem będzie! Piastuna wybieramy!

Ucichło chwilę, a potem wnet buchnęło ze stron wszystkich.

– Piastuna obieramy!

– Kneziem Piastun. Krew nasza!

I nie było ani jednego który by nie powtórzył tego okrzyku, jednego, co by mu się sprzeciwił.

Stary cofnął się, rękami jakby odpychając od siebie głosy, które się rozlegały coraz silniej, a coraz radośniej.

– Jam bartnik, człek prosty i ubogi – zawołał – ja ludźmi rządzić nie umiem. Stary jestem, dłoń mam słabą. Wybierajcie innego – nie czyńcie szyderstwa ze mnie.

To mówiąc i gdy tłum się ściskał, a mieszał, stary skinął na syna, który z dala z końmi stał. Nim się opatrzono, co chce uczynić i zdołano zapobiec temu, wyśliznął się im z rąk, gdy sądzili, że ku innym idzie okrzykującym go gromadom.

W mgnieniu oka, zanim pomyślano, by go zatrzymać, już dopadł konia i wraz z synem w czwał ku zagrodzie swej poleciał.

Rzucili się, kto żył, do koni, lecz nim je połapano, Piastun już dosyć odbiegł daleko, a świerzopa czując domową zagrodę, czwałem ku niej zdążała. Naówczas ujrzano widowisko osobliwe, stu może jeźdźców w pogoń biegnących za obranym kneziem, gdy reszta pozostała na grodzisku, poprzysięgała, iż z niego nie znijdzie dopóty, dopóki kneź im zwrócony nie będzie i zmuszony do przyjęcia wyboru.

Biegli więc ścigający co tchu, nie tracąc z oka Piastuna i udało się im tylko syna, którego koń mniej był rączy, w ręce pochwycić przerażonego pogonią, gdyż nie wiedział, dlaczego ich ścigano i o ojca a siebie się lękając, łzami się zalewał.

Piastun, pierwszy dopadłszy do kraju lasu, znikł w nim z oczów kmieci, którzy go pochwycić chcieli. Zwolnili więc kroku wiodąc z sobą syna, a spodziewając się, iż w zagrodzie i ojca znajdą.

Przybywszy do dworu, na próżno pytali, nie wiedział o nim nikt, gdyż nie zatrzymując się w domu, wprost do lasu uciekł i skrył się w nim, puściwszy tylko siwą, która swoim obyczajem do wrót przyszła i głowę na nich położywszy rżała, aby ją do zagrody wpuszczono.

Wielki żal ogarnął wszystkich na grodzisku, gdy się o zniknięciu Piastuna dowiedzieli – lecz, jak zrazu postanowili, tak dotrzymać chcieli i nie ruszać z miejsca, dopóki by obranego nie znaleźli. Ci, co najlepiej lasy i okolicę znali, wnet poszli na zwiady w puszczę, sądząc, iż łatwo zbiega wynajdą. Minął jednak dzień jeden, drugi i trzeci, a Piastuna nie było. Powracali z pogoni za nim koleją wszyscy, przyznając, iż tak się ukrył, że go wyszukać, a nawet na ślad trafić nie mogli.

A ci, co tak pragnęli władzy, dziwili się, iż był człowiek ubogi, który od niej uciekał i ofiarowanej przyjąć nie chciał.

Coraz to ktoś sam lub w kilku ich szło po lasach za Piastunem, zawsze nadaremnie. Młodego tylko syna jakoby zakładnika trzymano sądząc, że łatwiej tym sposobem ojca starego, który do jedynaka przywiązanym był, do powrotu zmuszą.

Lecz ani w lesie znaleźć, ani go w zagrodzie, około której czatowano, przydybać nie mogli.

Upłynęło tak całych sześć dni, gdy około grodziska zjawiła się wędrująca wiecznie Jaruha.

Od czeladzi, która przy koniach stała, dowiedziawszy się, że Piastun uszedł w lasy i w nich się ukrywał, rozśmiała się starucha, nie wierząc temu, żeby ludzi tylu w pogoń za nim posyłanych z niczym wróciło.

Szła zatem do Ścibora i starszyzny, którzy na nią i patrzeć, i mówić z nią nie chcieli.

– A ja go tu przyprowadzę – rzekła. – Lasów pewnie lepiej nie zna nikt nade mnie, com nieraz obok z niedźwiedziem pod kłodą nocowała, przede mną się on nie skryje, ja go znajdę.

Tym bardziej, że się z niej śmiano, starucha się uparła iść, Piastuna szukać, a że tak pewną siebie się być zdawała i drudzy pomyśleli w końcu, że bez przyczyny to być nie może, młodszych dwu z dala za nią pociągnęli.

Jak dzień65 z grodziska ruszyła Jaruha wprost się ku lasom kierując, z takim bezpieczeństwem, jakby zawczasu wiedziała, gdzie ma szukać kryjówki starego bartnika. Idący za nią z trudnością mogli podążyć i przedrzeć się przez gąszcze, wśród których ona drożyny przez zwierza dzikiego wydeptane znała jak swe własne. W wielu miejscach puszcza jak zasiekami zawalona była połamanymi wichrem i starością drzewami, które całe wały nieprzebyte stanowiły, porosłe gęstymi chwasty i puszczającymi się na próchnie krzewami. Przebywać było trzeba moczary, gniłe strumienie leśne, niziny wodą zzieleniałą zalane. Spod stóp wyskakiwały spłoszone dzikie stworzenia, z trawy nagle do góry podnosiły głowy węże ogromne. Żaden z nich jednak nie rzucił się na Jaruhę, która do nich jakimiś dziwnymi przemawiała słowami. Około południa stara na kłodzie siadła spocząć, dobywszy z torby kawałek chleba, spożyła go, dała nogom się wyprostować i szła znowu. Las podnosił się nieco ku górze i składał z nadzwyczajnej wielkości dębów, lip i grabów, podszytych leszczyną, która także do niezwykłej wysokości się wznosiła. Uszedłszy nim kawał drogi, ujrzeli jakby wał stary, zieloną okryty trawą, porosły również drzewy, które wiek jego znaczyły. Wśród niego było jedno wnijście na stare hradyszcze66. Jaruha wsunęła się nim rozglądając do koła, a idący za nią w ślad zatrzymali podglądając.

W rogu, gdzie się dwie ściany wałów schodziły z sobą, był szałas, a w nim na suchym z liści posłaniu ujrzeli Piastuna, który z łyka wiązał proste obuwie, jakiego naówczas najubożsi używali.

Jaruha weszła – a Piastun poruszył się jakby przelękły, gdy ją zobaczył.

Stanęła naprzeciw niego, spierając się na kiju.

– Tom was przecie znalazła.– rzekła, a pora! Tam się ludzie rozbijają czekając, a mały Ziemko płacze, bo go jakby w niewoli trzymają! Zlitujcie się nad dzieckiem waszym a wracajcie.

Piastun nie odpowiadając, ręką jej wskazał, ażeby zamilkła, gdy tuż i posłani Bolko z Sobiesławem weszli na hradyszcze, kłaniając się kneziowi.

Ujrzawszy ich, ręce załamał stary.

– Jesteśmy po was posłani – rzekli— wszystek zbór czeka na was, ludzie proszą, wracajcie, gdy taka bogów wola. My bez was stąd nie pójdziemy.

Zbliżywszy się tedy, prosić go zaczęli usilnie, aby woli gromady zadość uczynił. Nie rzekł już nic, tylko:

– Pójdę z wami.

Jaruha siedząca na ziemi śmiała się z radości.

– A tom ja was, miłościwy panie, zdradziła – rzekła. – Niechaj ludzie znają, że baba coś może. Chodziliby miesiąc i nie znaleźli was, gdyby nie ja.

Gdy Bolko, Sobiesław i Piastun szli zaraz nazad, bo się już im ani opierał, ani sprzeciwiał, starucha siadła na hradyszczu, porozwiązywała nogi i sama jedna została tu spoczywać.

Nie lękała się tak samo zwierza dzikiego, jak wężów i wszelkiego stworzenia. Wygodnie umieściwszy się zaraz w opuszczonym szałasie, przygotowywała do noclegu.

Piastun sam poprowadził swoich towarzyszów ku zagrodzie przez łąkę, na której stado z pastuszkiem znalazłszy, konie z niego dla pośpiechu wzięli. Lecz dla gąszczy w lesie pośpieszyć nie mogąc, ku nocy dopiero w zagrodzie Piastuna stanęli, skąd Sobek sam przodem na grodzisko ruszył, oznajmując67, iż knezia znaleźli i jutro go przywiodą.

Milcząc przesiedział cały wieczór gospodarz na ławie. O dniu Bolko, wstawszy wcześnie, już był na straży. Piastun też nie przeciwiąc się, na konia siadł i jechali.

Na pół drogi do grodu starszyzna była wyszła na spotkanie.

– Miłościwy panie – zawołał, ręce ku niemu wyciągając, Krak – przecz nas opuściłeś? Wszak ci to wolą było bogów, abyś nam panował i rozkazywał. Na was jednego zgodziły się gromady.

– Nie czułem się na siłach i nie czuję – mówił Piastun – trwoga mnie ogarnia. Ulitujcie się nade mną. Wiem w ubóstwie, co czynię i jak idę, gdy mi moc dacie, azali ja sam znam, na co ją obrócę?

Wołanie wielkie go zagłuszyło.

– Piastun! Piastun!

Wtem tłum się rozstąpił i dwaj owi goście nieznani, których przyjmował w zagrodzie, stanęli przed nim. Zbliżali się z uśmiechem i pokłonem.

– Przychodzimy jeszcze raz, aby mężowi sprawiedliwemu, w imię Boga jedynego, przynieść błogosławieństwo.

Krzyki znowu i im mówić nie dały, wesele stało się w tłumach. Myszkowie, którzy znać przygotowany mieli kołpak kneziowski z piórem, przecisnąwszy się przez ciżbę, przynieśli go Piastunowi – młodszy z gości uczyniwszy nad nim znak, na siwe włosy starca go nałożył.

I znowu wrzawa powstała, radość, głosy, wołania. Starzec stał zamyślony, niemal smutny.

A gdy się doń cisnęli wszyscy – rzekł:

– Widzieliście sami, że władzy nie pragnąłem, anim się jej dobijał. Kazaliście mi ją wziąć, biorę, dzierżyć będę tak, aby ład krzewiła, aby sprawiedliwość niosła, a jeśli surowym być zmusicie mnie, będę nim, pomnijcie, żeście mnie zmusili do tego.

– Rozkazuj i rządź ! – zaczęto wołać ze wszech stron – niech będzie jako rzekniesz – niech będzie.

Jeszcze raz okrzyknięto kneziem Piastuna, Ścibor mu rzekł, kłaniając się do kolan:

– Czuwaj nad nami, jakeś nad pszczołami swymi miał pieczę.

Gwar wielki wrzał dokoła.

Ujrzano, że obrany miecza nie miał, Ścibor wnet swój odpasał i na znak władzy własnymi rękami go Piastunowi na biodrach zawiesił. Drugi laskę białą dał w dłonie.

Proszono znowu gości obcych, aby miecz i laskę błogosławili, i uczynili jak żądano, oczy podnosząc ku niebu, składając ręce i szepcząc coś po cichu.

Tłum miał ich za jakichś wróżbitów z daleka.

Piastun wciąż jeszcze, jakby przelękły tym, co się stało, nie wierząc uszom własnym i oczom, długo w niepewności milczał. Szepnął wreszcie do otaczających.

– Wola bogów i wasza niech się stanie. Jakoście mnie wybrali, tak pomoc mi winiliście.

Jak do ojca cisnęli się doń wszyscy, wyrzucając mu, iż zbiegł od nich i opierał się woli losu. Po raz pierwszy w jednym kole Leszkowie i Myszki ocierając się o siebie, w zgodzie, razem okrzykiwali nowego pana.

Tymczasem oswobodzony syn Piastunów przybiegł, ojcu do nóg przypadając i ręce jego całując, i uczuwszy się oswobodzonym, chwycił konia, aby do matki z wieścią dobrą pośpieszyć.

Stara Rzepica właśnie po wyjeździe męża u dzieży stanęła, gdy Ziemek wpadł do zagrody wesoły, zwiastując jej, że ojcu kneziowską czapkę na głowę włożono, że mu przypasano miecz i dano laskę białą i że mu się wszyscy do nóg kłaniali.

Rozpłakała się niewiasta, ręce łamiąc, a czując, że się ich swobodne, ciche życie kończyło, a pełna trosk i niewoli służba ciągła rozpoczynała. Łzy jej z oczów pociekły, dziecię przytuliła do siebie, nie mówiła nic, a poznać łacno było, że nie pociechę, ale smutek i troskę widziała przed sobą…

Otarłszy łzy fartuchem, pocałowała Ziemka w czoło i na powrót do dzieży swej szła, boć w domu chleba teraz więcej niż kiedy było potrzeba.

Godzina jedna i druga zeszły na oznakach radości – szli potem na gród znowu i radzić chcieli, a raczej o rozkazy pytać, co poczynać.

– Dziś jedno jest do czynienia – odparł Piastun – kto żyw i silen68, na koń niech siada. Dopóki wojna w domu, nic nie ma pilniejszego nad nią. Na koń więc kto może. Starszyzna ludzi niech zbiera pod stanice i przywodzi.

58.kleć – klatka. [przypis edytorski]
59.gzło a. giezło – obszerna i długa koszula noszona przez kobiety. [przypis edytorski]
60.potrząsło – dziś: potrząsnęło. [przypis edytorski]
61.obr – olbrzym, ogr. [przypis edytorski]
62.zbór – tu: zebranie, zgromadzenie. [przypis edytorski]
63.mieć staranie o kimś, czymś (daw.) – doglądać, opiekować się kimś a. czymś. [przypis edytorski]
64.posłuch – tu: wieści, pogłoski. [przypis edytorski]
65.jak dzień – o świcie. [przypis edytorski]
66.hradyszcze – grodzisko; obronny gród. [przypis edytorski]
67.oznajmując – dziś: oznajmiając. [przypis edytorski]
68.silen (daw.) – dziś: silny. [przypis edytorski]
Yaş sınırı:
0+
Litres'teki yayın tarihi:
19 haziran 2020
Hacim:
160 s. 1 illüstrasyon
Telif hakkı:
Public Domain
İndirme biçimi:

Bu kitabı okuyanlar şunları da okudu