Kitabı oku: «Strzemieńczyk»
Tom I
I
Ktoby był wiosennego jednego wieczora 1412 r., spotkał się z panem Cedrem Strzemieńczykiem i zajrzał mu we krwią nabiegłe oczy, przypatrzył się pofałdowanemu jego czołu, zaciętym ustom i rękom silnym w kułaki jakby do boju pościskanym, uwierzyłby łacno temu staremu podaniu, które głosiło, że rodu tego ludzie, Strzemieńczycy, głównymi byli i najokrutniejszymi przy zabójstwie św. Stanisława, popędliwego króla pomocnikami.
Temu przypisywano, że ród Strzemieńczyków, od owego dnia krwawej pamięci, upadł, zubożał i do pierwszej świetności podźwignąć się już nie mógł.
Cedro Strzemieńczyk, choć z dobrego szlacheckiego wiódł się gniazda, choć pradziad jego jeszcze znaczne majętności dzierżył w krakowskiem, zubożał był zupełnie, nie miał nic nad mizerny chłapeć ziemi pod Sanokiem, z którego wyżyć jemu ze dwojgiem dzieci byłoby trudno, gdyby go łaska królewska nie posiłkowała.
Pamiętni dawnych z tym domem związków, Różyce i Śreniawici, polecili go królowi Jagielle, przy którego on dworze się wysługiwał, pełniąc różne obowiązki.
Ale teraz, choć się zawsze na regestrze dworu pańskiego liczył i pobierał jurgielt jakiś, do niczego już zdolnym nie był. Wiek, zgryzoty, przecierpiane niewczasy, choroba i sam charakter zgryźliwy, który ciągle mu krew burzył, do ostatka, niegdyś olbrzymią siłę, wyczerpały.
Nie miał Cedro nad lat sześćdziesiąt, co naówczas człowieka starym nie czyniło, bo ludzie zahartowani od młodu, trzymali się długo krzepkiemi, lecz patrząc nań, można mu było dać dziesiątkiem więcej, tak podupadł, szczególniej na nogi.
Ogromny wzrost i tuszę dźwigać ma już było ciężko i one go słabszym czyniły. Na nogach ledwie się trzymał, dyszał ciężko, gdy się trochę przeszedł lub rozgrzał rozmową, w piersi mu chrzęszczało, a lada drobnostka wprawiała go w chorobliwy gniew i zapamiętanie.
Nieraz latem brzęczenie muchy do wściekłości go niecierpliwiło.
Był Cedro Strzemieńczyk wdowcem od lat dziesiątka, a po żonie świątobliwej niewieście, synaczków mu dwóch zostało. Przy ubóstwie wielkiem i siłach ubywających, troska o nich dniem i nocą pokoju mu nie dawała; a choć dziećmi się gryźć nie miał powodu zbytecznie, stękał, że ani im ma co zostawić, ni ich komu powierzyć, ani się spodziewać może sam wychować i w świat puścić.
Czuł on, że sam coraz mniej mógł nawet na chleb powszedni zarobić, nadzieję więc całą widział w chłopcach.
Mąż rycerskiego rzemiosła, niegdyś łowczy i stanowniczy króla, nie rozumiał dla dzieci innej przyszłości, tylko służbę na koniu z kordem u pasa.
Młodszy syn, ulubieniec ojca, którego Zbilutem wołano, do stanu rycerskiego okazywał powołanie, jakiego ojciec sobie życzył; lecz był też jak przyszły wojak, niepomiernie zuchwały, drapieżny, a co gorzej przebiegły, płaszczący się, kłamca zręczny i pochlebnik. Ojciec mu wiele przebaczał i widząc w nim wszystko najlepsze, po nim sobie najwięcej rokował. Starszego Grzesia cierpieć nie mógł, bo mu się krnąbrnym i upartym wydawał.
Ten się ojcu nie wykłamywał nigdy, karę znosił cierpliwie, ale się do myśli jego nałamać nie dawał.
Właśnie dnia tego Cedro go zbił na kwaśne jabłko, a chłopak choć się krwią oblał, nie pisnął nawet i poprawy nie przyobiecał…
Ojciec krzyczał, że z nim na gałęź potrzeba, bo innej rady niema.
Trudno się było domyśleć o co mu chodziło. Oto Grześ ów, starszy, mimo zakazu całe dnie, gdy się tylko wymknąć zdołał, trawił w szkole z klechami, taką miał do nauki ochotę. Cedro zaś dla rycerskiego człowieka, bakałarstwo znajdował niepotrzebnem. Śpiewywał też ślicznym głosem w kościele Grześ, co jako babską rzecz, ojciec potępiał.
– Klechy w rodzinie mieć nie chcę i nie potrzebuję – powtarzał ciągle stary.
Grześ teraz dwunastoletni, Zbilut o dwie lecie młodszy, przykazanem mieli od rana dzirytem rzucać, z łuku strzelać, w szable się ścinać i na koniach starych, które umyślnie Cedro trzymał na to, toczyć i wprawiać się do silnego siedzenia. Zresztą wolno im było jakie chcieli harce wyprawiać, byle nie ślęczeć nad abecadłem i tablicą.
Jakby na przekorę rodzicowi, starszy poznawszy się z bakałarzem przy farze, który go polubił, ciągle zbiegał do niego, potajemnie się uczył chciwie pisma, śpiewu i co tylko szkoła dać mogła, przesiadywał w niej, a choć ojciec go za to srodze ciemiężył, nauki tej, do której się palił, z głowy mu wybić nie było można. Cedra to czasem we wściekłe gniewy wprawiało, naprzód że nieposłuszeństwa w dziecku ścierpieć nie mógł, powtóre, że nauką jako rycerzowi niepotrzebną się brzydził, a klechów nią się parających nie znosił. Było to może we krwi.
Pobożnym po swojemu był, ale duchowieństwa więcej się lękał, niż je szanował.
Dwaj bracia, dosyć do siebie z twarzy podobni, oba piękni bardzo, jak malowani, bo to wzięli po matce, charakterami się od siebie różnili wielce.
Nie kochali się też bardzo, choć Grześ młodszemu krzywdy nie czynił.
Ulubieniec ojca rozpieszczony, młodszy starszemu wszystkiego zazdrościł, podglądał go, szpiegował, ojcu donosił, gdy co pochwycił, lizał mu się i przypochlebiał nikczemnie.
Zbroił-li co i na karę zasłużył, umiał się zręcznie wykłamać i wyprzysiądz, na brata winę złożyć, a rodzicowi do nóg paść i płacz a skruchę udawać, choć się potem wyśmiewał z jego łatwowierności.
W młodym wieku w niwecz już był popsuty… Uchwycić coś potajemnie, złasować, psotę krwawą wyrządzić, słabego zgnieść, zwierzę męczyć, było dlań najmilszem. Gdy swawolić nie mógł, do góry brzuchem leżeć objadłszy się i próżnować gotów był dnie całe.
Ojcu się przypochlebiając, z tyłu mu język pokazywał i szydził sobie z jego niedołężności.
Tak samo postępował z bratem i ze wszystkimi. Na zuchwalstwie mu nie zbywało, a męztwa prawdziwego nie miał i stanąć do walki z mocniejszym się nie ważył.
Gdy go rówieśnicy na rękę wyzywali, uciekał… Słowem, wszystko w nim rokowało niepoprawnego łotra i rozpustnika.
Grześ miał tęż samą krew gorącą, ale charakter szlachetny, moc duszy nad wiek swój, wytrwałość i statek nadzwyczajny. Zdolności też, na których bratu zupełnie zbywało, okazywał zdumiewające.
Bakałarz od fary, który w szkole tamtejszej uczył, mawiał często, że Grześ zdawało się jakby sobie przypominał tylko to, czego nauczano go, tak mu wszystko łacno przychodziło. Dziwniejsza rzecz, byłe najmniejszą skazówkę miał, sam już dalej szedł tą drogą jaką mu ukazano, nauczyciela w zdumienie wprawiając.
Piękny, zręczny, silny, dobrze zbudowany, z oczyma dużemi, ciemnemi, w których już nie dziecięcy rozum gorzał, Grześ rwał się tak do nauki, jak Zbilut się nią brzydził.
W początkach nie był ojciec temu przeciwnym, aby synowie się czytać nauczyli, ale klechów z nich robić nie myślał i ta Grzesia namiętność uczenia się coraz więcej, coraz innych rzeczy, okrutny gniew w nim obudzała.
Śpiewanie i brząkanie na cytrze, karał smaganiem nielitościwem…
Zakazał mu przestąpić później próg szkoły, bakałarzowi zagroził, jeśliby go śmiał przyjmować, siekł nieposłusznego, ale wszystko to nie pomagało.
Grześ, gdy się nie mógł przekraść ku farze, pisał po ścianach i piasku. Zbilut ojcu o tem donosił, Cedro bił, a chłopak wracał do swego i poprawy nawet nie przyrzekając, milczał.
Ciągła więc walka była pomiędzy krnąbrnym Grzesiem a gniewliwym rodzicem.
Dnia tego właśnie stary Cedro miał znowu taką z synem przeprawę. Oskarżył go Zbilut zdrajca, że na strych wlazłszy, potajemnie tam coś pisał, dostawszy nie widzieć zkąd kawał papieru czy skóry…
Pochwycono go na uczynku, z kartą jeszcze mokrą, ojciec obił go znowu, a teraz zburzony cały, po izbie w dworku swoim się przechadzał, z gniewu jeszcze nie mogąc ochłonąć. Nie mając się przed kim skarżyć, mruczał i klął po cichu.
Sponiewierany chłopak, z potarganą czupryną, oprócz rózeg napytawszy sińców, siedział za węgłem dworku, podparty na ręku i dumał.
Boleść mu łzy z oczów wycisnęła, ale na pięknej, smutnej jego twarzyczce więcej było zadumy, niż gniewu… Dwunastoletnie chłopię rozmyślało…
Z za drugiego węgła niepoczciwy Zbilut wyglądał, podpatrywał, aby coś donieść ojcu na brata. Nie mógł jednak dojrzeć w nim tej złości, jakąby on sam uczuł, gdyby go podobna kara spotkała. Grześ biedny wzdychał i dumał. Widać było, że ojcowską władzę, nawet gdy niesprawiedliwie karciła, uznawał i poddawał się jej z pokorą, szukając tylko środków, aby pogodzić wolę ojca z tem, czego własna jego dusza pragnęła.
Dawszy się bratu wywzdychać, Zbilut, który zarówno ojca jak jego okłamywał i udawał że się nad losem Grzesia lituje, zbliżył się powoli do niego.
Twarz na pół dziecięca, niezręcznie przybrać usiłowała wyraz serdeczności i współczucia, po za którym kryło się szyderstwo.
– A! a! – szepnął po cichu – mój Boże! jaki ten ojciec okrutny i niemiłosierny… To cię skatował!
Grześ popatrzył nań i nic nie odpowiedział. Zbilut stanął przed nim, bacznie w niego wlepiając oczy. Chciał wyzwać na słowo, któreby ojcu powtórzył. Starszy milczał.
– Po co bo tobie ta szkoła i głupie pisanie – dodał.
Ramionami poruszył tylko Grześ. Domyślał się i odgadywał brata, nie chcąc się z nim wdawać w rozmowę.
Tymczasem mrok nadchodził i gospodyni wieczerzę do izby niosła, chłopców na nią wołając. Grześ wyprosił sobie u niej suchy chleba kawałek i pozostał za węgłem.
Ojciec też, obejrzawszy się że go niema przy stole, nawet się nie upomniał o niego. Poczekawszy dopiero, gdy Cedro jedząc ochłonął, Zbilut się odezwał po cichu.
– Grześ za węgłem siedzi, kułaki gryzie ze złości, żeby choć zapłakał!!
– Milcz – przerwał stary krótko i ostro.
Nie lubił on Grzesia, widok jego obudzał w nim gniew niepohamowany, chęć złamania uporu tej duszy krnąbrnej, ale dziwił się temu charakterowi żelaznemu syna i litował nad nim.
Przy wieczerzy stary jadł mało, mruczał, pięścią o stół bił, na pochlebcę nawet nie spojrzał. Cały był w sobie, myśląc nad środkami, jakiemiby nieposłuszne dziecko mógł poskromić.
Nieprędko też legł spać Cedro, choć się czuł zmęczonym i zbolałym.
Zbilut, w rękę go pocałowawszy, ścisnąwszy za kolano, nie zaglądając do brata, wysunął się do izby, w której oba sypiali i do snu pospieszył…
Najpóźniej, na palcach, po cichu, wśliznął się do komory Grześ i nie rozbierając rzucił na posłanie.
Nazajutrz rano, gdy Zbilut, słysząc szmer we dworku, oczy przetarł już o białym dniu na posianiu obok Grzesia nie było.
Ojciec nie pytał o niego.
Zbilutowi zaraz na myśl przyszło, że brat pewnie chyłkiem zbiegł do fary, na skargę do bakałarza, który był jego opiekunem i powiernikiem…
Nie mylił się chłopak domyślny i byłby może korzystał z tego, puszczając się za bratem i śledząc kroki jego, aby o nich donieść ojcu, ale pilniejszego coś miał do czynienia, bo żarłocznym był i łasym, a naprzód musiał u gospodyni coś odkraść, aby głód zaspokoić. Wiedział też kędy kury się niosły i jaja podbierał, które ze smakiem wypijał.
Stary Cedro wkrótce się wywlókł na miasto.
Od dworku Strzemieńczyków do fary, spory kawał drogi iść było potrzeba krętemi uliczkami, ale Grześ miał sobie tylko znaną, bliższą drożynę, między sadami i płotami, którą się był zwykł przekradać.
Budynek szkolny przy farze, w którym się bakałarz z kantorem mieścili, tak był nędzny i opuszczony, jak większa część podobnych domostw w onym wieku. Wprawdzie nie było znaczniejszego kościoła, któryby szkoły nie miał, choć do niej niewiele dzieci uczęszczało, ale mało gdzie starano się pilniej o ściąganie ich i regularne nauczanie młodzieży. Szedł kto chciał i kogo posłali rodzice.
Byli przy Farach scholastycy, którym dozór szkół z obowiązku przypadał, ale ci doglądali tylko, aby bakałarz wedle przepisów synodalnych naukę wpajał i religijne zasady. Nikt do szkoły nie napędzał.
W miastach niektóre rodziny, liczniejszem męzkiem obarczone potomstwem, w widokach poświęcenia stanowi duchownemu jednego z synów oddawali bakałarzowi. Posyłała dzieci z tąż myślą uboga szlachta. Dla wielu duchowna sukienka wydawała się lżejszą do noszenia od kubraka i zbroi.
Bakałarze, klechy, kantorowie byli to także biedacy, albo wzdychający do święceń lub klerycy niedouczeni, którzy nie mogli ich otrzymać, głodem przymierali posługując przy kościołach.
Z mnogich jednak widać przykładów, że w takich szkółkach dosyć skutecznie uczono pierwszych zasad, krzewiono początkowe przygotowawcze wiadomości, gdy tacy z nich ludzie wychodzili jak arcybiskup Wojciech Jastrzębiec, co zaczął od farnej szkółki w Bensowie.
Nie wzdragała się ich szlachta uboższa, synów na księży chcąc sposobić, a osobnego bakałarza trzymać do nich nie mogąc.
Za kostnicą, między murowanym domem proboszcza a wikaryą, stała drewniana szkoła, tak opuszczona i biedna, że nielepiej od chlewu wyglądała. Jedna w niej pusta izba była dla młodzieży przeznaczoną, reszta służyła za skład łomu i rupieci kościelnych, a komora przylegająca za schronienie kantora i bakałarza. Niezawsze nawet szkoła ta niezajętą bywała, bo w lecie gospodyni proboszcza rozkładała się w niej nieraz z zielem i warzywem, jesienią z owocami i nasionami, a szanować musiano co pieczy bakałarza powierzyła.
Dziwnemi też zapachami woniała nieprzewietrzana szkoła, bo w niej jadło, konopie, zieleninę, stęchliznę, dym przywrzały do ścian i kościelnego kadzidła resztki, razem się mięszały.
Światło wpadało skąpe, a oprócz ław na wbitych w tok nogach i stołu porzniętego przez dzieci, pary półek u ścian i popękanego pieca, innego sprzętu nie było.
Klepisko chyba dzieci przez miłosierdzie zamiotły.
Bakałarz, posiwiały już w spełnianiu swych obowiązków, człowiek milczący, posępny, blady, surowy na oko, łagodny z natury, zwał się Jackiem Rybą. Miał on wprawdzie rózgi za piecem w ceberku moknące, ale częściej je pokazywał dla postrada, niż używał.
Niepozorny, zbiedzony, całego życia niepowodzeniem złamany, dobił się już był do tego skraju, na którym stojąc patrzy się ze spokojem i rezygnacyą na wyżyny oddalone, choć się ich doścignąć nie mogło.
Dusza to była wypogodzona, w której miłości ludzi i Boga nie zabiła zła dola i długich lat męczarnie. Jacek Ryba nie zgorzkniał, Bogu i przeznaczeniu wyrzutów za swe losy nie czyniąc.
Największą dla niego rozkoszą było młode umysły do życia budzić, wpajać im to, co sam zdobył, a gdy czasu stało i ksiąg poważnych mógł się chwycić, czytać je i dumać nad niemi. Rękopismu nowego dostawszy, o co naówczas bakałarzowi nie było łatwo, siadał go przepisywać, dnie i noce przy kaganku czasem spędzając nad Boëcyuszem lub jakim rzymskim poetą.
Przywozili naówczas do Polski te skarby mnodzy duchowni, którzy do Rzymu i Włoch w sprawach kościoła lub dla nauk wysyłani byli.
Jacek Ryba pierwszym był Grzesia Strzemieńczyka nauczycielem, i wychowańcem tym swoim czuł się dumny. Miał on go za dziecię cudowne, od Boga ubłogosławione, wielką przyszłość zapowiadające.
Bakałarz ledwie się był, umywszy i pacierz odmówiwszy, przygotował iść na jutrznię do kościoła, gdy z podziwieniem ujrzał wpadającego żywo do komory ulubieńca swego, z zarumienionemi policzkami, zdyszanego, przelękłego. Nic nie mówiąc chłopak pochwycił go za rękę i całować ją zaczął wzruszony.
– Cożeś ty tak rannym ptakiem? – zapytał niespokojny Ryba.
Spojrzał bacznie; Grzesiowi w oczach wymowne łzy stały. Bakałarz wiedział co chłopiec cierpiał od ojca, ścisnęło mu się serce, pogłaskał go po głowie.
– No, mów! – rzekł głosem cichym.
– A! ojczulku! – odezwał się Strzemieńczyk, nawykły go tak nazywać – nie wiem co mam począć! Dłużej już tak nie wybędę. Dziej się wola Boża. Ojciec… ojciec…
Bakałarz potrząsnął głową znacząco, jak gdyby powiedzieć chciał:
– Wiem ci ja! ale rodziców szanować potrzeba.
Chłopak westchnął.
– Dlatego, że ojca szanuję i gniewać go nie chcę, muszę precz ztąd, muszę.
Żachnął się Ryba w tył cofając.
– Co tobie? na Boga miłego! Dokąd?
– Dokąd? albo ja wiem! – szepnął Grześ.– W świat! Do Krakowa… Ojciec z nas obu chce koniecznie żołnierzy zrobić, a mnie sam Pan Bóg do czego innego przeznaczył. Samiście mówili mi nieraz, że głosu Bożego słuchać potrzeba, a ja czuję go w sobie!
Bez nauki żyć, wolałbym umierać, dla niej w świat iść muszę.
Łzy prędko otarłszy chłopiec, czarnemi oczyma bystro spojrzał na bakałarza, który stał smutny i zamyślony.
– Słyszałem od was, że w Krakowie dla ubogich jak ja pacholąt, ludzie są litościwi, którzy ich karmią, aby na chwałę Bożą uczyć się mogli.
– Dziecko! dziecko! – podchwycił bakałarz. – Bóg ci litościwy jest nad opuszczonemi, i ludzie są dobrzy na świecie, ale pójść w świat z sakwą na plecach, z drewnianą miską u pasa, prosić jałmużny chleba i jałmużny światła, nie wiesz co przecierpieć trzeba.
Chłopak strząsnął się dumnie.
– Alboż to ja cierpieć nie potrafię? – zawołał – albo mi to w domu był raj? Ja już od dziecka do głodu nawykłem i chłodu.
Tu pocałowawszy znowu w rękę bakałarza, jakby go tą pokorą chciał zmiękczyć i przekupić dla siebie, dodał.
– Nauczyliście mnie trochę śpiewać, po ulicach pieśni nabożne z drugimi nucić mogę. Za to ludzie dobrzy dają kołacze i grosze… Umiem też, z łaski waszej, pisać niczego…
Ryba się uśmiechnął klepiąc go po ramieniu.
– A! ty! ty! – rzekł weselej – niczego! Ty malujesz nie piszesz i kaligraf z ciebie, choć smarkaty, że się i ze staremi nie powstydzisz iść na wyścigi. O tem niema co mówić, to prawda, to prawda.
Grześ przerwał żywo.
– No, więc czego się mam obawiać? Bylebym się dowlókł do Krakowa, albo to bieda wielka. Na każdej plebanii nocleg mi dadzą, w każdym klasztorze pokarmią. Chleba dużo nie potrzebuję, łyżką strawy będą syty.
Gdy to mówił, oczy mu się świeciły.
– A ojciec – cicho zagadnął Ryba. – Co powie ojciec, gdy cię nie stanie?
Grześ oczy spuścił.
– Ojcu się Zbitut zostanie – odparł cicho.– On go lepiej niż mnie kocha. Ja mu tylko zgryzotą jestem i ciężarem. Zbędzie się, zapomni, lżej mu będzie.
Słuchać go nie mogę, więc obrazy Bożej uniknę, a po mnie – dokończył smutno – płakać nie będzie.
Bakałarz zadumany, nic nie mówiąc, głową potrząsał. Stał w niepewności jakiejś, nie chcąc ni radzić ni odradzać. Dziecka mu ulubionego żal było, które się tu mogło zmarnować. Miał to przekonanie, że w Krakowie z niego coś nadzwyczajnego zrobią. Z drugiej strony, postradać tego ucznia, tego ulubieńca, którego sam własnem tchnieniem wywiódł tak cudownie ze swawolnego pacholęcia, żal mu było.
Grześ pisał tak ślicznie, a wszystkie charaktery naśladował tak kunsztownie! W kościele gdy śpiewał, głos miał tak piękny, że do łez poruszał, do modlitwy duszę podnosił!
To dziecię biedne, puścić w świat na stracone imię, na losy, które Ryba znał najlepiej, bo ich sam doznał w wędrówkach po świecie, strach było!! żal srogi!
Ukradkiem stary bakałarz otarł rękawem oczy, ale myśl mu przyszła, że Bóg ojciec sierotom…
Na twarzy chłopca malowało się po tęsknocie takie męztwo, takie pragnienie tego co mu przyszłość gotowała, takie jakieś powodzenia przeczucie, że wstrzymywać go, któż wie, czy się godziło?
– Ojczulku! – dodał Strzemieńczyk śmiało. – Myślałem całą noc, modliłem się panu Bogu, prosiłem go o natchnienie. Już to postanowione… Nie przeciwcie się. Idę w świat!… Za ojca wy mi dajcie błogosławieństwo.
I przykląkł przed nim, za rękę drżącą chwytając starego, który głowę jego ująwszy, modlitwę cichą szeptać zaczął. Popłakali się oba. Mówić już nie było co więcej.
Dzwoniono na jutrznię, poszli razem do kościoła, ale ostrożny bakałarz, obawiając się, aby stary Cedro nie przyszedł tu szukać syna, ukrył go na chórze i drzwi zaryglował.
Grześ upadł na kolana, złożył ręce i modlił się gorąco.
Mało na jutrzni pobożnych było, oprócz kilku starych kumoszek z różańcami w ręku; mieszczanie na wiosnę mieli dosyć do czynienia w polach i ogrodach. Msza już była przy ofiarowaniu, gdy męzkie buty i chód posuwisty usłyszał bakałarz, głowę wychylił i zobaczył Strzemieńczyka starego, który idąc na wszystkie się strony oglądał, niewątpliwie szukał syna.
Grześ się przychylił i za słup schował.
Cedro ukląkł w ławie mszy świętej słuchać, bo bezbożnym nie był, ale domyślił się łatwo bakałarz, że on tu nie dla nabożeństwa, ale dziecka zbiegłego przyszedł szukać.
Zaledwie ksiądz przeżegnał, gdy Ryba chłopcu dając znak aby pozostał na chórze, sam zszedł z niego, nastręczając się Strzemieńczykowi, bo wiedział, że go pytać będzie. Sam nie zaczepiając starego, zwolna, święconej wody wziąwszy u drzwi, wyszedł Ryba na cmentarz.
Cedro za nim pospieszył, brwi miał ściągnięte i twarz posępną.
– Nie wiecie o Grzesiu moim? – zapytał rzeźko.
– Albo co? – odparł Ryba.
Staremu gniew tymczasem ze krwią do głowy bił…
– Zbiega mi, bestya krnąbrna, dla tej waszej nauki, która mu się na nic nie zdała. Siekę go, morduję i nic nie pomaga…
Bakałarz poruszył ramionami.
– A ja co na to mogę? – odparł.
– Wy – krzyknął w pasyi Strzemieńczyk, rękę podnosząc do góry – wyście mu pierwsi głowę nabili tem przeklętem obiecadłem, a jemu ono do czego? Klechy z niego mieć nie chcę, dosyć jest tych darmozjadów! Hę!
Ryba słuchał obojętnie.
– Pocoście go uczyli? – powtórzył Cedro.
– Bo tak pan Bóg przykazał – odparł bakałarz – a bożego przykazania słuchać muszę nie waszych gróźb. Dziecko do nauki miało ochotę i zdolność, com go nie miał uczyć??
– Ja lepiej wiem co mojemu dziecku potrzeba – wyrwał się coraz popędliwiej Strzemieńczyk – jam nad niem panem, nie wy…
Nie chcąc dalej rozprawiać z nim, bakałarz ruszył zwróciwszy się ku szkole i zostawił samego, zagniewanego starca, który pluł i klął, a w końcu nie mając z kim się kłócić, musiał nazad do domu iść. Po drodze jednak skręcił do szkoły, i nie wchodząc do niej, u okna tylko stanąwszy, zakrzyczał na głos.
– Jak mi go tu przyjmować i chować będziecie, szkołę podpalę… tak mi Boże dopomóż!! Rąk moich nie ujdziecie.
Ryba zbliżył się okna…
– Idźcie z Bogiem… a nie krzyczcie! dziecko zamęczone w świat poszło… mieć będziecie je na sumieniu… Nie ojcem mu byliście, ale oprawcą…
To wyrzekłszy zniecierpliwiony Ryba od okna odstąpił i poszedł się zamknąć do komory.
Cedro stał chwilę zadumany, ramionami zżymając, oglądał się czy z kim waśni przedłużyć nie znajdzie, naostatek mrucząc się powlókł do domu.
Nie chciało mu się dawać temu wiary, ażeby syn mógł w świat ujść od niego.
Gdy Strzemieńczyk zdala już był od fary, po drodze znajomych zatrzymując i rozwodząc przed nimi żale swe do bakałarza i klechów; Ryba przez zakrystyę do kościoła powrócił, wszedł na chór, i wyzwolił ztamtąd Grzesia.
– Nie chcesz do ojca powracać? – zapytał go.
Chłopak wstrząsł się cały.
– Nie mogę – rzekł – wolę głodem mrzeć!! W świat pójdę…
Zadumał się Ryba długo… Zdawało się, że i on to postanowienie pochwalał, a myślał tylko o środkach, jakby tego dokonać.
– Gotów stary jeszcze cię tu szukać – odezwał się po chwili – musisz się więc ukryć, dopóki ja nie opatrzę cię na drogę… Choć za mną…
Ryba mówiąc to, wziął Grzesia za rękę, obejrzał się po cmentarzu i prześliznął z nim szybko do szkoły, ale nie wprowadził go do swej izby.
W lewo był skład zamknięty rzeczy kościelnych, które się przy farze pomieścić nie mogły. Stały tu rusztowania od przybierającego na wielki tydzień grobu, wisiały opony odpustowe, połamane chorągwie, wschody od wielkiego katafalku rzadko kiedy używane, ogromne lichtarze drewniane i całe kupy lampek glinianych, któremi czasem farę oświecano.
Każdy choćby najmężniejszy dzieciak, wieku tego co Grześ, byłby się uląkł tej ciemnej izby, smutnej i pełnej grozy grobowej. Ryba spojrzał nań pytająco, czy do wieczora się tu skryć zechce… Grześ odpowiedział wesoło głową potakując i przeżegnawszy się wsunął śmiało, gdy mu drzwi otworzono.
Przez jedno zakratowane gęsto okienko trochę światła wpadało do ciemnej izby, w której kątach złowrogo, na czarnych deskach wytrzeszczające zęby, głowy trupie widać było… Grześ siadł u okna, aby w dziedziniec kościelny mógł patrzeć i dostrzedz, gdyby ojciec lub brat go tu szukał.
Miał najmocniejsze postanowienie niepowracać już do domu, choć za nim tęskno mu było.
Milczące przyzwolenie bakałarza dodawało odwagi. Siedział cierpliwie, czekając co z nim Ryba postanowi. O południu otwarły się drzwi ostrożnie, stary przyniósł chleba kawałek i w garnku polewkę od ust sobie odebraną, aby go pokarmić, kazał Grzesiowi jeść, sam przysiadłszy na wschodzie od katafalku.
– Iść! iść! – począł mruczeć niespokojny – dobrze to mówić, a wieszże drogę? do Krakowa kawał… gościniec ci jest, ale dróg siła, a jak się obłąkasz?
– Ludzie mówią, droga wszelka na końcu języka – odparł Grześ…
Popatrzał bakałarz…
– A nuż stary w pogoń pojedzie lub pośle? – zapytał.
– Sam pojechać nie może – odezwał się chłopak – posłać niema kogo. Pomyśli, żem już dziś zbiegł, i dognać mnie nie będzie mógł, a w ostatku… pewnie się niebardzo o mnie zatroszczy…
Ryba podparty na ręku dumał…
– Żywczak jutro do dnia do Dukli i Starego Sąndcza jedzie za kupią, a bodaj i na Węgry. Możnaby uprosić, aby cię na wóz wsadził i dowiózł choćby tam dokąd, sam jedzie… Z Sąndcza do Krakowa…
– Dam sobie rady – przerwał Grześ śmiało – nie obawiajcie się o mnie.
– Ale czy Żywczak zechce i ojca się waszego nie zlęknie? – dodał Ryba…
Żywczak różną kupię z Węgier był zwykł przywozić, człowiek śmiały, czeladź miał zbrojną, bo w owe czasy bezbronnemu na gościńcach, zwłaszcza w obcym kraju, nie można było się pokazywać. Znał go Ryba, i postanowił rozmówić się z nim zaraz, więc Grzesia znowu w izbie zamknąwszy, poszedł na miasto.
Zamożny woźnica miał własny swój dom w Sanoku, a choć ciągle się po gościńcach tłukąc, mało w nim przebywał, liczył się do znaczniejszych mieszczan. Bakałarz dlań chudzina niewiele znaczył, ale zawsze suknię na nim kleczą szanowano.
Gdy Ryba Chrystusa chwaląc do izby wszedł, zastał Żywczaka z dwoma współmieszczanami żegnającego się przy miodzie.
Woźnica i kupiec zobaczywszy go, pewien był zrazu, że bakałarz, jak to się kilkakroć do roku trafiało, przyszedł, aby sobie gomółkę jaką lub osełkę wyprosić, płacąc za nią życzeniem szczęśliwej podróży i obietnicą modlitwy.
Wesoło go jednak powitał i kubek przed nim postawił. Ryba miód przyjąwszy, nie rad temu, że świadków niepotrzebnych tu zastał, siedział długo milczący… Mieszczanie jednak nie bawiąc się porozchodzili.
– Ja mam prośbę do was, panie gospodarzu – odezwał się bakałarz – korzystając z tego, że zostali sami, ale, osobliwego ona rodzaju jest, i sam nie wiem jak począć.
Stanął Żywczak przed nim.
– Mówcież no – rzekł krótko…
– Rozumiecie to, boście bywali i mądrzy, panie gospodarzu – począł bakałarz przypochlebiając się Żywczakowi – iż kogo Bóg do siebie powoła, ten głosu Jego słuchać musi.
Żywczak głową dał znak, iż i on tak sądził, choć zgoła nie rozumiał, co to znaczyć miało.
– Mamy chłopca w szkole, którego Pan Bóg widomie do służby swojej przeznaczył – ciągnął dalej Ryba – a tu ojczysko uparte uczyć mu się nie daje… Niema innego sposobu, tylko chłopcu, który uczyć się chce, drogę wymościć i do szkoły go lepszej niż nasza posłać. Do Krakowa mu trzeba, do Panny Maryi…
– A cóż ja na to wam poradzić mogę? – spytał zdziwiony Żywczak…
– Jedziecie pono do Dukli, a może i do Starego Sąndcza – rzekł Ryba.
– Pewnie! – potwierdził Żywczak.
– Tożbyście dla miłości Bożej podwieść mogli biedactwo – dokończył bakałarz, rękę zniżając do kolan Żywczaka.
Mieszczanin stał jakoś obojętny, głową potrząsał.
– Cóż to za jeden ten wasz chłopak? – zapytał. – Od ojca go odkradać… dziecko własne!! A gdyby mi tak kto mojego chciał wziąć!!
– Wybyście pewnie woli Bożej się nie sprzeciwili? boście człekiem pobożnym i rozumnym, a wiecie iż się nie godzi.
Żywczak wciąż głową kręcił, niezupełnie przekonany.
– Czyjże to chłopiec? – zapytał.
Bakałarz jeszcze się wahał z odpowiedzią i dodał.
– Katuje go ojciec za to, że się uczyć chce, a chłopiec już dziś śpiewa w chórze i pisze tak jak z nas żaden!
– Może go jednego ma? – wtrącił Żywczak.
– Dwu ich u niego – rzekł żywo Ryba.
Patrzali sobie w oczy, mieszczanin nie okazywał ochoty mieszać się w tę sprawę drażliwą.
– Powiedzcież mi czyj chłopiec jest? – zapytał powtórnie Żywczak…
– Nie zdradzicie mnie przecie? – przebąknął bakałarz.
– Albom ja taki co za język ciągnie, aby człeka sprzedał? – ofuknął obrażony mieszczanin – po mnie się to nie okazało.
Wstał z ławy bakałarz i w ramię go pocałował.
– Miejcie litość – rzekł… Potem obejrzał się do koła i szepnął mu do ucha – Strzemieńczyka starszy…
Żywczakowi się oczy zaśmiały… wróżba była dobra… Znał on starego Cedrę i nie jeden się raz z nim waśnił, a nie mógł znieść dumy jego szlacheckiej, która przed mieszczańskim dostatkiem głowy ugiąć nie chciała.
– Strzemieńczyka chłopiec – zawołał. – Nie dziwota, że od niego ucieka, bo z tym katem nikt nie wytrwa. Zbój jest, tylko szczęście, że siły już niema, boby z nim codzień przyszło się borykać…
Wóz jeden kryty skórami idzie – dodał – chłopca do środka wsadzić każę i do Dukli a bodaj i do Starego Sąndcza powiozę, ale co potem, bo ja na Węgry zawrócę?
Bakałarz ręce aż złożył z wdzięczności i zawołał.
– Z Sąndcza pójdzie pieszo! radę sobie da… W klasztorze go pokarmią, bo tam panny od furty nikogo głodnym nie odprawiają…
Śmiał się Żywczak.
– Dobrze tak staremu panoszy! – dodał. – Jeść nie ma co, a swój szczyt tak nosi jakby złotym był i ludzi drugich niema za Boże stworzenia. Przekonają się wszyscy co zacz jest, kiedy od niego własne dziecko ucieka…
– A! – westchnął Ryba – chłopiecby srogość ojcowską zniósł, bo cierpliwy jest i poczciwy, ale uczyć się chce, a rodzic mu broni.
– Tak, aby z niego takiego niezdarę uczynił jak sam jest – krzyknął Żywczak. – Nie ujmuję ja czci szlachcie i panoszom, toć oni się biją i bronią nas a na świecie potrzebni są, ale i drudzy też ludzie, choć ziemię orzą i kupią wożą…
– Lub Boga chwalą – przerwał bakałarz.
Żywczak skłonił głowę.
– Chłopca więc weźmiecie? – spytał Ryba uradowany.
– Co nie mam go wziąść! – rzekł Żywczak. – Powiadacie, że to ma być Bogu na chwałę… a no i od kata wyzwolić też zasługa. Ino mi go jak dzień przyślijcie, bo ja na niego ani na nikogo czekać nie myślę. Komu w drogę temu czas. Dnie poczynają gorące być, chłodem trzeba do popasu.
– Sam go wam przyprowadzę – dziękując dodał odchodzący bakałarz.
Spieszył potem do szkoły, aby i dobrą wieść przynieść zamkniętemu i wyzwolić go z izby… Nie było się już co obawiać napaści starego Cedry, więc Grześ do komory przeszedł…
Gdy się to działo w szkole, Strzemieńczyk ciągle na syna powrót oczekiwał. W głowie mu się to nie mogło pomieścić, aby dziecko śmiało od niego uciekać. To ukrywanie się po wczorajszem obiciu, wydawało się najsroższej kary godnem. Bić go znowu wstręt miał i własnej popędliwości się obawiał, bo milcząca cierpliwość dziecka, wściekłość w nim rodziła… Postanowił więc, jak skoro się zjawi, w ciemnym loszku zasadzić go na chleb i wodę…