Kitabı oku: «Strzemieńczyk», sayfa 6
Z pomocą dawnych swych znajomych i towarzyszów, za protekcyą kanonika Wacława, nietrudno mu było przyjętym zostać na słuchacza w kollegium mniejszem, które sam wybrał sobie…
Pomnażały się właśnie w owym czasie kollegia, i akademia rozrastała szczęśliwie, chociaż cała ona na ofiarności ludzi, na miłości nauki i poświęceniu się dla niej opierała. Szczupłe były, zaledwie najniezbędniejszym potrzebom starczące, pierwsze fundusze profesorów, którzy jeżeli głodem nie marli, winni byli swym beneficiom duchownym i bardzo skromnym wymaganiom. W kollegium większem i najstarszem, na stół (mensa vere philosophica), którym się tylko filozofowie mogli zaspokajać, zbierano co tydzień grosz wdowi… Jadano razem i wesołość a chrześciańska wstrzemięźliwość stanowiły potraw ubogich przyprawę.
Mieszkali tu sami teologowie i filozofowie, a życie było istnie klasztorne i reguła surowa…
Kollegium mniejsze, w którem Grześ miał słuchać nauk, założone i wyposażone przez dobroczynnych ludzi, mieściło się w skromniejszym, drewnianym budynku, było uboższe jeszcze, ale życie w niem mnożyło się i rosło… Miłość nauki je ogrzewała i karmiła. Tu więcej i przeważniej zajmowano się poezyą, retoryką, gramatyką… wymowy profesorów płacił zapis Nowkona, astronoma Stobnera, a poetę Mężykowa wojewodzina ruska. Inni profesorowie żyli prawdziwie łaską Bożą i manną niebieską. Nikomu to wówczas nie zdawało się ani dziwnem, ani złem, ani uwłaczającem, owszem znajdowano, że zgodnie z powołaniem swem filozofowie i poeci, którym marności świata tego były obojętne, zatopieni w kontemplacyi piękna i prawdy, łatwiej od innych bez chleba i dostatków obejść się mogli.
Było to logicznem, licowało z pojęciami wieku i nie odstręczało wcale od nauki i poświęcenia się jej całkowitego…
Grześ nie potrzebował wkupiać się do gromadki studenckiej, która go znała i wiedziała, że wielekroć wprzódy Beanusa z niego otrząśnięto, rogi mu opiłowano, myto, golono i uczono participiów szczypaniem…
Tylko się bez uczty, propiny, nie obeszło, na którą Strzemieńczyk zaprosił współtowarzyszów… i sam smutny dosyć, wesołością się ich cieszył. Położenie jego było zupełnie odrębne i wyjątkowe… Umiał więcej od wszystkich współuczniów, a równo może z wielu profesorami; nauka jego, pochwytana łatwo na rozdrożach, szerzej sięgała, niż szczupłe zakresy programów ówczesnych, lecz jak w sakwach jego podróżnych leżał Virgiliusz obok Staciusza i Plaut z Gualterem de Vino Salvo, tak i w głowie młodej zapasy nie były uporządkowane…
Współuczniowie i profesorowie zarówno byli przybysza ciekawi, lecz Grześ w początku, z wyjątkiem kanonika Wacława nie otwierał się nikomu. Chodził pilno do lektoryów, słuchał uważnie, a gdy stawało czasu, zbiegał i do kollegium większego wciskając się między teologów, i do kollegium lekarskiego na ulicę Kanonną.
Z tego, co się w jego umyśle działo, z procesu ducha, który potrzebował owładnąć sobą i przyjść do równowagi, nie spowiadał się nikomu.
Im więcej trapiły go wątpliwości, im mniej był zaspokojony pokarmem duchownym, jaki mu z katedry podawano, tem uparciej milczał, i z poszanowaniem przyjmował, co było na dziennym porządku.
W oczach jego tylko czasem baczniejszy postrzegacz mógłby był pochwycić coś jak ironię i zdumienie, jak rozczarowanie i czasem zwątpienie.
Niektórzy z nauczycieli bystrzejsi, zdawali się przeczuwać w nim sceptycyzm i krytykę, lecz nie wydał się przed nimi…
Składało się zresztą wszystko pomyślnie dla niego, nauka nie wymagała zbyt wiele czasu, bo był do niej przygotowanym, resztą więc poświęcić mógł przepisywaniu, które się opłacało a znużony grał i śpiewał, sobie lub drugim.
Śpiew był dla niego jakby napojem Letejskim, zapominał nucąc o tem, co mu ciężyło, w świecie poezyi chmury zwątpień znikały przy jej słońcu…
Rozweselał się czasem aż do młodzieńczego szału, który trwał u niego niedługo. Jedno nic czyniło go poważnym i chłodnym.
Zapraszany do zamożnych mieszczańskich domów, ugaszczany dla głosu tego, ulubieniec kobiet, bo piękność jego zyskiwała mu serca równie jak talent. Grześ czasem dawał się wciągać między ludzi, a niekiedy zamykał i dziczył.
Pomimo zapraszań swej dawnej uczennicy Leny i jej męża, Strzemieńczyk widocznie domu ich unikał i wyraźne chyba wezwanie, na chwilę go tam sprowadzało.
W kilka miesięcy po przybyciu do Krakowa, dnia jednego wychodząc z kościoła, w którym na chórze śpiewał, spotkał Grześ u drzwi stojącą i jakby oczekującą na kogoś starą Balcerową. Byłby ją pominął skłoniwszy się, bo mu pilno było, ale go sama zatrzymała.
– Patrzajcie niewdzięcznika! – odezwała się do niego – żebyś to choć zajrzał do nas?
Grześ ruszył ramionami.
– Roboty mam siła – rzekł chłodno.
– Nie plótłbyś, kiedy wiem, że u innych gościsz, u Keczerów i Sowki godzinami siadujesz? Córka i zięć prosili cię, ja także, i doprosić trudno. Masz co do nas??
– Uchowaj Boże – zawołał Strzemieńczyk zmięszany. – Byliście dla mnie jakby rodzice drudzy, sercem zachował wdzięczne.
– A okazać nam tego nie chcesz?
Grześ głowę spuścił. Przyparto go do ściany, zamyślił się i podniósłszy oczy, śmiało spojrzał na Balcerowę.
– Byliście mi matką – rzekł poruszony – nic dla was tajnego mieć nie chcę. Nie przychodzę do was, aby sobie serca i Lenie nie rozraniać, alboż nie wiecie, żem ją kochał i kocham? Trudno miłość utaić, a ludzie są źli…
Balcerowa trochę się zmięszała.
– Kochaliście się dziećmi – rzekła powolnie i niewyraźnie – no, to cóż? została przyjaźń… Lena za wami tęskni… ciągle was wygląda, przypomina i widzieć żąda… Bez złej myśli, jako przyjaciel i brat, czemubyście przyjść nie mogli??
Zatrzymała się trochę stara i dodała głosem cichszym jeszcze…
– Choruje, Bóg widzi z tęsknoty za wami… Nie dziwaczcie…
Grześ jeszcze chciał coś mówić, ale stara go za rękę pochwyciła i dodała żywo.
– Przyjdźcie a prędko. Powinniście…
I odwróciwszy się odeszła.
Grześ stał chwilę jak upojony, i zebrawszy myśli nierychło, z głową zwieszoną do domu się powlókł.
Tego dnia jednak do Balcerów nie przyszedł. Nazajutrz w biały dzień, bo mu się to właściwszem zdało, zjawił się we dworku.
Zastał Lenę z matką, starego Balcera i męża nie było. Zobaczywszy go stara, aż do progu podeszła witać i usadowiwszy przy córce, sama z izby się wysunęła.
Z początku słowa do siebie przemówić nie mogli.
– Któraż was mieszczka oczarowała, tak, że już o nas zapomnieliście? – odezwała się Lena.
– Bóg widzi, żem na te czary zbrojny, i przystępu one do mnie nie mają – odparł Grześ. – Albo w kollegium siedzę lub w domu, rzadko mnie wyciągną z niego…
Lena poczęła mu patrzeć w oczy.
– Czy dlatego, żem za mąż poszła – dodała – nie chcecie mnie znać? Ależ was pięć lat nie było i o was ani słuchu, ojciec naglił, matka prosiła, opierałam się długo… wreściem musiała dla nich do ołtarza iść…
– Albożem ja mógł mieć jaką nadzieję? – przerwał Grześ smutnie. – Dlategom właśnie zeszedł wam z oczów, że jej nie miałem… Chcę widzieć was szczęśliwą i dlatego smutnej twarzy mojej tu nie przynoszę.
– Oh! – zawołała Lena – a ona przecie jedna rozweselićby mnie mogła. Dopóki was tu nie było, choć tęskniłam, alem znosiła lżej samotność, teraz gdy o was wiem, słyszę, tom zazdrosna…
Jam przy was wzrosła i żyć poczęła…
Głos jej drżał.
– Szczęśliwe to były czasy – rzekł student – a co dawniej było wolno, dziś wzbronione…
– Nie chcę o tem wiedzieć – przerwała kobieta gorąco – jakośmy byli, tak być powinniśmy! Chcecie chyba, abym wam w oczach zmarniała?…
– A Frączek co powie? – zagadnął Grześ.
– Frączek? – z lekceważeniem dodała Lena – to tylko powiedzieć może, co ja mu pozwolę! Ani się go boję, ani się przed nim kryć myślę… Wie on dobrze, żeśmy przyjaciołmi byli i musi was za mego przyjaciela przyjąć!
Ja was widywać chcę i przychodzić musicie do mnie!
Rozkaz był stanowczy…
– A ludzie? – szepnął Grześ.
– Co mi do ludzi, a im do nas! – odparła Lena.
Nadeszła na to Balcerowa na misce niosąc wino i owoce, aby gościa jak najdłużej zatrzymała. Pod ręką trzymała cytrę, która też miała swe znaczenie.
– No, proszę dobrej myśli być, abyście mi Lenę rozweselili – rzekła. – Pij, zakąsuj i śpiewaj… Będziemy was we dwie słuchały…
Strzemieńczyk dłużej już nie walczył z sobą i nie opierał się. W istocie myśl dobra przyszła i śmiech na usta, proszony czy dobrowolny, poznać było trudno. Lenie też twarzyczka się zmieniła, pojaśniały oczy, zarumieniło lice, dziewczęcy humor, dawno nie widziany, powrócił. Z tej zmiany Balcerowa tak się czuła szczęśliwą, tak wdzięczną, że po pierwszej piosence pocałowała w czoło zawstydzonego Grzesia, a potem córkę.
Zapomniała o wszystkiem zobaczywszy ją na chwilę szczęśliwą, odmłodzoną, taką jaką oddawna nie była.
Od tego dnia Strzemieńczyk się nie mógł już obronić zaproszeniom do Balcerów i w końcu się im nie opierał. Przychodziła po niego Balcerowa, czasem otyły kupiec przez nią wysłany, a nawet Frączek, który najnatarczywiej właśnie nalegał i tak był zawsze wesół, a wcale niezazdrosny, iż Grzesia zupełnie ośmielił.
Młode mieszczki wprawdzie mówiły o tem dużo, śmiano się z Frączka, szeptano i zazdroszczono Lenie śpiewaka, ale głośniej nikt nie ośmielił się złego rzec słowa.
Obyczaje tamtych czasów, wiele swobodniejsze, dopuszczały w stosunkach poufałości większych, nie biorąc ich za złe. Grześ zresztą jako śpiewak wszędzie chwytany i pożądany, miłością muzyki się tłumaczył. Ciągnęli go i panowie i duchowni do chóru, a nawet na dwór królewski go ściągano…
Wśród współuczniów i w kollegium swem, Strzemieńczyk, jakeśmy mówili, stanowisko sobie zdobył odrębne. Jeżeli spór i trudność jaka zachodziła, o których rozstrzygać było potrzeba, rzadko się obeszło, aby go starsi nie zapytali o zdanie. Grześ wstrzymywał się od zbyt rzeźkiego sądu, starał się pojednawczo występować, chociaż ludzie o ironię go posądzali.
Usta mu się czasem ściągały jakby do śmiechu, który hamował…
W wielu przedmiotach nieuka udawał, ażeby sporu uniknąć…
Po dwu leciech już mu bakalaureat przepowiadano rychły, ale on zdobyć go nie spieszył.
Postarzały ks. Wacław zajmował się nim szczególnie i ciągle nakłaniał, aby kleszą suknię, którą już nosić musiał jako student, na duchowną zamienił.
– Nie naglijcie ojcze – odpowiadał Grześ. – Sam ja wiem i czuję, że ją wdziać muszę, ale zawczasu nie chcę, aby mi młodych ramion nie paliła… Bakałarstwa też dobijać się nie spieszę, dopóki nie zbadam wszystkiego, nie wysłucham do końca i nie uzbroję się w męztwo wielkie…
Kanonik patrzał ciekawie, nie spełna rozumiejąc.
– Od wielu bakałarzy i mistrzów umiesz więcej – rzekł – a zdaje się jakbyś z nauką taił się i zaczajał. Przecz to czynisz?
– Boć i obóz, do którego żołnierz się wpisuje – rzekł Grześ śmielej – i nieprzyjaciela, z którym się walczyć ma, dobrze poznać trzeba, nim się wyda wojna?
– Wojna? komu? – zapytał ks. Wacław.
Strzemieńczyk się zawahał.
– Kto wie z kim wojować przyjdzie? może właśnie z tymi, których ręce żywiły… i którym wdzięczność należy.
– Nie rozumiem – odparł staruszek.
– Wszakci – dodał Grześ – bakałarstwo jest ślubem i przysięgą prawdzie, której sprawy bronić przeciw wszystkim obowiązkiem?
Kogo tym laurem uświęcą, ten jak rycerz prawdzie służyć musi, choćby przeciw rodzonemu?
– Nie rozumiem! – powtórzył kanonik. – Sąż między nami prawdy nieprzyjaciele?
Uśmiechnął się Grześ.
– Są może tacy co sądząc, że jej służą, męczą ją i katują – zawołał. – Sądzicie ojcze, że nauczanie u nas takiem jest jakby być powinno? że ci co oczy otwierają drugim, sami widzą?… że nic nie potrzeba naprawiać, nic burzyć, i z żadną nieświadomością a przesądem walczyć??
Staruszek podniósł głowę i widać było, że się uląkł.
– A któż mówi ci, że ty jeden widzisz od wszystkich lepiej? i że burząc, z gruzów potrafisz odbudować gmach nowy?…
Pomnij na to, że pod dziurawym dachem lepiej czasu słoty mieszkać, niż nie mieć żadnego… Cóż gdy przed burzą dom wywrócisz?
Grześ stał zadumany, gryząc usta.
– Dlatego też sięgnąć po bakałarstwo nie spieszę, ojcze mój.
Mylić się mogę, zataić w sobie wątpliwość sumienie nie dozwala. Naówczas walka rozpoczęta posłuży na to, aby prawda zwyciężyła. Unikać jej grzechemby było.
Ks. Wacław zamilkł, zwieszając głowę na piersi.
– Czyń więc – rzekł – jako cię natchnie Duch boży, a com naglił do pośpiechu, mówię ci teraz, rozmyślaj i rozważ nim rozpoczniesz bój, bo w gmachy światła i pokoju wnieść pochodnię wojny odpowiedzialność wielka…
Grześ w rękę go, pochyliwszy się, pocałował i zamilkł, tak jak był zwykł dotąd milczeć wyzywany, aby myśli swych nie zdradzić.
I stał znowu posępny a uważny na każde słowo w lektoryach i gorliwiej niż kiedy uczęszczał na wykłady, a pytany odpowiadał chłodno i niejasno, jakby siebie niepewnym był.
– Zagadkowy człowiek! – mówili starzy profesorowie.
VI
Tak biegły lata, nadszedł wreszcie r. 1433, który w życiu Strzemieńczyka miał być tą chwilą przełomu, co jedną epokę zamyka, a drugą otwiera.
Sięgnął po dawno mu należny laur akademicki, po który schylić się tylko potrzebował. Wszyscy wiedzieli, że otrzymać go był godnym, a jednak dysputa stanowcza, w której pokonał wszystkich swych przeciwników, napełniła ich zdumieniem, wprawiła niemal w osłupienie. Młodzieniec ten milczący, pokorny, skromny, nagle zmienił się im w oczach, w zuchwałego, wymównego, pewnego siły swej człowieka…
Przy rozprawach okazał taką umysłu dojrzałość, uczoność i samoistność przekonań, tak nowe i śmiałe rzucał zdania, że ludzi trwożliwych, szanujących tradycye, napełnił niewymowną trwogą.
Wybuchło to nagle jak lawa z wulkanu, która się w łonie jego oddawna zbierała…
Spodziewano się zawsze po nim wiele, ale nie tego nowatora, jakim się im teraz objawił.
Od lat dwóch pozyskał już był sobie sławę z pracowitości i erudycyi, był wyrocznią w kwestyach piśmiennictwa starożytnego, lecz nie wynosił się z tego i pytany, odpowiadał treściwie i skromnie.
Wiedziano, że wiersz łaciński płynął mu z pod pióra, jakby go nic nie kosztował, że wyzwany mówił wytwornie i z łatwością, a pisarzy łacińskich nietylko znał dobrze, ale ich prawie na pamięć umiał wszystkich…
Trafiało się dawniej, że wstrzemięźliwy w mowie i skromny, czasem jakby mimowoli strzelił sarkazmem, rzucił słowo obosieczne, dowcipnym sądem rozstrzygnął zawiłe zadanie, ale natychmiast hamował się i w ostrożnem zamykał milczeniu.
Nikt wielkiej myśli nie umiał jak on w krótkich pomieścić wyrazach. Słowa jego były jak cięcia szabli ostre i zabijające.
Ale dotąd nie szafował niemi.
Starsi, chociaż był dla nich z poszanowaniem, przeczuwali w nim wroga i patrzali nań z obawą, która się teraz usprawiedliwiła.
Laur akademicki, uczynił go nowym człowiekiem, spadły zasłony, odkrył się cały, jakim był. Wyglądał jak wyzwoleniec rzymski, gdy z niego zrzucono kajdany…
Wzrok, postawa, mowa, wszystko w nim było odmienne. Wczoraj jeszcze nieśmiały i zamknięty w sobie, pokornie sądzący in verba magistri, teraz z dziwną stanowczością mówił z siebie, nie oglądając się na nic.
Zwykła wesoła biesiada, na którą młody bakałarz mistrzów swych zaprosił, dała miarę tego czem być miał nowy profesor poetyki w kollegium mniejszem…
Przy miodzie i winie, które starym kollegiatom usta otworzyły, rozmowa wszczęła się żywą i poufną.
Spodziewano się, że wedle modły przyjętej wykładać będzie jednego z tych poetów, którzy w średnich wiekach niezasłużoną wziętość mieli, Statiusa lub Alana De planctu naturae, opierając się na silnej podstawie gramatyki Aleksandra i Prisciana.
Na wspomnienie o gramatyce, zaczął się Grześ uśmiechać.
– Nie godzi się nią pogardzać – odezwał się wesoło – ma i ona swą wagę a dobrą stronę, ale nią samą nauki języka ograniczać nie można.
Cobyśmy powiedzieli o człowieku, który bramę do miasta mając otwartą, drapałby się do niego przez mur wysoki? Zaprawdę gramatyka tym murem bywa, gdy poeci i pisarze są drzwiami… Przez nich do wnętrza mowy wnijść łatwiej…
Starzy pedagogowie spoglądali po sobie… Strzemieńczyk mówił dalej…
– Z poetów też wybierać potrzeba takich, co w czasach, gdy naród żył, śpiewali, a nie pogrobowych lub tych, co łaciny się uczyli, gdy Latium i Romy nie stało.
– Więc kogo? – spytał nieco obrażony stary profesor, który słuchając usta wydymał.
– Niech na to odpowiedzą dzieje, nie ja – odezwał się Grześ. – Złotego wieku Augusta poeci są najpiękniejszą literatury ozdobą; dalej gdy państwo za cezarów pod ich purpurą krwawą chyli się do upadku… z obyczajami język się psuje… Jak w chorym człowieku ciało się wydyma, żółknie i marszczy, tak w chorym narodzie mowa się staje zgrzybiałą.
Potrząsano głowami, ale nikt zaprzeczać nie śmiał.
– Pytam – odezwał się po chwili stary – kogóż weźmiesz do wykładu?
Grześ milczał trochę, jakby nie namyślał się, ale ciekawość chciał tem większą rozbudzić. Oglądał się i uśmiechał.
– Jak myślicie? – zapytał.
– Widzimy już – wtrącił drugi z panów kollegiatów – że was, mości Grzegorzu, odgadnąć trudno. Pragniecie nowości i one wam smakują.
– Zaprawdę! pragnę ich tak, jak nowych butów, gdy stare chodaki nogi cisnęły i podarły się na nich – odparł Strzemieńczyk – nowość ma to do siebie, że umysły rozbudza i nęci. I to coś warto. Cóż dopiero, gdy jest prawdziwie piękną i pociągającą?
Możeż piękniejszym językiem, wierszem dźwięczniejszym pisać kto, a raczej śpiewać, nad czarodzieja Vergila?
Szmer powitał to imię znane, lecz w szkołach nieupowszechnione. Nie czytano w nich ani Sielanek, ni Georgik, ani się ważono pokusić o Eneidę.
Starsi ramionami ruszali. Czytać Vergila? była to niesłychana zuchwałość. Nowy bakałarz miał się li naprawdę porwać na tego poetę? Niedowierzano.
Starym wygodniej było powtarzać to, co słyszeli, nie łamać sobie głowy nad trudnościami nowego wykładu…
– Od Eklog rozpocznę – odezwał się Grześ śmiało. – Eklogi i Georgiki w kraju rolniczym jak nasz, łatwe będą do pojęcia i umiłowania. U nas też wieś i rola życie stanowią…
Przez poezyę tę trafię do gramatyki i obojga zrozumienie ułatwię…
W pierwszej chwili, przy biesiadzie wzięto oświadczenie za przechwałkę… Za plecami Grzesia starsi ramionami ruszając, wiary nie dawali jego obietnicom.
Lecz nie w tym jednym przedmiocie, czasu pamiętnej wesołej biesiady, Strzemieńczyk zdumiał zuchwalstwem swym siwowłosych mistrzów.
Pomimo lat wielu nauki, które go ukołysać i obuzdać były powinny, świeżo uwieńczony bakałarz zdawał się młodo i nazbyt gorąco zapatrywać na wszystko, za mało okazywać poszanowania dla tych zasad i pewników, które miano za niewzruszone.
Wszczęła się u drugiego stoła dysputa filozoficzna, w której dwaj przeciwnicy zapuściwszy się w scholastyczne formuły, poczęli sobie docinać boleśnie.
Szło o dystynkcye tak subtelne, o definicye tak wyrafinowane, o jakąś naturę, istotę, byt, schwycone w chmurach nie w rzeczywistości, że spór rozstrzygniętym być nie mógł, bo był logomachią, któremu brakło rzeczywistej faktów podstawy…
Zamilkli wszyscy, podziwiając nieporównaną dyalektykę dwóch filozofów teologów…
Grześ także słuchał, ale z szyderskim na ustach uśmiechem, jakby tę niezwyczajnej wagi kwestyę miał za spór de lana caprina.
Nie śmiał głośno wyrazić zdania swojego o przedmiocie, dla którego samo nieposzanowanie, mogło być za herezyą poczytanem, ale twarz i rysy jego zdradzały, że mu się śmiać chciało.
Stojący przy nim młodzian, trącił go, ciekaw będąc czyją weźmie stronę. Zapytał go o to. Grześ ramionami poruszył, schylił mu się do ucha i szepnął po łacinie.
– Vigilantium somnia! Sny na jawie! Omackiem szukają prawdy – dodał. – W tych subtelnych myśli wywodach, jak pajęczyna cienkich i kruchych, nie ma nic tylko to, co z siebie owe uczone pająki wysnuły…
Nie patrzą oni na człowieka, ani na naturę, roją i marzą.
Naukę ja inaczej rozumiem; potrzebuje ona podstawy doświadczeń i zbierania ich… Dopiero gdy ludzie nagromadzą dosyć danych, coś z nich na pożywienie wyciągnąć będzie można… Wiemyż my co? zdobyliśmy sami choćby ziarnko. Nawet z tych spichlerzów starych, które Grecy i Rzymianie nasypywali, myśmy zapasu gotowego nie wyczerpali… Bawim się nie uczymy!
Młody słuchacz, może niedobrze rozumiejąc całe zuchwalstwo tych twierdzeń, na ów czas zbyt śmiałych, milczał niemal osłupiony…
– Czegóż i jak uczyć się waszem zdaniem potrzeba? – spytał nieśmiało.
– Wszystkiego co nas otacza – rzekł Grześ. – Żyjemy zamknięci w świecie bajecznym, któryśmy sami stworzyli sobie, gardząc naturą i tem, co onaby nam łatwo dać mogła. Od mrówki do wielbłąda, wszystko to są przedmioty dla nauki. A i ten świat starożytny, co nas poprzedził, przysypany gruzami, któreby odgarnąć potrzeba.
Wszystko co dnia tego mówił bakałarz młody, tak nie licowało z tem, co zwykle było w obiegu, iż po części na upojenie przy biesiadzie dziwne jego zdania składano, a niektórzy brali je za trefne żarty.
Jeden ze starszych mistrzów, który mistrza Wincentego (Kadłubka) czytał, począł się rozwodzić nad pięknością tej kroniki, błogosławionego i świątobliwego męża skreślonej ręką…
– Mąż świątobliwym był i przed jego pokorą zakonną a cnotą uchylić potrzeba czoło – odezwał się Grześ – ale kronika, widzi mi się, do wykładu w szkołach niebardzo się nadała…
Zmarszczyły się czoła, podniosły ręce. Napaść ta na czczonego mistrza, wydała się targnięciem na sławę narodu i niemal zbrodnią.
– Łacina w kronice – rzekł Grześ – wzorową nie jest, styl napuszony, retoryka to nie dzieje… Gorzej zaś nad to, że ucząc historyi tej, bajek uczymy, które jawnie są zmyśleniem, bo rachuby czasu łamią…
„To co mistrz Wincenty w historyi swej pisze o początkach narodu naszego, nietylko bajecznem jest, ale poczwarnem. Wywodzi starożytne pochodzenie nasze od potopu, mieni nas być Scytami, którym Aleksander Wielki wojnę wydawał, a rzymskiego Graccha chce mieć u nas grodu założycielem, marząc o powinowactwie z ubóstwionym Juliuszem, co ani z miejscem, ani z czasami, ani z rzeczami dokonanemi przez Rzymian i Aleksandra się nie godzi, a podobniejsze do babskich bajek przy kądzieli…”1
Poruszył ramionami.
Nastało milczenie groźne niemal. Sam bakałarz zmiarkował, że na początek zaszedł zadaleko.
Staruszek ks. Wacław tuż siedzący, podniósł głowę sędziwą…
– Wszystko to dobre jako igraszka – rzekł – lecz sądząc zbyt surowo, na wiele się oglądać należy… Nauczywszy się obalać i burzyć, przeczyć i negować, dojdziemy do tego, że będzie tabula rasa, nie pozostanie nic, oprócz uczucia nieświadomości i nicestwa…
Młodym jesteś – dodał. – Nauki te, których treść ci się zdaje ułomną i jest nią może, są to przecie narzędzia, które umysły rozwijają, są to bodźce, co dają życie. A nauczy się kto bajki, jeśli razem posiądzie rozum i bystrość, z fałszu się łatwo otrzęsie…
Grześ nic nie odpowiedział. Starsi mistrzowie głośno ks. Wacławowi potakiwali. Jemu żal się zrobiło młodzieńca i wnet się poprawił.
– Radbym od niepomiernego burzenia was powstrzymać – rzekł – ale tej żywości umysłu jakiej dajecie dowody nie powściągać… Chwalebna to kusić się o zdobycie prawdy… jak Tytani do niebios szturmowali, więc – tu podniósł kielich w górą – naszego Tytana prze zdrowie, a niech go Jowiszowe głazy nie strącą z wyżyny i nie biją…
Starsi radzi z tego pojednawczego głosu, zwrócili się też ku bakałarzowi, który kłaniał się i dziękował, a ks. Wacława uścisnął.
Postarali się potem niektórzy biesiadnicy, aby rozmowa na te cierniami najeżone manowce nie zeszła powtórnie. Ten i ów wesołym żartem starał się dać jej obrót nowy; zawołano o pieśni, przyniesiono cytrę laureatowi, który ją wziął do ręki i przywiezione z Niemiec zanucił, nieznane tu jeszcze
Gaudeamus igitur…
Starsi słuchali tylko z uśmiechem na ustach. Była to pieśń młodości, która im stare dzieje, dawne czasy przypominać mogła… Po niej inne pieśni łacińskie się ozwały i wieczór skończył się w pokoju, zgodzie, chociaż odchodzący do domu kollegiaci, wynieśli z niego przeczucie trosk, na jakie Strzemieńczyk miał ich narazić.
Nigdy i nigdzie bez boleści nic nowego na świat nie przychodzi. Tu się zapowiadały drogi nowe, ruch i życie, którym staruszkom wydołać było trudno.
Pocieszano się tem, że co inter pocula młodzian wygłaszał, tego uspokojony, ochłonąwszy do skutku nie przyprowadzi.
Stało się inaczej. Grześ spytany nazajutrz czy w istocie Eklogi Wirgiliusza czytać zamierzał, potwierdził to, oświadczając, iż od nich rozpocznie.
Wieść o tym fakcie rozbiegła się nietylko po uczęszczających do kollegium mniejszego, zaniesiono ją na ulicę św. Anny, do kollegium nowego, prawniczego, a nawet lekarskiego. Imię łacińskiego poety nie było nikomu obcem, bo w średnich wiekach używało ono sławy wielkiej, nikt jednak go nie czytał i nie wykładał.
Zapowiedź była nowością ponętną, a że literatura łacińska naówczas była jedyną europejską, na to nazwanie zasługującą, chociaż z niej już wykłuwały się inne, Virgili w kollegium obudzał takie zajęcie, że ktokolwiek się poezyą i literaturą zajmował, do wykształcenia rościł prawo, świeccy, duchowni, starzy, młodzi, wszyscy chcieli posłuchać tego wykładu pierwszego tu, niebywałego, nowością swą pociągającego…
Imię Grzegorza Strzemieńczyka, lub jak go tu poufałej zwano, Grzegorza z Sanoka, znalazło się na wszystkich ustach.
W ulicy spotykający się z sobą zapytywali.
– Kiedyż ten Virgili zawita do nas? Gdzie? w kollegium mniejszem!! Szkoda… Lektorya szczupłe, powinniby mu w większem kollegium salę maioris wyznaczyć!!
– Zbiegowisko będzie wielkie, mało kogo zabraknie z tych, co tyle obiecującego młodzieńca radzi posłuchać. Dostojnicy miejsca zajmą, a inni za drzwiami zostaną…
W istocie wybierali się kto żył na to czytanie. Mogło to pochlebiać bakałarzowi, mógł sobie życzyć popisu przed słuchaczami dostojnemi, a jednak skromnie się tak znalazł, iż o dniu nie głosząc, niespodzianie przed samemi studentami, sielanki Virgilego czytać zaczął…
Po czasie już dowiedzieli się ciekawsi i sala szczupła napełniła się tak, że w końcu godziny dla nikogo więcej miejsca nie było…
Znaleźli się i starzy profesorowie, których zarówno ciekawość wiodła, jak nadzieja może, iż nowemu przedmiotowi niewprawny nauczyciel nie podoła…
Ale Grześ wystąpił z takim spokojem, a czytał z taką jasnością i talentem nauczania, iż najmniej usposobieni z młodzieży rozumieli go doskonale.
Przytem sam ów przedmiot tak świeży, tak poezyą wsi, pól, lasów i pasterskiego życia tchnący, przemawiał stokroć więcej do umysłów, do serc, niż napuszone deklamacye, niż przesadne pochwały Stacyusza… niż wszystko to, czem młódź dotąd karmiono.
Z Virgilim powiał jakby ożywczy oddech wiosny na szkołę… wleciała do niej ze złotemi skrzydły poezya, wykwintna, strojna, wonna, trochę zalotnie utrefiona, lecz z piersią młodą, w której serce biło. Nie dziw też, że serca młode odpowiedziały jej współczuciem gorącem…
Nie było po odczycie jednego głosu, któryby laureatowi szczędził pochwał i zaprzeczył nadzwyczajnych zdolności. Zazdrosnym zamknął usta…
Pierwsza ta lekcya poruszyła bardziej jeszcze ciekawość wszystkich… Mówiono o niej wszędzie, u biskupa Zbyszka, na zamku u królowej, po pańskich dworach, po mieszczańskich domach, w celach zakonnych.
Kto tylko mógł obiecywał sobie iść słuchać nagle sławnym już będącego Grzegorza z Sanoka.
Ci co go nie znali wcale i nie słyszeli o nim, dopytywali ciekawie, coby za jeden był, zkąd się wziął i jakiego był wieku? Nauczyciel budził zajęcie człowiekiem. Opowiadano, że chłopię ubogie, dziecię szlacheckie, zbiegło przed laty z miłości dla nauki z rodzicielskiego domu, tułało się po świecie i nadzwyczajnym obdarzone geniuszem, o własnej sile zdobyło naukę zdumiewającą.
Wielu podobała się odwaga młodzieńca torującego drogi nowe, inni wątpliwie potrząsali głowami.
Na drugi odczyt zawczasu zgromadziło się tyle duchowieństwa, starszyzny, ciekawych, że dla uczniów prawie miejsca nie stało…
I tym razem powszechny aplauz pozyskał sobie bakałarz młody, a po lekcyi zbliżył się doń dostojny kanclerz akademii, opiekun, jej głowa, biskup Zbyszek, który był tu drugim królem, w kilku słowach uprzejmych winszując laureatowi powodzenia i zachęcając go do pracy…
Nierychło ruch ten i gorączkowe zaprzątnienie Virgilim nieco się uspokajać zaczęło. Słuchaczów nie brakło nigdy, bo i młódź cała napływała z wielką żądzą i miłością dla nauczyciela…
Wykład jego nie był tak suchym i zimnym jak innych pedagogów. Z uśmieszkiem na ustach, z tą swobodą, jaką mu owładanie przedmiotem dawało, bez książki w ręku, z pamięci mówił bakałarz, a przywodził i cytował dla porównania poetów innych, nie potrzebując do nich zaglądać.
Czasami żart jakiś wtrącił, porównanie rubaszne, które przedmiot najlepiej objaśnić mogło, naówczas oczy młodzieży pobłyskiwały, usta się otwierały i igraszka ta wrażała się w pamięć silniej niż poważne słowo.
Trzydziestokilkoletni już nasz Grzegorz, pomimo wieku, zachował całą świeżość młodości. Nie zbywało mu na powadze w potrzebie, lecz się w nią nie lubił przyodziewać. Czuć w nim było zawsze obok uczonego, cytarzystę i śpiewaka.
Trwoga, która w początkach opanowała była starszyznę, obawiającą się zbytniego nowatorstwa i nadto zuchwałych wystąpień młodzika, ustąpiła wkrótce, gdy się przekonano jak we wszystkiem miarę umiał zachować. Cieszyło się niem szczególniej kollegium mniejsze, któremu dodał blasku, zazdrościli kollegiaci królewscy…
Razem z tem, zaczęły się znowu odzywać głosy, wyzywające Strzemieńczyka do obrania nareszcie tego stanu duchownego, któremu był przeznaczony. Nie ulegało wątpliwości, iż pod sutanną skończyć musiał… Tymczasem, nosił wprawdzie strój kleryków jak wszyscy profesorowie i uczniowie, ale do święceń się nie kwapił.
Nie odpowiadał nawet gdy go zagadywano i milczeniem zbywał…
Z miasta przeniósł się teraz bakałarz nowy na mieszkanie wspólne do kollegium mniejszego i zajął u stołu ostatnie miejsce, bo te po starszeństwie dawano.
Życie to niemal klasztorne, do którego wszyscy byli obowiązani, podlegało pewnym prawidłom, urządzone było wedle godzin i odjęło Grzesiowi część dawnej jego swobody. Miało zarazem korzyści, bo zbliżało go do starszych i nastręczało wymianę myśli, które choć często na polemikę narażały, nie dawały zgnuśnieć i usnąć.
W godzinach wolnych młody bakałarz nie mógł już teraz zajmować się przepisywaniem, które lubił, zarzucano go bowiem robotami… Musiał pisać nagrobki i wiersze pochwalne wszystkim zmarłym znakomitościom, a niejedna redakcya dokumentu w sprawach publicznych o niego się oparła…
Gdy szło o piękną i poprawną łacinę, Grzegorz z Sanoka uchodził tu za najbieglejszego znawcę…