Kitabı oku: «Strzemieńczyk, tom drugi», sayfa 6
Byli sami. Grzegorz z Sanoka znajdował się opodal nieco, umyślnie usunąwszy się, aby poufnemu zbliżeniu się ich nie przeszkadzał.
Huniady przystąpił z twarzą wesołą i jasną, spodziewając się może, iż w młodym panu znajdzie niedojrzałe pacholę, które lada czem zabawiać potrzeba.
– Miłościwy panie – rzekł – spodziewam się ja i wszyscy, co cię tu witamy sercem wielkiem, że i kraj nasz i ludzie podobać ci się będą? Jest-że na świecie piękniejszy? A jeszczeście wszystkich jego cudów nie oglądali!
– Kraj piękny – odpowiedział Władysław smutnie i poważnie – lecz wierzajcie mi panie, że najpiękniejszy zawsze człowiekowi ten, w którym się on urodził… Gdybyście wy nasze lasy, drzewa i rzeki widzieli!
– Węgry przecie musicie sobie jako ojczyznę przyswoić i ukochać – rzekł Huniady.
– Tak… ale na to czasu potrzeba – odezwał się król powolnie – a przyznacie mi, iż dotąd więcej wygląda kraj ten jako zdobycz, o którą wojować potrzeba, niż jako podarek.
Jechałem tu w innej nadziei, z myślami innemi, przyznam się wam szczerze. Sądziłem, że zgodnie pożądaliście mi oddać koronę, a ja o nią z wdową i sierotą walczyć jeszcze muszę.
– Wy nie, miłościwy panie – rzeki Huniady – my dla was… Niestety! zgoda u ludzi, w rodzinie, w domu rzadka, cóż dopiero w kraju takim… w takie czasy!!
Westchnął podnosząc wzrok na Władysława, który słuchał go uważnie i bacznie, tak, że do mówienia wyzywać się zdawał.
– Królów korony i dostojeństwa są ciężarem, miłościwy panie – mówił Huniady – i myśmy wiedzieli, że nielekką korona św. Szczepana dla was będzie, ale ją okryjecie sławą i chrześciaństwu się zasłużycie. Wdowa i sieroty nie mogą wchodzić w rachunek, gdzie o losy narodu chodzi. Cóż znaczą prawa rodu w obec praw narodu?
Nie chcieliśmy i nie chcemy panowania wdowy po Albrecie, bo nam tam groziły frymarki niemieckie ziemią naszą; krajanie jej dla potomstwa, rozdawanie na posagi…
Kto wie jakie kalectwo dla miłości cesarzów…
My nasz kraj, da-li Bóg rozszerzać pragniemy, ale ani piędzi jego nie damy oderwać.
Huniademu oczy czarne zaświeciły, podniósł głowę.
– Wybraliśmy was miłościwy panie, jako młodego rycerza krwi dzielnej, bo nam i dłoni młodej i serca potrzeba, a w królu wodza i żołnierza…
Poganie leją się z Azyi na kraje nasze i sąsiednie, my murem tu stać musimy, aby krzyża nie obalili i Europy nie obrócili w perzynę.
Nie skarżcież się miły panie – dodał – bośmy was do wielkiego i sławnego dzieła powołali…
Co znaczy płacz niewieści i pisk dziecięcy, gdy Chrystus woła na nas, brońcie znamienia mojego! Musimy być głusi…
– Miły panie – odparł Władysław – tem prawda, serceście mi rozgrzali, ale niemniej jam tu przywłaszczycielem, dopóki wy nie jesteście zgodni, i nie królem ale najezdzcą, dopóki pół Węgier przy królowej stać będzie…
– Nie potrwa opór – przerwał Huniady – za koronacyę pogrobowca i kardynał Dyonizy i kroacki ban, który korony strzedz był powinien, odpowiedzą. Ukoronujemy was, i wszystko się skończy, gdy my złożymy przysięgę wam, a wy nam…
Władysław pozostał milczącym chwilę.
– Wspomnieliście – rzekł ciszej – o odpowiedzialności, do której pociągnąć chcecie arcybiskupa i bana, proszę was, jako o pierwszą mojej woli oznakę, abym mógł wszystkim przebaczyć…
Huniady jakby te słowa odkryły mu nową stronę charakteru młodego pana, zmierzył go oczyma.
– Piękną jest łaskawość – rzekł zimno – lecz wierzajcie mi i pomnijcie to, rodzi ona niewdzięczników, uzuchwala nieprzyjaciół, odwleka koniec. Surowym być musisz i my także, mniej ofiar padnie. Pobłażanie rozplemia złych!!
Mówiąc to spoglądał spokojnie, lecz Władysław mógł poznać, iż mąż ten nieustraszonej odwagi, był zarazem człowiekiem dobrowolnie i z przekonania nielitościwym.
– Zostawcie nam – dodał Huniady – rozprawienie się z temi, którzy się sprzeniewierzyli krajowi…
Rumieniec oblał twarz śniadą Jagiełłowego syna.
– Poleje się li krew – rzekł z siłą wielką – ja korony nią skalanej na skroń moją nie włożę.
Słowa te, któremi rozmowa z Janem Huniadym zakończoną została, bo w tej chwili wszedł kanclerz Maciej biskup wesprymski z banem slawońskim Taloczem, uczyniły na nim wrażenie zapewne dobre, gdyż znamionowały siłę i energię, której Huniady po panującym wymagał.
To pierwsze zbliżenie się do najdzielniejszego z wodzów węgierskich, było początkiem stosunków, które wprędce poufalszy przybrały charakter. Król znalazł w nim doradzcę i pomocnika, który choć mu się mężnie sprzeciwiał, budził i wiarę w siebie i poszanowanie.
Jeszcze narady o koronacyę przyszłą nie były skończone, gdy wieść nadbiegła o wzięciu Jawryna i pojmaniu Fryderyka hr. Cilly, wuja królowej, którego w krzakach na wyspie wśród Dunaju zbiegłego pochwycono.
Prawie razem z gońcem, który oznajmił o tem, i sam jeniec skrępowany przyprowadzony został do Budy.
Węgrzy z radośną wieścią o tem przybiegli do Władysława i sądzili, iż się on też ucieszy pojmaniem jednego z najczynniejszych pomocników królowej.
Król oznajmienie to przyjął milcząco, chmurno i wejrzeniem rzuconem na przytomnego Grzegorza z Sanoka, okazał tylko, iż mu to przyczyniło frasunku…
Odgrażano się przeciw hr. Cilly, jako zdrajcy…
Nim pierwsza wrzawa tym wypadkiem obudzona ustała, Władysław wydał rozkaz, aby więźnia do niego przyprowadzono do wielkiej dolnej sali zamkowej…
Hr. Cilly był tak przelękły i niepewien losu, jaki go czeka, że we drzwiach idąc zachwiał się o mało nie upadłszy… Dumna jego twarz, ogorzała, okryta pyłem, zmęczone oczy, poszarpane suknie, skrępowane w tył ręce, cała postać pańska a nielitośnie przez żołdactwo sponiewierana, obudzała litość… Ludzie, którzy prowadzili go, gdy się zachwiał, zmusili paść na kolana przed królem, lecz dumny hrabia podniósł się prędko, sił ostatkiem.
Król poruszony pospieszył mu na pomoc i podźwignął…
Cilly, któremu ten dowód niespodziewany sympatyi trochę wlał nadziei, niezrozumiałemi kilku słowami powitał króla mierząc go oczyma, w których nienawiść, trwoga i zdumienie się razem malowało.
Król stał przy nim i naprzód dał rozkaz, ażeby go rozwiązano.
Wszyscy oczekiwali odezwania się Władysława, a w twarzach Węgrów pewien niepokój widać było.
Władysław począł łagodnie.
– Bracie i przyjacielu – rzekł – nie zasłużyłem na to, abyście nieprzyjacielem mi się okazali. To co cierpicie dziś, nie jest moją winą, ale waszą. Na wybór mój wyście sami zezwolili, położyliście na nim pieczęć waszą i złamali słowo… Waszej radzie królowa i ja zawdzięczamy wojnę…
Wiecie najlepiej sami, żem ja pierwszy nie pożądał ani się o to królestwo ubiegał. Na wasze naleganie przybyłem tu, a jeźli nie zgodzicie się na wybór mój, w każdej chwili gotów jestem do mojego królestwa powrócić.
Cilly powiódł rękę po czole, chciał coś mówić, lecz głosu dobyć nie mógł. Słowa króla odbiły się tylko przykro na przytomnych Węgrach, którzy spojrzeli po sobie. Pierwszy to raz tak głośno i stanowczo mówił o opuszczeniu Węgier i powrocie do Polski. Czuć było, że nie wyrzekł tego lekkomyślnie i napróżno…
Cilly, gdyby był chciał i mógł, nie znalazłby środków tłumaczenia się. Po chwili król odstąpiwszy kilka kroków rozkazał swoim Polakom odprowadzić go do izby, w której oni na straży pozostać mieli.
– Chcę – rzekł do Hińczy z Rogowa – abyście z więźniem obchodzili się, jak jego dostojność wymaga, krzywdy mu nie czyńcie, los mu ją już wyrządził.
Węgrzy nalegali o kajdany, aby z pomocą przyjaciół, jacy się w Budzie znaleźć mogli, nie uszedł, król nie dozwolił na nie.
Narady dosyć burzliwe ciągle, z różnym skutkiem przeciągnęły się do śś. Piotra i Pawła… Wygodniejszem znajdowano odbywać je w klasztorze św. Jana u braci św. Franciszka w wielkim ich refektarzu.
Przez cały ten czas, król bywał na nich przytomnym, lecz więcej słuchał, niż się odzywał. Grzegorz z Sanoka, który teraz po śmierci Jana z Sennowa, często przy panu pisarza zastępował, śledził w nim skutków tych narad i wrażeń. Znajdował tylko zniechęcenie coraz większe…
Pytany, król poruszał ramionami i myśli swej nie tłumaczył.
Widać było jednak ze wszystkiego, że to królestwo go nie cieszyło, i że nie myślał się dobijać o nie.
O powrocie do Polski mówił często ze swojemi… Biskup Zbyszek tymczasem pilno się właśnie o to starał, aby koszta, mozoły i nadzieje nie zostały stracone. Z nim król, nawykły do poszanowania i uległości, nie wchodził w spór żaden.
W dzień śś. Piotra i Pawła, gdy się wszyscy znowu gromadnie zebrali, a nikt nie spodziewał, ażeby król miał głos zabrać, zarumieniony młodzian powstał z siedzenia. Oczy wszystkich zwróciły się ku niemu…
Począł mówić. W początku i gwar, który się jeszcze nie uciszył, i głos słaby nie dawał usłyszeć słów króla, lecz wprędce sama ciekawość sprowadziła milczenie.
Prostemi słowy przemawiał do nich od serca, że rzucając kraj swój, spodziewał się, powołany głosy wolnemi, znaleźć zgodę, pokój i porządek na Węgrzech… Dla nich się poświęcając opuścił Polskę i Litwę, która właśnie jego przytomności potrzebowała, będąc po śmierci Zygmunta zakłóconą. Powtórzył, że o własnym koszcie, z wielkim wysiłkiem przybył ze znacznym pocztem na głos ich i powołanie, nie dla żądzy panowania, ale dla obrony wiary chrześciańskiej…
– Opierałem się długo, zmuszony zostałem prośbami waszemi, nie przewidując, co mnie tu spotkać miało… Zastałem wasze zdania podzielone, kraj w rozterce. Proszę was i błagam, nie pomnijcie na mnie, nie uwodźcie się żadnemi względami, czyńcie co się wam zda lepszem dla kraju waszego… Ja jakom przybył chętnie, tak chętnie i bez żalu ustąpię.
Taka była treść przemówienia króla, który coraz się więcej ożywiając, sam poruszony, wszystkich też poruszył szlachetnem tem odezwaniem się, które zdumienie wywołało.
W słuchaczach widać było szczere i serdeczne współczucie dla tego młodzieńca, który korony gotów się był wyrzec dla sumienia.
Wszyscy podzielili się na gromadki, powychodzili niektórzy, widać było gorące i żywe rozprawianie i narady, i w parę godzin dopiero palatyn Hedrewar wystąpił z odpowiedzią w imieniu zgromadzonych.
Wytłumaczył jak i dlaczego we Władysławie sobie obrali pana, dla silniejszej od pogan obrony, jak zgoda zdawała się zapewnioną, bo i wdowa po Albrechcie przystała na nią… W końcu wybór ten pierwszy a niezmienny, dzisiejszym okrzykiem zgodnym potwierdził.
Palatyn mówił długo, gorąco, zapewniając króla o wierności wszystkich, o gotowości do poświęcenia, aby koronę niepodzielną osiągnął… Ofiarowano przysięgę wierności i posłuszeństwa…
W czasie mowy palatyna, ani jeden głos się nie odezwał przeciwny, owszem ciągłemi okrzykami słowa jego potwierdzano… a całe zgromadzenie podnosiło ręce, zdawało się ożywione uczuciem wdzięczności i gotowością ofiary…
Król zaledwie kilku cichemi słowy podziękował, prosząc, aby nie doznał zawodu… „W obronie i dla dobra kraju tego nie będę szczędził trudu!!” rzekł w końcu…
Dyonizy arcybiskup strygoński, przyniesiony krzyż ucałował pierwszy na znak przysięgi ze wszystkiemi towarzyszącemi mu biskupami… Po nim palatyn Gara i wszyscy inni wierność ślubowali…
Starym obyczajem pochwycono potem króla na ręce i podniesiono po trzykroć do góry, z wołaniem wielkiem wiodąc do kościoła, gdzie arcybiskup dziękczynną pieśń zanucił…
VI
Wprzódy jeszcze, nim król na zamek powrócił, mistrz Grzegorz w towarzystwie Węgra Paloczego, z którym, jakeśmy wspomnieli, dobrą czasu podróży zabrał znajomość, wyszedł z kościoła, aby świeżem odetchnąć powietrzem.
– Dzięki Bogu, wszystko teraz skończone, choć długośmy na to czekali – rzekł Paloczy, który i Polaków i młodego pana, obcując z nim dłużej, polubił bardzo. – Mistrzu Grzegorzu, myślcie teraz abyście sobie tu gniazdo usłali takie, by po Krakowie nie tęsknić… Nie puścimy was już do Polski.
Spojrzał nań Grzegorz z Sanoka.
– Wszystko to jeszcze są słowa – odpowiedział na przekór Paloczemu, drażniąc go. – Myślicie o koronacyi a korony nie macie; my zaś nie damy naszego pana uwieńczyć inaczej jak tą pobłogosławioną, której królowa Elża wam nie da!!
Paloczy dziwną minę zrobił.
– My na to sposób znajdziemy! – rzekł zagadkowo.
– Jaki? Chyba poślecie Polaków Wyszehrad zdobywać? hę? – odparł uśmiechając się Grzegorz. – Razem z koroną potrzebaby zdobyć i królowę, a tej ani nasz pan ani my dla niego nie życzymy…
– I bez wyszehradzkiej znajdzie się poświęcana korona – rzekł Paloczy.
– Nie słyszałem, abyście mieli zapaśną – przerwał Grzegorz.
– Przecież widzieliście dziś na zgromadzeniu własnemi waszemi oczyma Władysława Garę, któremu straż koron obu powierzona była. Mamy go w ręku, musi nam albo koronę dać lub…
Tu Paloczy powiódł rękę po gardle.
– Takich banów i magnatów jak on – rozśmiał się Grzegorz – na gardle nie karzą nigdy; małych ścinają, wielcy uchodzą cali… my mamy na to przysłowie.
– A my – gorączkowo przerwał Paloczy – przysłowia nie mamy podobnego ani zwyczaju; im przestępstwo większe, a popełni je mąż, któremu ufano i zwierzono wiele, tem kara straszniejszą być powinna.
Grzegorz chciał w żart obrócić to, co Węgra w gniew wprawiało.
– Choćbyście Garze głowę ucięli – rzekł – korony przez to nie odzyskacie!
– Musimy ją mieć, albo inną, któraby tej była warta – dodał Paloczy, żywemi ruchami popierając mowę swoją – bo koronacya nieuchronna, tem spieszniej i konieczniej, ażeby pierwszą niemowlęcia Albrechtowego zniweczyć.
– Pamiętajcie tylko – począł Grzegorz z Sanoka poważniejąc – gdyście poznali młodego pana, że korona, którąbyście krwią zmazali lub gwałtem dla niego zdobyli, na jego czystej skroni nie spocznie. Mieliście zręczność zrozumieć go wy sami; my powiedzieć możemy, że teraz go dopiero poznajemy bliżej i lepiej, bo w oczach naszych jak kwiat się rozwinął; jest to natura bohaterska, piękna, szlachetna, brzydząca się gwałtem wszelkim i przeniewierstwem. Banowi Garze daliście listy żelazne, zaręczające mu bezpieczeństwo; raczej Władysław zrzecze się korony waszej, niż dozwoli ażeby mu tu włos spadł z głowy.
Namarszczył się Paloczy.
– Bądźcie pewni – rzekł – że na wszystko radę znajdziemy, a koronacya rychło nastąpić musi.
Grzegorz z Sanoka poruszył ramionami i chcąc dłuższego sporu uniknąć, zamilknął.
Nazajutrz, jak Węgier przepowiedział, panowie węgierscy napadli na bana Władysława Garę, stróża korony, o sprzeniewierzenie się i, nie pytając króla, natychmiast go uwięzić dali – za osobę jego czyniąc odpowiedzialnemi Szymona biskupa jagierskiego, palatyna i Mikołaja z Frysztadu.
Król zaledwie wstawszy ubierać się począł, gdy mu Tarnowski Gratus wiadomość tę przyniósł.
Powolny w innych sprawach, gdzie o cześć jego chodziło, Władysław uniósł się wielką niecierpliwością i gniewem. Nie chciał czekać przybycia panów, którzyby mu o tem oznajmili; posłał po Gratusa, aby Huniadego i kilku przedniejszych do niego natychmiast prosił.
Nie widzieli go jeszcze nigdy tak poruszonym przyboczni, do jego łagodności i dobroci nawykli.
Zaledwie Huniady z kanclerzem ukazali się w progu, gdy król żywo podszedł ku nim z brwiami ściągniętemi.
– Nie chcę wierzyć temu, co mi przyniesiono – rzekł dumnie. – Prawdali, żeście bana Władysława uwięzić kazali?
Huniady wystąpił pierwszy.
– Tak jest miłościwy panie – odparł stanowczo i śmiało. – Ban miał powierzoną straż insigniów królewskich, był odpowiedzialnym za nie. Wydał je lub niedbalstwem swem dozwolił je królowej przywłaszczyć. To ułatwiło śmieszną koronacyę pogrobowca, a drugą koronę królowa zastawiła cesarzowi i za okup jej wojnę prowadzić będzie. Słuszna rzecz, żeby stróż za skarb odpowiadał.
– Z tego com słyszał i wiem – rzekł król – widzę, że królowa i jej służba więcej winne niż Gara. Ale, winien czy nie, ban ma list żelazny, za którym, słowu mojemu ufając, tu przybył; nie dozwolę go więzić i zatrzymywać.
– Listy dane były, gdy wina jego nie została dowiedzioną – przerwał kanclerz. – Nic one nie znaczą.
– Słowo moje – zawołał król – droższe mi jest niż korona. To jedno powiedzieć wam chciałem i uroczyście oznajmić, iż, Bóg świadek, jeźli ban nie zostanie uwolniony, ja koronować się nie chcę, nie będę i natychmiast do Polski powracam.
Młody król wyrzekł to z taką mocą, głosem podniesionym, i skończywszy z dumą taką cofnął się w głąb izby, dając czuć, że dłużej o tem rozprawiać nie myśli, iż Huniady i kanclerz odpowiadać nie śmieli.
Po chwili milczenia, Władysław zwrócił się do Huniada.
– Bądźcie posłem moim, to ostatnie słowo…
Skinął i wszedł do sypialni.
Kanclerz z towarzyszem, nie zwlekając zwrócili się do izby, w której obradowano, odnosząc wyrok królewski.
Długi dość przeciąg czasu upłynął, nim oznajmiono królowi, że nadeszli węgierscy magnaci, wiodąc z sobą bana Garę.
Widać było po nich, jak gorącą i namiętną walkę stoczyli. Twarze i oczy były rozognione, piersi buchały, z ust wyrywały się słowa jak bryzgi ukropu. Szli sporząc jeszcze, a Władysław Gara w pół strwożony, na pół roznamiętniony doznanem upokorzeniem, ciągnął za niemi, nie ustając wyrzekać i tłumaczyć się.
Dopiero w sali umilkli oczekując na króla, który wyszedł sam jeden, a spojrzenia nań dosyć było, aby dowieść, że zdania swojego zmienić nie myśli.
Kanclerz w imieniu rady począł się rozwodzić usprawiedliwiając uwięzienie, gdy król mówić mu nie dając, przeciął zaraz.
– Słyszeliście wolę moją, tej nie naruszy żadne dowodzenie przeciwne.
Gara podniósł głos, bijąc się w piersi i krzycząc namiętnie.
– Nie wydawałem korony… wyrwano mi ją, stał się gwałt! rabunek! rozbój! Ślijcie, przekonajcie się, pudło jest złamane, pieczęcie pokruszone.
– Dobrowolnieś ją wydał! – przerwał jeden z magnatów. – Trzymałeś z królową.
Zaczęto wołać ze wszystkich stron i wrzawa się stała, która królowi była uwłaczającą i nieprzyjemną.
Powtórzył krótko, i stanowczo, że żąda uwolnienia Gary.
Kanclerz na to wybuchnął, spojrzawszy po swoich.
– Na rozkaz wasz, miłościwy panie, dajemy mu wolność; ale pomnijcie, że wrogiem wam był i będzie. Stanie się li co przez niego, własnemu pobłażaniu przypiszecie to, miłościwy panie… my nie będziemy winni.
Król spojrzał na Garę, który powiódłszy oczyma pełnemi nienawiści po stojących dokoła, ze złożonemi rękami zwrócił się do młodego pana i pokłonił mu.
– Pókim żyw, dobrodziejstwa tego nie zapomnę – rzekł – a przekonam oszczerców, iż mnie osądzili niesprawiedliwie…
Tak przeciwko wszystkim zawyrokowawszy król, odpuścił ich, nie chcąc słuchać ani dziękczynień bana, ani usprawiedliwień sędziów jego.
Wszyscy tłumnie i z wrzawą ponowioną wysypali się z królewskich pokojów.
Do dalszych uchwał, tyczących się koronacyi, król mieszać się nie chciał, bo mu wcale o przyspieszenie jej nie chodziło. Unikał nawet dowiadywania się o nie…
Za to Grzegorz z Sanoka, który nie miał do czynienia wiele, bo go poniekąd z umysłu – niedowierzając mu i lękając się niezależnego charakteru, o który go posądzano – zastępowano przez dziekana Lasockiego… stosunki pozawiązywawszy z Węgrami, nauczywszy się już ich języka, przestając ciągle z niemi, najprędzej był o każdej czynności uwiadomionym.
Wszystko, co się tu działo, nie było mu po myśli. Żałował Władysława, przeczuwał, że mógł się stać w rękach ludzi ofiarą swego szlachetnego charakteru…
Dziekan Lasocki i biskup Zbyszek, słysząc czasem swobodnie i ironicznie odzywającego się mistrza Grzegorza, nie dowierzali mu, obawiali go się przy królu. Była już parę razy mowa o wysłaniu do Polski, ale król okazał, że radby go zatrzymać przy sobie.
Do czasu więc nie ruszono go, patrząc nań tylko zdaleka.
Biskup Oleśnicki zaraz po koronacyi, o którą nalegał wraz z Węgrami, chciał i musiał powracać do Polski. Na swem miejscu, jako alter ego, zostawiał Lasockiego, a dla większego bezpieczeństwa byłby chętnie zabrał Grzegorza z Sanoka.
Wszystkie śmielsze odezwania się króla, słusznie czy nie, jego wpływowi przypisywano.
Nim na dworze wiadomem było, co postanowią w sprawie koronacyi panowie, Paloczy przybiegł już do mistrza…
– Tym razem – rzekł siadając zdyszany – skończone wszystko, zaprawdę… Dla sprawdzenia, że korona wykradzioną została, posyłają do Wyszehradu braci Jaczków; a w miejsce téj, którą królowa sobie przywłaszczyła, mamy świętszą jeszcze i ubłogosławioną, tę, która spoczywa na głowie Szczepana świętego…
– Jako? – zakrzyknął Grzegorz, łamiąc ręce. – Z grobu, ze zwłok chcecie świętokradzko porwać koronę, aby nią koronować… jakby na śmierci przepowiednią!! Na Boga!! Pomyślcież, godziż się to?? Z grobu?? z trupa?
Paloczy ruszył ramionami.
– Jest to najdroższa relikwia nasza! – zawołał – a któraż korona nie spoczywała na umarłych skroniach?? Nie możemy młodemu panu dać lepszego dowodu miłości naszej, jak uznając go godnym tej korony, która na głowie Apostoła Węgier czekała na niego!!
– Nie potraficie przecież odjąć i jemu i nam tej myśli, że wy go nie koroną żywych, ale umarłych uwieńczyliście, jakby był sam na śmierć przeznaczonym! – odparł Grzegorz z Sanoka, wzdychając…
– Władysław Gara jedzie z Jaczkami zdać Wyszehrad królowi – dodał Węgier. – Koronacya naznaczona w Białogrodzie na dzień świętego Aleksego…
Wszystko to mniej obchodziło mistrza, w myśli jego utkwiło jedno to, że koronę z grobu brać musiano. Nie mógł się oprzeć tej smutnej wróżbie, jaką z sobą niosła, a więcej nad wszystko obawiał się, aby na królu wiadomość o tem nie zrobiła przykrego, odrażającego wrażenia. Ale temu podejmował się zapobiedz biskup Zbyszek, który miał koronę Ś. Stefana jako ubłogosławioną i błogosławieństwo przynoszącą relikwię Władysławowi ukazać.
Grzegorz z Sanoka wcale nie spieszył się oznajmywać królowi, czekając raczej aby on mu pierwszy o tem powiedział i swoje zdanie zwierzył. Zwykł był bowiem król, najczęściej gdy dzień się urzędowie skończył i wszyscy porozchodzili, powoływać do siebie mistrza i poufale z nim rozmawiać, radzić się lub użalać. Być może, iż poufne te, ciche rozmowy, o których komornicy Władysława wiedzieli i donosić o nich musieli, niebezpiecznemi się wydawały biskupowi Oleśnickiemu, na miejscu Grzegorza z Sanoka żądającemu widzieć Lasockiego.
Tego król chętnie też słuchał i nim się posługiwał, lecz skłonności do zwierzania mu się myśli swoich nie okazywał.
Wieczorem, jak zwykle, znalazł się Grzegorz dla odczytania modlitw w sypialni królewskiej.
– Wy wszystko wiecie naprzód i prędzej niż ja – odezwał się do niego Władysław – więc i o koronacyi pewnie już wam mówiono.
– Naznaczono ją na dzień Ś. Aleksego – rzekł Grzegorz – słyszałem o tem.
– Dali mi dowód czci swej niemały – dodał król – najdroższą relikwię, koronę Ś. Szczepana przeznaczając na ten obrząd.
Grzegorz czekał co król o tem powie i przekonał się, że to co go uderzyło, owa przepowiednia grobowa, na umyśle Władysława wcale się nie odbiła. Widział tylko świętość korony. Uradował się temu prawie, iż on sam tylko doznał uczucia przykrego, które młodemu panu pobożność jego nie dozwoliła podzielać.
– Tak więc – mówił król z pewnym smutkiem – dokonać się ma to, co mi było przeznaczonem. Tyś świadkiem, żem nie pragnął brzemienia tego… nie mogłem się mu obronić… Potrafię ja li je dźwignąć?!
– Miłościwy królu – rzekł pocieszając Grzegorz z Sanoka – już ten pośpiech i gorącość, z jaką cię na tron wiodą, wróżą, że u boku twego dostoją wiernie… Zatem, w Bogu nadzieja.
Zamyślony Władysław nie odpowiedział nic, rozpoczęto wieczorne modlitwy.
Nazajutrz Gratus Tarnowski, dwaj Zawiszowie i kilku młodzieży, pragnący znużonego króla rozerwać, zrana do łowów się z nim przysposobili.
Były one rozrywką dla niego, ale nie taką namiętnością, z jaką się im ojciec oddawał. Z sokołami szczególniej Władysław jeździć lubił, a tu mu na nich nie zbywało. Codzień prawie przynoszono je w podarkach, tak że sokolniczych do nich nastarczyć było trudno.
Dzień się obiecywał skwarny. Konie już stały w podwórcu zamkowym, gdy wrzawa jakaś w izbach poprzedzających królewskie słyszeć się dała. Rozeznać w niej mogli łatwo głosy krzykliwe, spór jakiś i wołanie Węgrów, stojących z Polakami u drzwi na straży.
Codzień prawie się trafiło coś podobnego, więc wagi do tego nie przywiązywano; Gratus z Tarnowa wybiegł się dowiedzieć o przyczynie sporu, i po chwili wrócił blady a zaniemiały.
Król wstrzymał się z wyjściem, choć już rękawicę ptaszniczą miał na ręku.
– Cóż to za wrzawa? – zapytał.
– Zaprawdę – bąknął Gratus pomięszany – nie wiem. Człek jakiś nabija się do króla, chcąc go widzieć koniecznie… straże nie puszczają. Krzyczy umyślnie, aby się dał słyszeć…
– Któż to? pokrzywdzony może? potrzebujący sprawiedliwości? – odparł król, posuwając się naprzód.
Gratus zastąpił mu drogę.
– Miłościwy panie, włóczęga jakiś. Ks. Lasocki go na rozkaz wasz wspomoże jakim datkiem… nie wychodźcie.
– Ale ja chcę go widzieć! – przerwał Władysław, marszcząc się i zlekka usuwając Tarnowskiego.
Stał w progu sali wielkiej król, gdy w drugim jej końcu, wyrywający się z rąk dwom drabom, mężczyzna ogorzały, silny, wielkiego wzrostu, w odzieży potarganej, z odsłonioną piersią obrosłą, krzycząc wcisnął się, a ujrzawszy króla, rękę podniósł i wołał:
– Muszę z królem mówić! muszę.
– Puszczajcie go! – zawołał Władysław.
Nim ten rozkaz spełniono, już po za nieznanym człekiem znaleźli się niespokojni o bezpieczeństwo królewskie: Huniady, Orszag i kilku innych…
Puszczony rzucił się wprost, oczyma szukając króla. Domyślił się go z postawy i oblicza… Padł na kolana, lecz nie mógł mówić, bo walka ze strażą i jakieś roznamiętnienie oddech mu zatamowały.
Tymczasem Huniady i inni nadbiegający stanęli tuż…
Klęczący na ziemi, obłąkanemi oczyma wodził dokoła, potem rękami drżącemi począł dobywać coś z za sukni i worek skórzany, w którym brzęczało złoto, rzucił na podłogę… Podniósł ręce ku królowi i mówić począł żywo, niezrozumiale, bełkotliwie po madziarsku…
– Oto złoto – krzyknął – które mi dali słudzy królowej z jej rozkazu, za to, abym cię zabił, panie!! Tak, przysięgam na to… chciano mnie kupić, wysłano z tem… i oto przychodzę ci wyjawić… Nie będę zbójcą!
Król nie uląkł się wcale, lecz pobladł i czoło zmarszczył. Nim miał czas odpowiedzieć, rzucić pytanie, rozmyśleć co czynić z winowajcą, już za nim krzyk się dał słyszeć i na znak Huniada, porwała się na niego straż węgierska, schwyciła, jeden za gardło go ścisnął i na rękach prawie miotającego się wynieśli.
Na rozkaz króla pobiegli zaraz Polacy, lecz Węgrzy byli tak rozjuszeni i wściekli, że niepodobna było do nich przystąpić, ani mówić z nimi.
W mgnieniu oka znikł i ten człowiek i ci co go porwali… Cisza zaległa w podwórcach.
Król wstrzymał się z wyjazdem… Cały dwór polski zbiegł się w jakiejś trwodze o pana swego. Stało się to w chwili, gdy o żadnem niebezpieczeństwie nie marzono nawet i nie przypuszczano…
Napróżno wyglądał Władysław, ażeby wiadomość mieć jakąś o człowieku tym i przygodzie… nikogo na zamku znaleźć nie było można do południa…
Nadchodzący biskup Zbyszek nie wiedział o niczem… Nierychło wreście zjawił się Huniady z tą twarzą jaką miewał zawsze, nawet gdy wszyscy się roznamiętniali… poważną i chłodną. Przystąpił do króla z pokłonem i uprzedzając jego pytanie, rzekł spokojnie.
– Wrzawa niepotrzebna. Człowiek szalony, jak się zdaje… Skwar słoneczny przepalił mu czaszkę, plótł od rzeczy… Niema mówić o czem.
– Cóż z nim uczyniono? – przerwał król.
– Zapewne jako szalonego zamkną go – dodał obojętnie Huniady.
Nic więcej dowiedzieć się już nie było można. Panowie węgierscy dali sobie słowo zapewne, iż toż samo będą wszystkim powtarzać.
O losie człowieka nikt nie wiedział, starano się wypadkowi odjąć wszelkie znaczenie i wagę. Król się jednak uspokoić tem nie dał, ale domaganie się jego zbywano odpowiedziami obojętnemi.
Wszyscy usiłowali przez dzień cały uwagę od tego wypadku odwrócić i zatrzeć jego wspomnienie. Na królu wszakże widać było, iż nim znowu niepokój owładnął…
Grzegorz z Sanoka, który nie był wypadkowi przytomnym, dowiedział się o nim dopiero od jednego z Tarnowskich. Natychmiast poszedł na zwiady, ale Paloczego, na którego najwięcej rachował, nie znalazł go. Gdy się już nad wieczorem zjawił, miał oblicze nachmurzone…
Zapytania mistrza zbywał w początku, tak samo jak inni, tłumacząc przygodę szaleństwem i usiłując ją lekceważyć… Lecz Grzegorza z Sanoka niełatwo oszukać było.
– Kłamcie sobie przed królem co chcecie – rzekł – ja wam nawet w tem dopomagać jestem gotów, ale dla siebie chcę prawdę wiedzieć.
– Kiedy pono nikt jej tu się już nie dowie – szepnął po naleganiu Paloczy. – Człowiek albo istotnie przez sługi Elży przekupionym był, bo ta co koronę dla dziecka wykradła, mogła dla niego i na zabójstwo się ważyć… albo kłamał dla zyskania nagrody…
– Przecie w końcu pod grozą kary przyzna się – rzekł Grzegorz.
Paloczy ręką zamachnął i szepnął cicho:
– Ja tam nie byłem… Brali go na męki! brali! kleszczami go rwali, piekli…
Dokończył ruchem tylko znaczącym.
– Żyw? – zapytał Grzegorz.
– Rozszarpać go kazano – dodał Paloczy jeszcze ostrożniej, i oczy podnosząc dodał:
– Któż ich wie? może ci, co się obawiali aby ich nie wydał, śmierć mu przyspieszyli!!
– Zewsząd więc jeszcze otacza nas niebezpieczeństwo! – łamiąc ręce rozpaczliwie wykrzyknął Grzegorz… – O! ten biedny młodzian nasz, po co jemu i nam było leźć w to gniazdo osie!!
Wstrząsnął się Paloczy.
– Nie mówcie tego, nie mówcie… Źlem się wygadał… Srogości tu potrzeba było, dlatego ukarano podłego złoczyńcę! I nikomu nie przebaczymy… Wasz pan za dobry jest, ale my za niego okrutni być musimy. Niech i człowiek ten i pamięć o nim przepadnie!!
Paloczy nic już więcej powiedzieć nie chciał. Wypadek też zatarty żadnych dalszych następstw nie miał. Utajono przed królem los, jaki spotkał winowajcę czy szaleńca, o którego nazwisku sami nawet Węgrowie nie wiedzieli. Pastwiono się bowiem nad nim z wściekłością taką, z takiem zapamiętaniem, że nie badając prawie, życie mu wzięto…
Tajemnicą więc na wieki okryte było to wrzekome targnięcie się na życie króla, a domysł tych, którzy przypuszczali, że nasłanego zbójcę zadławiono, aby ohydę czynu od królowej odwrócić… może nie był bez podstawy. W pośród tych, co Władysławowi przysięgali wierność i służyli mu, znaczniejsza część potajemnie sprzyjała wdowie…
Nadszedł w ostatku dzień ten uroczysty, w którym na skroń młodzieńczą polskiego króla miano włożyć koronę Ś. Szczepana.
Wszystko, co otaczało Władysława w Peszcie, pociągnęło do Białogrodu.
Tu naprzód wobec Jaczków i panów polskich okazano rozbitą skrzynię, z pieczęciami złamanemi, z której korona wykradzioną została przez starą Kottanerin…
Znalazły się w niej berło, jabłko i ów podwójny krzyż, który w r. 1000 papież dozwolił nosić przed królem Węgier, gdy mu koronę dla Bolesława polskiego przeznaczoną oddawał.