Kitabı oku: «Strzemieńczyk, tom drugi», sayfa 8

Yazı tipi:

VIII

Grzegorz z Sanoka, jak z listu tego widzimy, nie opuszczał króla Władysława, chociaż jak w kraju, tak i tu, nie odgrywał przy nim żadnej ważniejszej roli, bo więcej zawsze unikał jej, niż się o nią starał.

Nie był on stworzonym do tych zabiegów ruchliwych, w których trzeba było często twarzą i słowy przypochlebiać się, prawdę zakrywać, kroki mierzyć, i jak łowiec do zwierzyny, iść ostrożnie do celu.

Kunszt ten wysoko ceniąc w kardynale biskupie Sabińskim i prawej ręce jego dziekanie Lasockim, chętnie im z miejsca ustępował, a nawet nad umysłem Władysława dozwolił osiągnąć władzę wielką.

Grzegorz z Sanoka, kochając młodzieńca, na którego rozkwitnięcie patrzał, więcej go chciał mieć dla kraju, dla Polski, niż dla świata. Ale mógł-że walczyć z ludźmi, którzy mu ciągle sławę wielkich bohaterów prorokowali, Aleksandrem go i Cezarem przyszłym głosili, wystawiali mu chwałę, jakiej się miał dobić, i gorące serce rycerskie rozpalali, nie dając zwrócić się ku własnej ziemi i rodzinie.

Cenił i kochał król zawsze mistrza swojego, rad się mu zwierzał, rad przed nim westchnął, ale się nie taił, że wielkiego owego głosu, którego papież Eugeniusz IV był tłumaczem, powołaniu na wodza i obrońcę usłuchać musi.

Rosło w nim serce bohatera, a Grzegorz, choć ze łzami w oczach, oziębiać go nie śmiał i przeciwić się szlachetnemu popędowi.

Ogarniał wszystkich zapał, który dokoła siebie kardynał szerzył, mając jakby od Boga zesłane natchnienie, wieszczym głosem zapowiadając, że Władysław urośnie na pierwszego bohatera swych czasów…

Król tak codziennie podżegany, trwał w zapale, młodzież polska i węgierska otaczająca go, uczucia te podzielała… Nieodstępny towarzysz, skarbnik, pisarz, mentor, pośrednik dziekan Lasocki wtórował wiernie kardynałowi…

Zjednany tym samym widokom, wsławiony już zwycięztwy, chciwy nowych bojów i dostojności, rycerz mężny i wódz najlepszy Jan Huniady, ile razy przybył do Budy, prawił o walkach z niewiernemi i o możności odzyskania na nich zdobyczy, wygnania z Europy…

Zdawało się, że rozpocząć tylko było potrzeba wojnę, iść i zwyciężyć. Kardynał Cesarini ofiarował się też z krzyżem w ręku razem ciągnąć i stawać na placu boju… Obiecywano posiłki zewsząd, przyrzekano pieniądze, ale owi pielgrzymi zbrojni z Niemiec, z Włoch i innych krajów, o których mówiono wiele, przybywali bardzo skąpo, a byli to po większej części odarci i licho zbrojni łotrzykowie, którzy gdzieindziej miejsca i chleba znaleźć dla siebie nie mogli.

Lata, które tu przebył nasz Grzegorz z Sanoka, wysyłany czasem do Polski, powoływany przez króla nazad, nieopuszczający go prawie, choć tak jak bezczynny, zbogaciły jego doświadczenie, nauczyły go ludzi poznawać, lecz nie podniosły ani na stopień wyższy, ani położenie zmieniły…

Nauczył się języka węgierskiego tak, jak wprzódy niemiecki sobie zupełnie przyswoił; przyjaciół zjednał wielu, nikogo z tych, których miał, nie stracił, i pozostał widzem ciekawym tego, co się dokoła zawiązywało, plątało i gotowało na przyszłość.

Kardynał Cesarini wysoko cenił uczoność jego, łacinę, podziwiał do języków zdolności, bo Grzegorz z podróży włoskiej i italskiej mowy przywiózł znajomość, lecz nie znajdując w nim tak posłusznego narzędzia, jakiego potrzebował, wcale go do niczego nie używał.

W zdaniach też różnili się często. Kardynał Cesarini jeden tylko cel miał na oku, dróg do dojścia do niego nie wybierał, dla niego wiele gotów był poświęcić, a co mu Grzegorz miał właśnie za złe, siebie zarówno, ale i młodego króla.

Z Grzegorzem więc miłą się zabawiał pogadanką, ale w sprawach ważnych zamykał się z Lasockim i naradzał, jego posyłał, nim się wysługiwał.

Niepospolitym też on był człowiekiem i niedarmo ulubieńcem biskupa Zbyszka, który go tu na swem miejscu zostawił. Uczony, bystrego pojęcia, w pracy niezmordowany, życia wstrzemięźliwego, żelaznego zdrowia, zawsze gotów zarówno siąść na koń i do pióra a z obu skorzystać, jak należało, dziekan był ulubieńcem kardynała, który nie wahał mu się najświetniejszej obiecywać przyszłości.

Poeta i śpiewak, Grzegorz z Sanoka nie nadawał się do spraw, wymagających przebiegłości, utrzymując głośno, że prostą drogę zawsze uważał za najkrótszą i najlepszą.

Trochę więc go lekceważono, a on obojętnie i nieco ironicznie na krzątających się poglądał…

Po długich zabiegach około cesarza Fryderyka, owego pana „małego serca”, który własne interesa zawsze stawił przed innemi, udało się nieznużonemu kardynałowi zawrzeć nie już pokój, ale rozejm dwuletni i to na niekorzystnych warunkach…

Było to raczej pozorne niż rzeczywiste zabezpieczenie się od domowej wojny, bo najemne Czechy z Giskrą pozostawały na tyłach…

Lecz niecierpliwość była tak wielka, tak rozdrażniona oczekiwaniem, że król ani Huniady, nie wahali się natychmiast, pomimo spóźnionej pory i nadchodzącej jesieni w listopadzie wyruszyć w pole.

Wszystko stało w pogotowiu, tak, że gdy kardynał przybył z powrotem, zawrzało w Budzie… i wnet pułki wyciągać zaczęły…

Władysław był niewypowiedzianie szczęśliwy. Wieczora tego, gdy wiadomość przyszła, powitał Grzegorza, jak zwykle powołanego do modlitw wieczornych, okrzykiem…

– Idziemy nareszcie! idziemy!

Oczy mu pałały, drżał cały…

– Ty stoisz zimny – dodał z wyrzutem – jak gdyby ci sława moja drogą nie była.

Mistrz podniósł ręce obie.

– Królu mój – zawołał – także to o mnie sądzisz?

– Przebacz mój drogi – odezwał się Władysław – ty ducha tego wojowniczego nie masz… ja czuję, żem powołany do boju!! Wszystko się tak składa, abym w rękę Opatrzności i jej zrządzenie wierzył. Ona mnie woła i popycha!!

Stanie nas w polu, Bogu dzięki, czterdzieści tysięcy żołnierza, które łatwo podwójną siłę turecką zmódz potrafią!

Huniady sam zebrał dwadzieścia pięć, mamy Czechów na żołdzie papiezkim, mamy ochotników, mamy Krzyżowców z Niemiec i Francyi, Serbów i Wołochów…

– I co najlepsza – dodał Grzegorz – Polaków, którzy za ciebie królu nasz, ostatnią krwi kroplę wylać są gotowi…

– Zwyciężymy!! – krzyknął król z zapałem niezmiernym – a ty, mój mistrzu, nieprawdaż, wierszem łacińskim podasz potomności sprawy nasze??

– Pozwolisz więc miłość wasza – dodał Grzegorz – abym, opiewać je mając, oglądał…

– Jakto! chcesz być z nami – dodał król radośnie.

– Jeżeli kardynał Cesarini towarzyszyć się wam nie waha, jakżebym ja, jałmużnik i spowiednik wasz, miał pana swego opuścić??

W ten sposób Grzegorz z Sanoka, zaciągnął się także na tę krzyżową wyprawę i razem z innemi wdział krzyż na pierś…

Oprócz niego, prócz młodego dworu i nieodstępnych towarzyszów, szli z królem polscy panowie: podkanclerzy Piotr ze Szczekocin, Piotr Nałęcz z Szamotuł, Paweł z Sienna Wojnicki, Jan z Tarnowa, Mikołaj z Chrząstowa, Mikołaj Różyc z Zakrzowa, Hinka Toporczyk z Balic, Michał Lasocki, Stanisław z Pleszowa i wielu a wielu innych. Wszystko rycerstwo najdzielniejsze, którego widok sam mógł trwogę wrazić w nieprzyjaciela…

Z Węgrów co przedniejszego brało ochotny udział w wyprawie…

Mniej pokaźnie stawiły się pułki zaciążne i obce, ale te tak rozkładano, aby na oczach nie były…

Przy królu jechał z krzyżem w ręku, przez krucyfera poprzedzany, kardynał Cesarini, który na siebie rachował najwięcej, aby wojsko zagrzewać i nie dopuścić mu ostygnąć, dopókiby śmiertelnego nieprzyjacielowi nie zadało ciosu.

Pochód, po uroczystem wyjściu z Budy, przy okrzykach, pieśniach, biciu we dzwony i modlitwach po kościołach… posuwał się w takiem ducha podniesieniu, z tak ognistym zapałem, że gdyby w tej pierwszej chwili nieprzyjaciel stawił czoło, jak burza zniósłby go ze szczętem…

Z nadzwyczajnym pospiechem przebywszy Dunaj, wojsko oskoczyło mury Zofii. Gród nie mógł mu się opierać, poszedł w perzynę, a zaciężni żołnierze mężnie się na rabunek rzucili. Wszystkich ożywiał ten duch, który płynął z młodego króla… Pierwszy on do dnia dosiadał konia, kładł się na spoczynek ostatni, był jakby gorączką jakąś trawiony…

Nie dawał też mu ostygać kardynał, równie bojowniczego ducha… Nic się oprzeć nie mogło zwycięzkim zastępom, a każda walka dodawała męztwa…

Turcy zasadzki czynili, napadali z boku, czatowali po wąwozach, rzadko znaczniejszy ich oddział wychodził do walki.

D. 3 listopada po wielu bitwach zwycięzkich, nastąpiła krwawa i szczęśliwa pod Nissą…

Zdobyto wrota Trojana, wąwozy Ssulu-Derbend… Turcy nie śmieli już wyjść w pole, ale osaczali przejścia, kryli się za skałami, z wierzchołków gór zasypywali strzałami…

Wśród tych szczytów okrytych śniegiem, po drogach zeszklonych od lodu, położyło się wojsko na krótki spoczynek w przededniu wigilii Bożego Narodzenia… Zwycięzki pochód, nieustanne utarczki pomniejsze, niedające chwili do rozmysłu ani na spoczynek, utrzymywały wojsko całe w tym stanie roznamiętnienia rycerskiego, który zaślepiał na następstwa i nie dawał widzieć niebezpieczeństwa.

Dnia tego, gdy na noc obóz rozbito w dolinie wśród białych gór, z których wiatr dął śniegiem i mrozem, król do nędznego wszedł namiotu, aby jeśli nie zdjąć, to choć zwolnić na ramionach zbroję.

Starsi z jego towarzyszów, których konie po drodze popadały, widząc brak żywności, nadchodzącą zimę, pozamykane wąwozy, w których głębinach Turcy siedzieli, pierwsi poczęli się domagać odwrotu. Dalej posuwać się nie było podobna…

Ale kardynał Cesarini, który sam chlebem suchym i roztopionym śniegiem żyć był gotów, pędził naprzód i o odwrocie mówić nie dawał.

Grzegorz z Sanoka u maleńkiego, rozpalonego z biedą ogieńka, pod nędznym namiotem, którym wicher targał a śnieg doń zalatywał, grzał ręce zbiedzony, gdy nadszedł podkanclerzy Piotr ze Szczekocin…

Nie zdjął on był zbroi z siebie ani hełmu, w ręku trzymał kilka strzał, które w jego koszuli żelaznej uwięzły, a jedna z nich u ramienia lekko raniła…

Był to jeden z najwaleczniejszych rycerzy, i jeden z najtroskliwszych o króla…

– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus mistrzu Grzegorzu – odezwał się do siedzącego, który nie dojrzał nawet gościa. – Jutro wigilia do Godów, pono ryby nie skosztujemy…

– Bylebyśmy chleb mieli – westchnął Grzegorz.

– Niewszyscy go na pewno dostaną – odparł podkanclerzy – kardynał sam żyje słowem Bożem i ogniem świątyni, ale my, niegodni grzesznicy wkrótce jeżeli nie od strzał nieprzyjacielskich, to od mrozu i głodu poginiemy, Bogu na chwałę, ale komu na pożytek, nie wiem.

Grzegorz się uśmiechnął, poprawił ogieniek, który wiatr gasił.

– Mistrzu, czasby nam jeśli nie o sobie, to o królu pomyśleć – dodał Piotr ze Szczekocin. – Wy ucho pańskie macie. Włoch, święty człek, ani słowa, ale ani kraju nie zna, ani wojny nie rozumie…

Zwycięztw, dzięki Opatrzności, odnieśliśmy dosyć, dokazali cudów… Turcy dokoła nas otaczają, nam głód doskwiera, zima nad nami… nie wyjdzie ztąd noga nasza!

– Ucho pańskie wprawdzie dostępne jest dla mnie – odezwał się Grzegorz – ale jakże zwyciężcę zatrzymać? Nie widzi on i nie chce dojrzeć niebezpieczeństwa, a gdyby je przeczuwał nawet, jedno słowo kardynała popchnie go dalej…

– Na Boga, mistrzu – przerwał podkanclerzy – króla i sławę jego ratować potrzeba. Zwyciężyliśmy, lecz pragnąc nad siłę, stracimy plon zdobyty… Mówcie mu…

– Ja? – odparł Grzegorz. – Nie posłucha mnie. Idźcie wy wszyscy, coście dali męztwa i wytrwałości dowody, macie większe prawo przemówienia nademnie…

– Chodź-że i ty z nami – zawołał podkanclerzy – król jest w swoim namiocie i już do jutrzejszej się przygotowuje potyczki, która nas nieochybnie czeka, bośmy w okół otoczeni. Chodźcie.

Cokolwiek zawahawszy się wstał Grzegorz, poprawił kożuszek na sobie i wzdychając szedł za podkanclerzym.

W gołem na polu, na śnieżnej zamieci, pootuleni opończami, nieopodal stali, cicho radząc rycerze polscy, starszyzna: Jan z Bobrku, Piotr Nałęcz, Paweł z Sienna i inni. Gwarzyli po cichu, ale z żywością wielką, gdy Piotr ze Szczekocin nadszedł z Grzegorzem.

– Do króla chodźmy – rzekł przystępując podkanclerzy.

O kilkanaście kroków był namiot Władysława, z prostych wojłoków, mały i ciasny. Świeciło się w nim trochę, a przez co chwila uchylane opłotki widać było ciżbę we wnętrzu. Młodzież napełniała namiot.

Czeladź tymczasem u ognia chudego zamarzłe rozgrzewała wino i resztki skostniałego od mrozu mięsa.

Władysław stał w pośrodku, hełm zdjąwszy ze skroni, z włosami rozpuszczonemi, z oczyma błyszczącemi, z czołem promieniejącem. On, Tarnowscy, Zawiszowie, żywą prowadzili rozmowę. Kardynał obok w drugim namiocie znajdował się na modlitwie…

Gdy starszyzna ukazała się u wnijścia, rozstąpili się młodsi, król zobaczywszy ich gromadą wciągających, zmarszczył się trochę.

Podkanclerzy zdjął szyszak i głos zabrał.

– Przychodzimy do miłości waszej – rzekł – z obowiązku sług wiernych. Szliśmy naprzód nie zważając na nic, lecz dalej chyba kości położyć przyjdzie. Wojsku żywności brak, konie padają, mróz ściska, Turcy nas osaczają, a zima i śnieg dobiją.

Miłościwy panie, myśmy ginąć gotowi, ale tobie młodemu i do wielkich przeznaczonemu zwycięztw i dzieł, nie możemy dać tu zastrzęgnąć marnie…

Zwycięzcami byliśmy, ale czas powracać! czas…

Wszyscy za podkanclerzym potakująco zawtórowali.

Król drgnął z niecierpliwości.

– Na Boga – zawołał – wracać, wracać, gdyśmy u progu zwycięztwa?

– Progu tego nie przestąpimy – rzekł podkanclerzy. – Ludzie padają jak muchy… Nie przed Turkiem ustąpim, ale przed mrozem i śniegiem, przed głodem!

Mruczenie i kilka głosów potwierdziło słowo Piotra. Król stał widomie zafrasowany…

Wtem z boku podniosła się ścianka i kardynał w sobolowej szubce wcisnął się do namiotu. Twarz jego zbladła wyrażała przestrach, oczy niespokojnie biegały…

Król jakby na pomoc wzywając, wejrzał ku niemu.

Cesarini podnosił już ręce.

– Mówicie o odwrocie – zawołał – teraz, w tej chwili, gdy… krok dalej a hordy te pierzchną strwożone przed nami… Chcecie laur zwycięzki zedrzeć ze skroni waszego króla…

– Wasza przewielebność – począł powoli Paweł z Sienna – nie widzieliście, jak my, co się z wojskiem dzieje… Z głodu i zimna zginiemy tu wszyscy… Koni połowa padła, w każdem obozowisku zostawiamy trupy, nie od strzał nieprzyjaciela, ale od chorób i wysiłku… Litość mieć potrzeba nad ludem tym…

Cesarini zamilkł spuściwszy głowę.

– Próżne obawy – szepnął cicho – opieka Boża nad nami… Opatrzność nie da ginąć żołnierzom Chrystusowym…

Szmer dał się słyszeć między rycerstwem.

– Wasza przewielebność modlić się za nas racz, ale o wojsku dozwól nam myśleć, bo to nasza sprawa – rzekł trochę szorstko podkanclerzy. – Daliśmy dowody, że nam na męztwie nie zbywa, że nie z obawy ustąpić chcemy, ale z musu…

Wtem król, który słuchał zmięszany i smutny, wyciągnął ręce ku nim…

– Pietrze – odezwał się do podkanclerzego – zaklinam cię i was na wierność waszą dla mnie, jutro wigilia do Godów… jutro… tylko dozwólcie. Wiem i czuję, że wielką walką zwycięzką stoczymy…

Potem – dodał ze smutnem westchnieniem – jeżeli rada wojenna postanowi, pociągniemy do Budy!

Wszyscy zamilkli, skłonił się podkanclerzy.

– Niech się stanie wola wasza – rzekł spokojnie – lecz pojutrze, niedalej musimy wracać, jeśli choć część wojska, miłość wasza, do Budy chcesz doprowadzić…

Natychmiast cofnęli się wszyscy z ciasnego namiotu, w którym król, kardynał, na boku młodzież, a u wnijścia Grzegorz z Sanoka pozostał. Zmierzył go nieufnem okiem kardynał, jakby w nim przeczuwał przeciwnika.

– Znużeni są rycerze nasi – przerwał milczenie Cesarini – przebaczyć im to należy, lecz zaprawdę źle obrali chwilę do żądania odwrotu…

Stracimy owoc całej wyprawy!

– Lękam się – odezwał śmiało Grzegorz z Sanoka – aby dla owocu drzewo nie runęło. Siły ludzkie mają granice… a myśmy do niej doszli. Stan wojska okropny, śmierć grozi… Jeszcze chwila a zguba nasza nieochybna. Turek nas wojować nie potrzebuje, zima jest mu najlepszym sprzymierzeńcem. Bitwy nie wydaje, bo wie, że legniem i bez niej…

Król słuchał jakby zawstydzony. Cesarini się odwrócił milczący…

– Rycerstwo to – dodał Grzegorz – tyle okazało męztwa, że mu uwierzyć można, gdy mówi, non plus ultra. Ono zginąć gotowe, lecz króla ocalić mamy obowiązek…

Syknął kardynał.

– Wszyscyśmy na równe wystawieni niebezpieczeństwo – rzekł – czemuż go nie czujemy?

– Waszej przewielebności święty zapał – odparł mistrz – nie daje ziemskich rzeczy dojrzeć.

– Jutrzejszy dzień rozstrzygnie – wtrącił król gorąco. – Zwycięztwo pewne… Ono podźwignie wojsko i sił mu doda…

Cesarini ręce podniósł ku niebu.

– Ten, którego narodziny w żłobku betleemskim pojutrze radośnie obchodzić mamy, Pan nasz i Wódz nasz zaopiekuje się nami…

Natychmiast król, jakby niemiłą już rozmowę chciał przerwać, zapytał Grzegorza z Sanoka o Zbigniewa Rosperskiego, który tego dnia strzałą pod pachwinę ugodzony, na wozie do obozu jechać musiał, bo dużo krwi utracił.

Grzegorz odpowiedział, że ranę zawiązano i krew zatamowano, ale Rosperski spoczynku potrzebował.

Wtem wniosła czeladź rozmarzłe wino, chleb czerstwy, ser i skromny posiłek, którego pomimo znużenia, ponieważ dzień był piątkowy, zaledwie dotknięto…

Późną już nocą, pokładli się, kto mógł na spoczynek krótki, ledwie rozdziewając ze zbroi.

Zaledwie szarzeć zaczęło, w obozie wszystko się poruszyło. Czaty na otaczających dokoła górach, dostrzegły ćmy pogan, które stanowisko obrawszy sobie ponad wojskiem, zabierali się zasypać je strzałami. Gdzieniegdzie okrzyki, pisk i nawoływania dzikie słychać było…

Król już zbroję wdziawszy konia niecierpliwy dosiadał i rwał się prowadzić swoich… Oddziały ściągano, namioty składano, dowódzcy ludzi gromadzili, podnoszono chorągwie. Jeden z pierwszych, Cesarini, siedział na koniu, zdążając za królem, lecz Władysław, który naprzód z młodzieżą wyruszył, prosił go, aby przy obozie pozostał…

Równo ze dniem, nie z jednej strony, ale naokół, zawrzał bój straszliwy. Zdawało się, że Turcy czuli, iż nieprzyjaciela sam pochód i zwycięztwa wysiliły, spadali więc z gór zuchwale i walczyli wściekle… Lecz brzmiała już Bogarodzica, polskie pułki z królem rzuciły się na pogan, a przed ich żelaznym zastępem kupy dzikie pierzchały…

Grzegorz z Sanoka stał za kardynałem, który z konia nie zsiadając modlił się i błogosławił. Patrzał na króla swego, który uniesiony przez konia… zniknął mu z oczów wśród tłumu wijącego się i wrzeszczącego. Strzały tureckie sypały się jak grad i słychać było zdala dźwięczenie ich na zbrojach…

Dwa działka małe, które król miał z sobą, ustawione z boku, nabite drobnemi kulami, wsypywanemi w nie, dały się słyszeć zdala i huk ich rozległ się po górach… Tam gdzie padł ich strzał, motłoch pierzchał… W ślad za nim biegli konni…

Lecz zaledwie jedną kupę rozegnano, druga z gór spuszczała się, jakby w ich wnętrzach niezliczone się tłumy lęgły…

Dzień stał się wielki, biały, ale z nim razem zerwała się zamieć śnieżna, która z wąwozów buchała obłokami i zakrywała walczących.

Całe wojsko z niezmierną zajadłością walczyło z poganami… Przy wozach i obozie zaledwie kto pozostał, bo i ciury zagrzane do boju biegły… Ponad tem śnieżnem pobojowiskiem, jakby jeden krzyk ogromny, ryczało głosów tysiące…

Nadeszło południe… Na chwilę z za przelatujących obłoków ukazało się blade słońce i znikło.

Walka nie ustawała… Cesarini modlił się upatrując króla, ale go już dojrzeć nie było można. Z wiernym orszakiem swoim znajdował się w pierwszych szeregach…

Z południa już, pieszo, straciwszy konia, ranny w twarz, bo hełmu nieostrożnie uchylił, ukazał się nakuliwający Lasocki…

Grzegorz z Sanoka pospieszył ku niemu.

– Co się z królem dzieje? – zawołał.

Zwrócił się i kardynał ku niemu.

– Z królem! – odezwał się Dołęga. – Nie wiem już ile strzał w nim uwięzło i czy go nie raniła która, alem widział, gdy pędził naprzód i rozbijał a siekł pogańców!

Podkanclerzy hamował go napróżno… Ustąpić nie chciał, choć na góry te wdrapać się za niemi nie można, na karki nam spada ta szarańcza…

Cesarini pobladł. On sam nareszcie dojrzał niebezpieczeństwa i strwożył się o króla.

– Wezmijcie konia mojego – odezwał się – a jeśli siły macie, jedźcie ku królowi, zaklnijcie go, aby powracał. Na lepsze czasy zachować mu się potrzeba…

Mrok zaczynał padać, gdy w końcu wojsko, które na pierwsze wyniosłości cudem męztwa się spięło, zadawszy Turkom niemało ciosów, bo stoki były niemi usłane, zwolna dla nocy samej cofać się zaczęło…

Grzegorz z Sanoka upatrywał króla tylko, Cesarini niecierpliwszy jeszcze wyjechał naprzeciw niemu. Na górach widać było uchodzące Turków gromady, kryjące się w wąwozach i na płaszczyznach śnieżnych leżące pomostem trupy. Powracające pułki nuciły pieśń zwycięzką, którą wiatr zrywając, roznosił… Górą niebiosa z za białych obsłon wieczornym lazurem przyćmionych, nocne wypogodzenie i mróz zapowiadały…

Gwiazdy, co dnia tego w Polsce uroczystą oznajmują wieczerzą z starochrześciańskim obyczajem łamania się poświęconym chlebem, tu świeciły powracającym z boju wygłodzonym, rannym, znużonym, ale rozpromienionym zwycięztwem.

Podkanclerzy i ci wszyscy, co wczoraj domagali się powrotu, dnia tego dokazywali cudów, wojsko, oprócz zaciężnych papiezkich żołnierzy i cudzoziemców do zimna nienawykłych, skostniałych, biło się bohatersko… Król wracał ranny w rękę, mnóztwem strzał wśród dnia rażony, z których żadna zbroi jego i koszuli nie przebiła, oprócz jednej.

Rana ta, nieznacząca, tocząca się z niej krew radowała młodzieńca. Spoglądał na nią z dumą, pokazywał ją szczęśliwy. Była to krew za wiarę wylana.

Z podniesionym hełmem jechał teraz… śmiejąc się i żywo z Tarnowskimi rozmawiając, tak jak niegdyś na krużgankach zamku krakowskiego swawoląc z sobą, drażnili się wzajemnie…

Ponad głowami ich powiewały górą podziurawione od strzał chorągwie św. Wacława, Jerzego i królewska… Starsi rycerze jechali poważni i zadumani… Mieli słowo króla, że to była bitwa ostatnia. Dalej posuwać się nie było podobna. Przewidywali jednak, iż upojenie bojem dnia tego odwrót utrudni.

Podkanclerzy naradzał się ze swemi. Postanowiono, jakby wczorajszy rozkaz króla spełniając, gotować się do zwinięcia obozu…

Z wesołą twarzą Władysław powitał mistrza Grzegorza, ukazując mu ranę swą, pogiętą zbroję i cały pęk strzał, które wiózł germek, wyjąwszy je uwięzłe w królewskim rynsztunku…

– Bogu najwyższemu dzięki, dzień mieliśmy dobry i szczęśliwy! – zawołał król wstępując do namiotu z Grzegorzem.

– Miłościwy panie – odezwał się mistrz śmiało – Bóg pobłogosławił pobożnemu orężowi waszemu, ale też to dzień boju ostatni…

Mamy zięcia Amuratowego w niewoli, poległ Begler-bey Rumelii, Turków padło dosyć, grodów i zamków obrócono w perzyną wiele, chorągwi nabrano tyle, że niemi sklepienie kościoła w Budzie zawiesić będzie można… Czas powracać!!

Władysław odwrócił się smutny… Cesarini, który już był może dnia dzisiejszego doświadczeniem nawrócony, milczał…

Wkrótce potem nadeszli wodzowie węgierscy i polska starszyzna.

Wszyscy zgodnie nalegali, aby się dalej poza ten wąwóz Isladi nie posuwać…

Ludzi chorych, koni rannych było bez liku, część wozów dalej już iść nie mogła. Żywność była wyczerpana… Król, choćby z Cesarinim może chciał zwyciężyć przeszkody i choć w zmniejszonej garści naprzód się posuwać, nie mógł iść przeciwko zdaniu wszystkich.

Nazajutrz więc, w sam dzień Godów, po odprawionych pasterkach pod namiotami, do których się cisnęło rycerstwo, zaczęto robić przygotowania do podróży…

Wielką ilość wozów, uprzęży, broni, sprzętu wojennego, musiano dać na pastwę ognia, aby się nie dostała nieprzyjacielowi. Konie ranne dobijać kazano. Poukładano stosy olbrzymie, podłożono płomię i rycerstwo otoczyło je, ogrzewając się przy nich wesoło…

Wstąpiła otucha we wszystkie serca na tę wiadomość, że rozkazy dano do zwijania obozów i odwrotu…

Wczorajsi wojownicy, Turcy zasaczeni po górach, spoglądali z nich na te przygotowania, nie rozumiejąc co znaczyły.

Król spoczął przecież dnia tego. Lekką ranę przewiązano i zalano balsamem, który miał z sobą Cesarini. Resztki zapasów jadła zastawiono pod namiotami dla rycerstwa, lecz ta uczta na pobojowisku była prawdziwie rycerską i mniszą, i zaledwie głód doskwierający zaspokoić mogła.

Drugiego dnia Godów, ruszyły pułki z wąwozów wyciągając nie bez ostrożności, gdyż przewidzieć było można, że Turcy z zasadzek wypadać będą i próbować, czy znużony nieprzyjaciel, który się cofał, nie postradał męztwa i siły.

Zaraz też drugiego dnia, pogaństwo ściągnąwszy się do kupy, na tyły i tabory rzuciło się z wrzaskiem zwykłym, sądząc, że łatwo uchodzących i zmęczonych pokona.

Spalenie wozów, pozabijane konie, krwawa bitwa ostatnia, kazały się domyślać, że wojsko slabem się czuło…

Zaledwie wisk dziczy usłyszał król i znany świst a szelest strzał, nic go już utrzymać nie mogło. On, jego młodzież, starszyzna polska, inne też pułki zwróciły się ku nieprzyjacielowi z taką gotowością do boju i zapałem, że Turcy zmięszani, zaledwie ujrzawszy ich, tył podawać zaczęli.

Władysław z młodzieńczem zuchwalstwem puścił się w pogoń za niemi, i ze swojemi pięciuset Polakami, składającemi jego straż przyboczną, wbił się klinem w pośrodek tego pogaństwa…

Można się było obawiać, ażeby go nie osaczono, lecz taka była obawa chorągwi tej i tego hufca zwycięzkiego, iż Turcy w wąwozy i parowy cisnąc się i uciekając wkrótce zniknęli…

Króla, podkanclerzy, konia mu za cugle pochwyciwszy, ledwie mógł powstrzymać, aby dalej się nie zapuszczał, gdzie zasadzka zdradliwa grozić mogła.

Tak się dokonała ta pierwsza wyprawa zwycięzka, która imię Władysława szeroko po świecie roznieść miała.

Turcy, jeżeli nie całkowicie pokonani, to przerażeni zostali… Stracili oni ludzi i chorągwi mnóstwo, a straty ich były nieskończenie większe, niż wojska chrześciańskiego, bo lud był gorzej zbrojny i wojował bezładnie, siebie nie oszczędzając, przez dowódzców też nie szczędzony.

To co wyliczał królowi przy powitaniu Grzegorz, zabicie Begler-beya Rumelii, wzięcie w niewolę zięcia Amuratowego Mohameda Czelebi, grody i chorągwie, łupy zabrane, starczyły na okrycie sławą wodza chrześciańskiego, młodzieńca, na którym teraz świat cały największe pokładał nadzieje. Po ostatniem odparciu Turków, pochód dalszy był już zwycięzkiem ciągnieniem, radosnem a wesołem…

Przodem kardynał wysłał gońców, wyprawiono listy, głoszące, że wojsko laurami okryte powraca. Nim ono do Budy dociągnąć mogło, już i tu i wszędzie, gdzie wieść doszła radosna, sposobiono się króla i kardynała przyjmować jak tryumfatorów.

Polacy też, którzy niemałe dali dowody dzielności, przyznawali sobie słusznie wielką część w tem zwycięztwie, a większą jeszcze męztwu i rycerskiemu duchowi młodego króla.

Od króla szedł ten zapał, jego słowo i przykład zagrzewało… Węgrów zazdrość to budziło. Oni doświadczeniu, rozumowi i kierunkowi swojego wodza Huniada gotowi byli więcej jeszcze przypisywać, i w powrocie już spory się o to wszczynały niemałe, chociaż sam król młody oddawał swojemu pomocnikowi sprawiedliwość, a zasługi mu nie odejmował.

Huniady w istocie znając i kraje te i Turków lepiej daleko, był niezbędnym, lecz naczelnictwo w boju wszędzie przy królu zostawało.

Z pewnością też i kardynał Cesarini rościł prawa do tryumufu, do którego zagrzewał, chociaż posiłki przez niego przywiedzione, najmniej się na tej wojnie odznaczyły…

Przez dni kilka musiało wojsko spoczywać w Białogrodzie, dopókiby się oddziały rozprószone i opóźnione nie pościągały…

W Budzie przygotowano się na uroczyste, świetne przyjęcie zwycięzców… Dzień to był wielki, jeden z tych, które się w pamięci żywych wrażają na zawsze i przechodzą do potomności na kartach dziejów… Rycerstwo przybrało się w szaty i zbroje najświetniejsze; wozy z łupami, chorągwie zdobyte szły za niem… Król z pokorą chrześcianina, obyczajem starodawnym, szedł pieszo wprost do kościoła Panny Maryi, aby tam na ołtarzu złożyć trofea swoje…

Duchowieństwo, mieszczanie, cechy, chorągwie, przy biciu dzwonów wystąpiły na spotkanie… Obok króla szedł z krzyżem Cesarini, współwojownik i zwycięzca…

Lud witał okrzykami radosnemi, które wprędce aż na krańcach Europy odbić się miały…

Jak chorągwie krzyżackie Jagiełło na Wawelu, tak syn jego tureckie zawiesił u Panny Maryi w Budzie, oprócz tego na pamiątkę dzielnych swych towarzyszów broni polskich i węgierskich, rozkazawszy odmalować dwanaście herbów polskich i węgierskich…

Umieszczono pomiędzy niemi herb, kardynalskim kapeluszem okryty, Cesariniego i celniejszych Krzyżowców…

Grzegorz z Sanoka, niemy świadek tej wyprawy, powracał z niej szczęśliwy dla pana swojego, lecz przewidując wcześnie, że zwycięztwo to upoi, oślepi i przywiąże króla do tego teatru wojny, na którym pierwsze swe zdobył laury.

Listy, które odbierał z Polski, przybywający z niej Polacy, wiadomości, które tu przynoszono, dla mistrza Grzegorza powrót Władysława do kraju, czyniły pilnym i koniecznym.

Lecz Polska i jej sprawy malały i nikły zaćmione interesem chrześciaństwa. Co znaczyło owo wołanie szlachty, zgromadzonej na obrady w Sieradziu lub Korczynie, gdy głos Eugeniusza IV i Paleologa je głuszył?

Na naleganie mistrza, odpowiadano niecierpliwie, że biskup Zbyszek i wielkorządzcy starczą w Polsce i Litwie, że Kaźmirz zastąpi brata w Wilnie…

Tymczasem kardynał Cesarini, którego pragnienie wojowania pogan, wyprawa ta więcej wzmogła, niż zaspokoiła, umiał z właściwą sobie zręcznością wypotrzebować tryumf ten, jako bodziec do nowej walki.

W umysłach zagrzanych jedna myśl się powtarzała, przechodziła z ust do ust, stawała się hasłem…

– Teraz chwila nadeszła, która złamie potęgę turecką!!

Na pogan! na pogan!!

Pewność zwycięztwa każdy nosił w piersi.

Jeżeli w tak nieszczęśliwych warunkach, zimą, z garścią niewielką otrzymano zwycięztw tyle, cóż dopiero gdy z całej Europy przybędą posiłki, gdy się najdzielniejsze rycerstwo skupi pod chorągwie młodego bohatera!!

Cesarini listy pisał i rozsyłał nawołując…

Z ciasnej komórki swej patrzał na to i przysłuchiwał się wszystkiemu mistrz Grzegorz, a że widział jasno i rozważał chłodno, wiele pięknych widm, które w oczach innych takim jaśniały urokiem, dla niego szaro i smutno wyglądały…

Częste o to walki staczał z dziekanem Lasockim, którego kardynał sobie całkiem zniewolił i pozyskał…

Zapominano, że Władysław był zarazem królem Polski…

Grzegorz, ile razy był z nim sam na sam, miał sobie za obowiązek mu to przypominać… Po takiej cichej z nim rozmowie, król tęsknił znowu, niepokoił się, nieśmiało wnosił przed kardynałem, że radby choć na krótki czas zjechać do kraju, który przytomności jego wymaga…

Mozolnie przygotowany dnia jednego grunt, nazajutrz jak burza Cesarini i ks. Lasocki pustoszyli.

Yaş sınırı:
0+
Litres'teki yayın tarihi:
01 temmuz 2020
Hacim:
200 s. 1 illüstrasyon
Telif hakkı:
Public Domain
İndirme biçimi:

Bu kitabı okuyanlar şunları da okudu