Kitabı oku: «Miasto pływające», sayfa 4
XI
Na drugi dzień w sobotę, 30 marca, pogoda była ładna. Fale małe, morze spokojne. Ognie regularnie i czynnie podsycane, sprawiały bieg prędszy. Szruba obracała się trzydzieści razy na minutę. Szybkość „Great Easternu” przechodziła wtenczas dwanaście węzłów (miara odległości w żegludze).
Wiatr zwrócił się na południe. Podkomendny kazał ustawić obydwa maszty z przodu i maszt tylny. Parostatek, lepiej wsparty nie doznawał żadnych kołysań, i powodu tego pięknego nieba, oświetlonego słońcem, pokład cały zaczął się ożywiać, kobiety wystąpiły w ubraniach świeżych, jedne się przechadzały, inne usiadły, – chciałem powiedzieć na trawnikach w cieniu drzew; dzieci rozpoczęły swe zabawy przerwane od dwu dni, a żwawe i dobrane korowody biegały w kółko cwałem. Dodawszy kilku wojaków w uniformie, z rękami w kieszeniach, z podniesionym nosem na wiatr, można było myśleć, że jest się na jakim spacerze francuskim.
O trzy kwandranse na dwunastą kapitan Anderson z dwoma oficerami weszli na mostki. Pogoda bardzo sprzyjała obserwacyjom; chcieli zobaczyć wysokość słońca. Każden z nich trzymał sekstans z lunetą i od czasu do czasu patrzyli na południową część horyzontu, ku której zwierciadło pochylone w ich narzędziach miało sprowadzić gwiazdę dzienną.
– Południe – rzekł w krótce kapitan.
Natychmiast sternik naznaczył godzinę na zegarze pomostowym, a wszystkie zegarki na okręcie zregulowały się podług tego słońca, którego przejście na południku zostało wskazane.
W pół godziny potem, przylepiono obwieszczenie następujące:
Szer. 51° 10' P.
Dłu. 24° 13' Z.
Bieg. 227 mil Odległość: 550.
Więc od wczoraj do dzisiejszego południa zrobiliśmy dwieście dwadzieścia siedm mil. Teraz właśnie była godzina pierwsza i czterdzieści dziewięć minut w Greenwich, i „Great Eastern” znajdował się o sto piędziesiąt pięć mil od Fastenet. Przez cały ten dzień nie widziałem Fabijana. Zaniepokojony jego nieobecnością kilka razy zbliżałem się do jego pokoiku, co mię przekonało, że nie wychodził stamtąd wcale.
Tłum zapełniający pokład, musiał mu się widocznie nie podobać. Zapewne unikał tego zgiełku a szukał samotności. Lecz spotkałem kapitana Corsicana, i przez godzinę chodziliśmy razem w tyle okrętu. Często była mowa o Fabijanie. Nie mogłem się powstrzymać, żeby nieopowiedzieć kapitanowi, co wczoraj zaszło między mną i kapitanem Mac Elwinem.
– Tak – odrzekł Corsican za wzruszeniem, którego nie starał się wcale ukrywać – dwa lata temu Fabijan miał prawo uważać się za najszczęśliwszego z ludzi, a teraz jest najnieszczęśliwszym.
Archibald Corsican opowiedział mi w krótkości, że Fabijan poznał w Bombay młodą ładną dziewczynę pannę Hodges. Kochał ją i był kochanym, zdawało się, że nie istniała żadna przeszkoda co do połączenia się panny Hodges z kapitanem Mac Elwinem, kiedy za pozwoleniem jej ojca, zaczął się o nią starać syn pewnego przemysłowca z Kalkuty. Był to interes, o tak! interes, tylko ukartowany na długo przedtem. Hodges, człowiek stanowczy, surowy, mało powodujący się uczuciami, był wtenczas w drażliwem położeniu względem swojego korespondenta z Kalkuty. To małżeństwo mogło dobrze załatwić wiele rzeczy, poświęcił więc szczęście swej córki dla interesów pieniężnych. Biedne dziecko nie mogło stawić oporu. Oddali ją w ręce człowieka, którego nie lubiła, którego nawet nie mogła lubić i który prawdopodobnie jej również nie lubił. Czysty interes, szkaradny interes, a nikczemny czyn. Małżonek drugiego dnia po ślubie zabrał swoję żonę, i od tego czasu, Fabijan szalony z boleści, cierpiący najokropniej, nie widział już więcej tej, którą zawsze kochał.
Po skończeniu opowiadania, zrozumiałem, że w istocie cierpienia, które znosił Fabijan, były wielkie.
– Jak się nazywała ta młoda dziewczyna? – Zapytałem kapitana Archibalda.
– Ellen Hodges – odpowiedział.
Ellen! to imię wytłomaczyło mi litery, które Fabijan, jak mu się zdawało, widział wczoraj w śladzie okrętu.
– A jak się nazywa mąż tej nieszczęśliwej kobiety? – zapytałem znów kapitana.
– Harry Drake.
– Drake! – wykrzyknąłem – wszak ten człowiek jest tu na okręcie.
– On! tutaj! – powtórzył Corsican, zatrzymując mnie za rękę i patrząc mi w oczy.
– Tak – odpowiedziałem – jest na okręcie.
– Daj Boże, aby się chociaż nie spotkali! – rzekł poważnie kapitan. – To szczęście, że jeden drugiego nie zna, a przynajmniej Fabijan nie zna Harry Drake'a. Lecz samo to nazwisko, gdyby wymówione było w obec Fabiana, sprawiłoby wybuch.
Opowiedziałem wtedy kapitanowi Corsicanowi, co wiedziałem o Harry Drake'u, a raczej co mi mówił doktór Dean Pitferge. Opisałem go takim jak był, jako awanturnika, zuchwalca i rozpustnika już zrujnowanego przez grę i birbanteryją, a gotowego na wszystko, byle tylko zebrać majątek. W tej chwili Harry Drake przeszedł koło nas. Pokazałem go kapitanowi. Oczy Corsicana ożywiły się nagle. Zrobił giest gniewu; ale go powstrzymałem.
– Prawda – powiedział mi – to dopiero fizyjonomia łotrowska!… Lecz gdzież on jedzie?
– Mówię, że do Ameryki, szukać w szczęśliwym losie tego, czego nie chciał znaleść w pracy.
– Biedna Ellen! – poszepnął kapitan – gdzież ona teraz?
– Może ją ten nikczemnik porzucił?
– Dla czegóż nie miałaby być na okręcie? – zauważył Corsican, patrząc na mnie.
Myśl ta przyszła mi do głowy po raz pierwszy, lecz ją odrzuciłem. Nie. Ellen nie była, nie mogła być na okręcie. Ona nie byłaby uniknęła inkwizycyjnego wzroku doktora Pitferge'a. Nie! Ona nie towarzyszyła Drake'owi w tej podróży!
– O gdyby to mogło być prawdą, co pan mówisz – odpowiedział mi kapitan Corsican – gdyż widok tej biednej ofiary, przywiedzionej do takiego opłakanego stanu, zadałby Fabijanowi cios okropny. Nie wiem, coby stąd nastąpiło. Fabijan jest w stanie zabić Drake'a jak psa. W każdym razie, ponieważ pan jesteś przyjacielem Fabijana, zarówno jak ja sam, będę więc pana prosił o jeden dowód tej przyjaźni. Nie traćmy go nigdy z oczu, i w razie wypadku, niech zawsze jeden z nas będzie gotów rzucić się pomiędzy niego i jego rywala. Pojmujesz pan, że spotkanie z bronią, nie powinno nigdy nastąpić między temi ludźmi. Ani tu, niestety! ani nawet gdzieindziej, żona nie może zaślubić zabójcy swego męża, chociażby ten mąż był najniegodziwszym w świecie.
Zrozumiałem dowodzenie kapitana Corsicana. Fabijan nie mógł sam sobie sprawiedliwości wymierzać. Znaczyło to przewidywać przyszłe wypadki z bardzo daleka. A jednak to być może, te dziwne spraw ludzkich powikłania są zawsze na porządku dziennym, dla czegóż nie zdać sobie z nich rachunku? Lecz miałem złe przeczucie. Czy to podobieństwo, ażeby w tem życiu wspólnem na okręcie, w tem potrącaniu się codziennem, Fabijan mógł uniknąć hałaśliwej osobistości Drake'a? Jedna uboczna okoliczność, wzmianka jaka, nazwisko wymówione, jedno nic, czyż nie postawi ich najnieszczęśliwiej jednego przed drugim? Ah! jakże bym był chciał wstrzymać bieg tego parostatku, który ich obudwu unosił. Nim opuściłem kapitana Corsicana, przyrzekłem mu czuwać nad naszym spólnym przyjacielem, a pilnować Drake'a; i on też ze swej strony obowiązał się nie tracić go z widoku. Potem ścisnął mi rękę i rozłączyliśmy się. Wieczorem wiatr południowo-zachodni zgęścił mgły na oceanie. Zupełnie było ciemno. Pokoje rzęsiście oświetlone, stanowiły sprzeczność z temi ponuremi głębiami. Słychać było walce i romanse rozlegające się kolejno. Oklaski zajadłe przyjmowały je nieodwołalnie, a nawet okrzyków nie brakowało, kiedy ten psotnik T… usiadł przy fortepijanie i zagwizdał śpiewki z aplombem wędrownego aktora.
XII
Nazajutrz 31 marca była niedziela. Jak też ten dzień przejdzie na okręcie? Czy to będzie niedziela angielska lub amerykańska, która zamyka taps i bars w czasie nabożeństwa, która wstrzymuje nóż rzeźnika nad głową ofiary, łopatę piekarza na brzegu pieca, która zawiesza wszelkie sprawy, przygasza ogniska huty a zwalnia dym w fabrykach, która zamyka sklepy, otwiera kościoły i hamuje ruch pociągów na drogach żelaznych, zupełnie przeciwnie jak robią we Francyi? Tak jest, tak być miało, a przynajmniej podobnie.
A naprzód dla zachowania święta, lubo pogoda była prześliczna i wiatr sprzyjający, kapitan nie kazał rozwieszać żagli. Byliby zyskali kilka węzłów, lecz to byłoby „improper”. Cieszyłem się bardzo, że dozwolono kołom i linii śrubowej odbywać swe obroty powszednie, codzienne. A kiedy się pytałem o powód takiej tolerancyi jednego zapalonego purytanina ze statku:
– Panie – odrzekł mi poważnie – trzeba szanować to, co pochodzi wprost od Boga. Wiatr jest w jego ręku, a para w rękach ludzkich!
Oczywiście musiałem się zadowolnić jego zdaniem, i przypatrywałem się temu, co się działo na okręcie. Cała służba okrętowa, była w całej paradzie i ubrana nadzwyczaj czysto. Nie zadziwiono by mię wcale, mówiąc że palacze pracują w czarnych ubraniach. Oficerowie i inżynierowie mieli na sobie najparadniejsze uniformy ze złotemi guzikami. Trzewiki połyskiwały blaskiem brytańskim, i rewalizowały z natężonem promieniowaniem kaszkietów ceratowych. Wszyscy ci tędzy ludzie ubrani i uczesani, wyglądali jakby wyszli z pudełka. Kapitan i jego podkomendny dawali przykład, w rękawiczkach świeżych, zapięci po wojskowemu, błyszczący i wyperfumowani, przechadzali się po pokładzie, czekając godziny nabożeństwa.
Morze było wspaniałe i jaśniało pod pierwszemi promieniami wiosny. Nie było widać żadnego żagla. „Great Eastern” sam jeden zajmował punkt matematyczny wśród tego obszernego horyzontu. O godzinie dziesiątej dał się słyszeć dzwon bijący wolno i w regularnych przestankach. Dzwonił nim sternik w paradnem ubraniu i wydobywał z tego dzwonu jakieś tony religijne, a nie owe dźwięki metaliczne, któremi towarzyszył gwizdawce kodów, kiedy parostatek płynął wśród mgły. Mimowolnie szukało się wzrokiem dzwonu parafijalnego zwołującego na mszę.
W tej chwili liczne grupy pokazały się we drzwiach z tyłu i z przodu okrętu. Mężczyzni, kobiety i dzieci ubrali się starannie z powodu tej okoliczności. Bulwary w krótce się zapełniły. Przechadzający zamieniali z sobą skromne ukłony. Każden trzymał w ręku książkę do nabożeństwa, a wszyscy oczekiwali ostatniego uderzenia dzwonu oznajmującego rozpoczęcie modłów. Widziałem wówczas niesione stosy biblij, nałożonych na blacie, który służył zwykle do roznoszenia potraw. Biblije te rozstawione zostały po stołach kaplicy.
Kaplica była to duża sala jadalna z przodu okrętu, która zewnętrznie przez swoję długość i regularność przypominała pałac Ministerstwa Finansów na ulicy Rivoli. Wszedłem. Wiernych siedzących przy stołach była wielka liczba. Głęboka cisza panowała wśród zebranych. Oficerowie zajmowali część przednią kaplicy: Pomiędzy niemi przewodził kapitan Arderson jak pastor. Mój przyjaciel Dean Pitferge usiadł obok mnie. Małe jego przenikliwe oczy biegały po tem całem zebraniu. Domyślam się, że on tam był więcej z ciekawości jak z nabożeństwa.
O w pół do jedenastej kapitan wstał i rozpoczął modlitwy. Czytał po angielsku jeden rozdział ze starego testamentu, wyjąty z drugiej księgi Mojżeszowej. Po każdem wierszu obecni mruczeli wiersz następny. Słychać było wyraźnie, jak ostry sopran dzieci i mezzo-sopran kobiet, oddzielał się od barytonu mężczyzn. Ta rozmowa biblijna trwała blisko pół godziny. Ceremonija ta bardzo skromna a zarazem bardzo podniosła, dokonywała się z prawdziwie purytańską powagą; a kapitan Anderson sprawujący obowiązek pastora na okręcie, wśród tego bez granicznego oceanu i mówiący do tego tłumu zawieszonego nad przepaścią, miał prawo do szacunku nawet u najbardziej obojętnych. Gdyby się nabożeństwo ograniczyło było na czytaniu, byłoby dobrze, lecz po kapitanie wystąpił kaznodzieja, który nie mógł przenieść na sobie, żeby nie wnieść namiętności i gwałtowności tam, gdzie powinna panować tolerancyja i zebranie ducha. Był to wielebny, o którym już wzmiankowaliśmy, ów mały człowiek ruchliwy, ów intrygant Yankee, jeden z owych mistrzów których wpływ jest tak wielki w stanach Nowej Anglii. Miał już kazanie przygotowane, a że się dobra nadarzyła sposobność, chciał je zużytkować. Kochany Yorick czyżby nie tak samo postąpił? Spojrzałem na doktora Pitferge'a. Doktór Pitferge ani mrugnął, wydawał się przysposobionym do zniesienia zapału kaznodziei.
Ten zaś zapiął poważnie swój czarny surdut, położył kapelusz jedwabny na stole, wyciągnął chustkę, którą lekko dotknął ust i obejmując zebranych kolistem spojrzeniem: „Na początku – rzekł – Bóg stworzył Amerykę w przeciągu sześciu dni, siódmego odpoczął”. Ledwie to posłyszałem byłem, już u drzwi.
XIII
W czasie śniadania, Dean Pitferge opowiedział mi, że wielebny cudownie rozwinął swój tekst. Monitory, machiny wojenne, forty obwarowane, torpille podmorskie, wszystkie te wynalazki weszły do jego kazania. Sam siebie zrobił wielkim na zasadzie wielkości Ameryki. Jeżeli się to podoba Ameryce, być wychwaloną w ten sposób, to nie mam nic więcej do powiedzenia. Wchodząc do dużego salonu, przeczytałem obwieszczenie następujące:
Szer. 50° 8' P.
Dłu. 30° 44' Z.
Bieg. 255 mil.
Zawsze ten sam rezultat. Dopiero zrobiliśmy tysiąc sto mil, licząc w to trzysta dziesięć mil które oddzielają FasŁenet od Liverpoolu. Stanowiło to blisko trzecią część podróży. Przez cały dzień oficerowie, majtkowie pasażerowie i pasażerki, odpoczywali, jak Pan Bóg po stworzeniu Ameryki. W pokojach cichych ani jeden fortepijan się nie oderwał. Szachy nie wyszły ze skrzynki, ani karty ze swego puzderka. Pokoje do gry były próżne. Tego dnia miałem sposobność zapoznać doktora Pitferge'a z kapitanem Corsicanem. Mój oryginał zabawił wielce kapitana, opowiadając mu tajemną kronikę „Great Easternu”. Starał się go przekonać, że to był okręt potępiony, zaczarowany, że go spotka straszne nieszczęście. Legenda o „mechaniku zalutowanym” bardzo się podobała Corsicanowi, który jako szkot, był wielkim lubownikiem nadzwyczajności, jednakże nie mógł się wstrzymać od uśmiechu niedowierzania.
– Widzę – zauważył doktór Pitferge – że kapitan nie wierzy moim legendom?
– Bardzo!… to wiele znaczy! – odrzekł Corsican.
– Czy uwierzysz mi więc, kapitanie – zapytał doktór tonem poważniejszym – jeżeli pana przekonam, że ten okręt jest w nocy nawiedzany?
– Nawiedzany! – wykrzyknął kapitan. – Jak to! Więc w to się mieszają duchy? I pan temu wierzysz?
– Wierzę – odrzekł Pitferge – wierzę temu, co opowiadają ludzie godni wiary. Trzymam się zaś tego co mi opowiadali jednozgodnie oficerowie kolejni i majtkowie, że w czasie głębokiej nocy, jakaś postać jak cień przechadza się po okręcie. Jak ona się zjawia? nie wiadomo. Jak niknie? także nic o tem nie powiedzą.
– Na świętego Dunstana! – zawołał kapitan Corsican – będziemy ją pilnowali razem.
– Tej nocy? – spytał doktór.
– Tej nocy, jeżeli pan chcesz. A pan – dodał kapitan, zwracając się do mnie – będziesz nam towarzyszył?
– Nie – odrzekłem – nie chcę zakłócać inkognita tego widma. Zresztą wolę myśleć, że nasz doktór żartuje.
– Ja nie żartuję – odpowiedział uparty Pitferge.
– Ależ pozwól doktorze – rzekłem. – Czy pan rzeczywiście wierzysz w umarłych, którzy powracają na pokład statków?
– Wierzę nawet w umarłych, którzy zmartwychwstają – odpowiedział doktór – a tembardziej dziwnem to się może wydawać, że jestem lekarzem.
– Lekarzem! – powtórzył kapitan Corsican, odsuwając się, jakby go ten wyraz zaniepokoił.
– Uspokój się kapitanie – odrzekł doktór z miłym uśmiechem – nie trudnię się praktyką w podróży!
XIV
Nazajutrz pierwszego kwietnia, morze miało pozór wiosenny. Zieleniło się jak łąka pod pierwszemi promieniami słońca. Ten wschód słońca kwietniowy na Atlantyku, był cudowny. Fale toczyły się roskosznie, a kilku delfinów pląsało, jak clowny wśród mlecznego śladu okrętu.
Spotkałem kapitana Corsicana. On mi opowiedział, że duch zapowiedziany przez doktora, uważał za niestosowne pokazywać się. Zapewnie noc nie była dosyć ciemną dla niego. Przyszło mi na myśl, że to była mistyfikacyja Pitferge'a, której użył na pierwszego kwietnia, gdyż w Ameryce, w Anglii równie jak we Francyi, zwyczaj ten jest bardzo rozpowszechniony. A oszukujących i oszukiwanych w tym dniu nie brakowało. Jedni się śmiali, inni gniewali. Nawet zdaje mi się, były tam i uderzenia pięści, lecz między saksonami te uderzenia pięścią nigdy się nie kończą uderzeniem szabli. Wiadomo istotnie, że w Anglii pojedynek sprowadza bardzo srogie kary. Oficerom i żołnierzom nawet zabroniono bić się, z jakiegokolwiek by to miało być powodu. Zabójca jest skazany na kary cielesne i hańbiące w najwyższym stopniu; przypominam sobie, że doktór wymieniał mi nazwisko jednego oficera, który jest na wygnaniu od lat dziesięciu, za to, że zranił śmiertelnie swego przeciwnika w pojedynku nawet bardzo prawnym. Łatwo więc pojąć, że w obec tak surowego prawa, pojedynek znikł zupełnie z zakresu obyczajów brytańskich.
Przy tak pięknem słońcu, obserwacyja południa była bardzo dobra. Wypadło z niej, że szerokość była 48°47' długość 36° 48', a przebieg dwieście pięćdziesiąt mil tylko. Najmniej szybki zaatlantycki statek, miał prawo zrobić nam zarzut. To bardzo gniewało kapitana Andersona. Inżynier przypisywał ten brak szybkości niedostatecznemu przewiewowi nowych ognisk. Ja myślałem, że ta wada ruchu głównie pochodziła od kół których średnicę nieroztropnie zmniejszono. Jednak tego dnia około godziny drugiej, nastąpiło polepszenie w szybkości parostatku!
Postawa dwojga młodych narzeczonych odkryła mi tę zmianę. Oparci o parapet z boku okrętu, szeptali jakieś radosne wyrazy i klaskali w ręce. Patrzeli z uśmiechem na rury, które się wznosiły wzdłuż kominów „Great Easternu” i których otwór pokrywał się lekką parą białą. Ciśnienie poszło w kotły szruby i silne działanie zmusiło klapy, których ciężar dwudziestu i jeden funtów na każdy cal kwadratowy nie mógł dłużej wstrzymać. Było to zaledwie słabe wciągnienie powietrza, mało znaczący oddech, podmuch, lecz nasi młodzi ludzie połykali go wzrokiem. Nie! Dyjonizy Papin nie był szczęśliwszym, kiedy zobaczył parę na pół wznoszącą pokrywę swego sławnego kociołka!
– Wychodzi para, wychodzi para! – wykrzyknęła młoda miss, a lekka para wychodziła także z jej ust wpółotwartych.
– Chodźmy zobaczyć machinę! – odrzekł młody człowiek, przyciskając rękę swej narzeczonej.
Dean Pitferge przyłączył się do mnie. Poszliśmy za zakochaną parą.
– Jakie to ładne! młodość! – powtarzał mi.
– Tak – odpowiedziałem – młodość we dwoje.
Wkrótce i my byliśmy pochyleni na drzwiczkach machiny szrubowej. Tam na dnie tej głębokiej studni, na sześćdziesiąt stóp pod naszemi oczami, spostrzegliśmy cztery długie wały poziome, które się przechylały jeden za drugim, zwilgotniając się za każdem poruszeniem, kroplą oliwy śliskiej.
Tymczasem młody człowiek wyjął zegarek, a panna pochylona na jego ramieniu patrzyła na skazówkę, pokazującą sekundy. Podczas gdy ona patrzyła, jej narzeczony rachował obroty szruby.
– Jedna minuta! – powiedziała.
– Trzydziesta siedm obrotów! – odrzekł młody człowiek.
– Trzydzieści siedm obrotów i pół – zauważył doktór który sprawdzał działanie.
– I pół! – zawołała młoda miss. – Słyszysz Edwardzie! Dziękuję panu – dodała zwracając się do godnego Pitferge'a z uprzejmym uśmiechem.
XV
Wchodząc do dużego salonu, zobaczyłem następujący program przylepiony na drzwiach:
THIS NIGHT
First part
„Ocean Time” – Mr. Mac Alpine.
Song: Beautiful isle of the sea – Mr. Ewing.
Reading – Mr. Affleet.
Piano solo: Chaut du berger – Mr. Alloway.
Scotch Song – Doktór T…
Intermission of ten minutes.
Part second
Piano solo – Mr. Paul V…
Burlesque: Lady of Lyon – Doctor T…
Entertainement – Sir James Anderson.
Song: Happy moment – Mr. Norville.
Song: Your remember – Mr. Ewing.
Finale:
God save the Queen.
Był to jak widzimy, zupełny koncert z pierwszą częścią, przestankiem, drugą częścią i zakończeniem. Jednak zdawało się czegoś brakować, gdyż usłyszałem za sobą mruczenie:
– Wybornie! Niema Mendelsohna!
Odwróciłem się. Był to prosty steward; protestował on przeciw opuszczeniu swojej ulubionej muzyki.
Wyszedłszy na pokład, zacząłem szukać Mac Elwina. Corsican właśnie mi powiedział, że Fabijan wyszedł ze swego pokoiku, więc nie naprzykrzając mu się naturalnie, chciałem go wyrwać z samotności. Znalazłem go na przodzie parostatku. Rozmawialiśmy przez jakiś czas, lecz nie zrobił żadnej wzmianki o swojem przeszłem życiu. W pewnych chwilach, był zamyślony i milczący, zatopiony sam w sobie, nie słyszał słów moich, przyciskał swą pierś, jakby dla przytłumienia spazmatycznego bólu. Gdy tak przechadzaliśmy się, Harry Drake, skrzyżował się z nami po kilka razy. Zawsze ten sam krzykliwy i machający rękami, zawadzając jak młyn w ruchu, gdyby był w sali do tańca! Czy się myliłem? nie umiem tego powiedzieć, gdyż byłem uprzedzony, lecz zdawało mi się, że Harry Drake patrzał na Fabijana z pewnem natężeniem, Fabijan musiał to spostrzedz, gdyż mi powiedział.
– Co to za człowiek?
– Nie wiem – odpowiedziałem.
– Niepodoba mi się! – dodał Fabijan.
Postaw dwa statki na pełnym morzu, bez wiatru, bez nurtu, a w końcu spotkać się muszą. Zarzuć dwie nieruchome planety w przestwór a wpadnie jedna na drugą. Umieść dwu nieprzyjaciół wśród największego tłumu, a nieochybnie się spotkają: Jest to rzeczą nieuchronną. Kwestyja czasu – nic więcej. Za nadejściem wieczoru nastąpił koncert podług programu. Duży salon zapełniony słuchaczami, był oświetlony rzęsiście! We drzwiach wpółotwartych pokazywały się duże ogorzałe twarze i grube czarne ręce majątków. Wydawały się jak maski, zagłębione w architekturze sufitu. We drzwiach uchylonych mrowili się stewardy. Większa część spektatorów, mężczyzn i kobiet, zaraz przy wejściu siedzieli na sofach bocznych, i w środku na fotelach, ławkach i krzesłach. Wszyscy umieścili się wprost fortepijanu mocno przybitego między dwoma drzwiami, które się otwierały do salonu damskiego! Od czasu do czasu, poruszenie fali wzruszało obecnych; krzesła się posuwały, jakieś kołysanie nadawało jednakowe ruchy tym wszystkim głowom, czepiali się jeden drugiego, zcicha, bez żartów. Lecz koniec końcem nie można się było obawiać upadku. Zaczęło się od „Ocean Time”. „Ocean Time” był to dziennik codzienny, polityczny, handlowy i naukowy, który założyli pasażerowie dla użytku na okręcie. Amerykanie i Anglicy lubili bardzo ten rodzaj spędzenia czasu. Pismo swe redagują podczas dnia. Powiedzmy, że jeżeli redaktorzy nie są trudni w wyborze artykułów, to tem bardziej czytelnicy. Poprzestają na małem, a nawet „za małem”.
Ten numer z 1-go kwietnia obejmował artykuł wstępny dosyć niejasny, polityki ogólnej, fakta rozmaite, któreby nie rozśmieszyły francuza, kurs giełdy mało zabawny, telegramy bardzo naiwne i kilka bladych nowin podręcznych. Przy tem wszystkiem podobne żarty zajmnją tylko tych, którzy je tworzą. Szanowny Mac Alpine, Amerykanin dogmatyczny, czytał z przekonaniem te wypracowania mało żartobliwe, z wielkiem uwielbieniem słuchaczy, i zakończył swe czytanie nowinami następującemi:
– Zawiadamiają, że prezydent Jonson abdykował na rzecz jenerała Granta.
– Donoszą jako rzecz pewną, że papież Pijus IX wyznaczył księcia cesarskiego na swego następcę.
– Mówią, że Ferdynand Cortez, rozpoczął proces o przedruk, z Cesarzem Napoleonem III, za podbicie Meksyku.
Kiedy „Ocean Time” został dostatecznie wychwalony, szanowny P. Ewing bardzo ładny chłopiec, tenor, zaśpiewał: Piękną wyspę na morzu, z całą ostrością gardła angielskiego.
Reading (czytanie) wydawało mi się przedmiotem wątpliwego powabu. Był to sobie po prostu jakiś zacny Teksyjczyk, który przeczytał dwie czy trzy kartki z książki najprzód głosem cichym a potem głośno.
Śpiew pasterza na fortepijan solo, przez panią Alloway, angielkę która grała „en blond mineur” jakby powiedział Teofil Gautier, i facecyja szkocka doktora T… zakończyły pierwszą część programu.
Po dziesięciu minutach przestanku, w przeciągu którego żaden ze słuchaczów nie opuścił swego miejsca, druga część koncertu rozpoczęła się.
Francuz Paweł V… zagrał dwa zachwycające walce, dotąd nie wydane, które były przyjęte głośnemi oklaskami. Doktór okrętowy, męszczyzna ładny, brunet, bardzo zadawalniająco, oddeklamował scenę śmieszną, rodzaj parodyi Pani z Lyonu dramatu wielce modnego w Anglii.
Po farsie nastąpiło „entertainement” zabawa. Co przygotowywał pod tym nazwiskiem sir James Anderson? Czy to miała być mowa czy kazanie? Ani jedno ani drugie. Sir James Anderson wstał, ciągle uśmiechnięty, wyjął taliją kart z kieszeni, zawinął swoje białe mankiety i pokazywał sztuki, a jego zręczność nagradzała ich naiwność. Znów okrzyki i oklaski.
Po Happy moment pana Norville i Your remember pana Ewing, program zapowiadał Boże królową chroń.
Lecz kilku amerykanów, prosiło Pawła V…. jako Francuza, aby im zagrał śpiew narodowy francuski. Zaraz też mój uległy współziomek rozpoczął nieuchronną Partant pour la Syrie. Nastąpiły gwałtowne prośby grona „północnych” którzy chcieli słyszeć Marsylijankę. I nie dając się prosić, grzeczny fortepijanista, z powolnością która cechowała raczej, łatwość muzykalną, jak przekonanie polityczne, uderzył silnie w klawisze wydobywając z nich śpiew Rougeta de l'Isle, było to wielkie powodzenie koncertu. Później zebranie wstało, i zaintonowało wolno, hymn narodowy, który prosi Boga o zachowanie królowej. Koniec końcem ten wieczór wart był tyle co i inne wieczory amatorskie, to jest zadowolnił przedewszystkiem wykonawców i ich przyjaciół. Fabian całkiem się niepokazywał.