Kitabı oku: «Przygody trzech Rosjan i trzech Anglików w południowej Afryce», sayfa 6

Yazı tipi:

X. Prąd

Przez cały czas pobytu w kraalu, pułkownik Everest i Mateusz Strux pozostali dla siebie zupełnie obcy. Znalezienie szerokości południowej zrobiono bez ich współudziału. Ponieważ kwestie naukowe nie wymagały wcale ich zejścia się z sobą, nie widywali się wcale. W przeddzień wyruszenia w dalszy pochód posłali sobie tylko karty wizytowe z wzajemnym pożegnaniem.

Dnia 19 maja karawana, zwinąwszy obóz, wyruszyła ku północy. Pomierzono kąty przyległe do podstawy ósmego trójkąta, którego wierzchołek stanowił cypel góry w odległości sześciu mil na lewo od południka. Pozostawało tylko dostać się do tego wzgórza, ażeby rozpocząć nową pracę geodezyjną.

Od 19 do 29 maja połączono przyległą okolicę z południkiem dwoma nowymi trójkątami. Rozumie się, iż robota odbywała się ze wszystkimi ostrożnościami, jakich użyto przy pomiarze pierwszego trójkąta. Prace postępowały pomyślnie, dotąd nie napotkano nigdzie ważniejszej przeszkody. Ciągła pogoda sprzyjała pomiarom, a grunt nie przedstawiał żadnej nieprzezwyciężonej trudności, ale być może, iż przez zbyteczną swą równość nie był absolutnie przydatny do pomiarów. Był to jakby nieprzejrzany step zieleni, przecięty strumieniami płynącymi między rzędami karrchutów, drzew z kształtu liści podobnych do wierzby, których gałęzi Bochjesmanowie używali na łuki. Grunt ten, zasiany odłamami skał zwietrzałych, w których skład wchodziła mieszanina glinki, piasku i rudy żelaznej, w niektórych miejscach był bardzo jałowy. W miejscach takich niknęły wszelkie ślady wilgoci, a całą roślinność stanowiły pewne krzewy gumowe, zdolne oprzeć się największej suszy. Otóż na tej rozległej równinie nie widać było żadnego wzniesienia, które by można obrać za punkt trygonometryczny, uczeni więc musieli albo stawiać słupy lub też stawiać piramidy trójkątne, wysokie na dziesięć do dwunastu metrów. To pociągało za sobą stratę czasu i wstrzymywało postęp triangulacji. Po zrobieniu pomiaru musiano piramidę rozbierać i transportować ją o kilka mil dalej, a tam wznosić znowu wierzchołek nowego trójkąta. Ściśle jednak biorąc, postępowanie to nie stanowiło znowu tak bardzo wielkich trudności. Załoga statku, do tej czynności użyta, wywiązała się z zadania bardzo zręcznie. Ludzie ci, dobrze obeznani, robili szybko i dobrze i zasługiwaliby na zupełną pochwałę, gdyby nie pewien rodzaj zazdrości narodowej, która czasami siała między nimi ziarno niezgody.

W istocie zawiść nie do wybaczenia dzieląca dwóch naczelników wyprawy, Everesta i Struksa, podburzała także niekiedy majtków jednych przeciwko drugim. William Emery i Michał Zorn używali całej swej roztropności dla złagodzenia tych zgubnych objawów, ale nie zawsze się to udawało. Stąd powstawały spory, mogące pomiędzy tak mało okrzesanymi ludźmi jak majtkowie przerodzić się w opłakane zatargi. Pułkownik Everest i Mateusz Strux pośredniczyli w takich razach, ale w sposób jeszcze bardziej rozjątrzający; każdy z nich bowiem ujmował się za swoimi, nie zważając, po czyjej stronie była słuszność. Od podwładnych spory przechodziły do przełożonych i, jak mówił Michał Zorn, „powiększały się proporcjonalnie do mas”.

We dwa miesiące po opuszczeniu Lattaku już tylko pomiędzy dwoma najmłodszymi członkami komisji panowała harmonia, tak potrzebna do pomyślnego ukończenia przedsięwzięcia. Sir John Murray i Mikołaj Palander, ludzie tak nieustannie zajęci, jeden swoimi cyframi, drugi przygodami łowieckimi, zaczęli się mieszać do tych wewnętrznych niezgód. Krótko mówiąc, pewnego dnia dyskusja stała się tak żywa, że Mateusz Strux uważał za obowiązek powiedzieć pułkownikowi:

– Racz szanowny panie nieco zniżyć głos, mówiąc do astronoma należącego do obserwatorium, gdzie znajduje się potężna luneta, za pomocą której przekonaliśmy świat uczony, że tarcza Uranusa jest zupełnie okrągła.

– A ja – odpowiedział pułkownik – mam najzupełniejsze prawo przemawiania głośniej, jako należący do obserwatorium w Cambridge, gdzie znajduje się potężna luneta, za pomocą której potrafiono zaklasyfikować mgławicę Andromedy do mgławic nieregularnych.

Kiedy Strux posunął uszczypliwości aż do powiedzenia, że luneta jego obserwatorium, mająca soczewkę przedmiotową o czternastu calach średnicy, pokazuje bardzo wyraźnie gwiazdy szesnastej wielkości, wówczas pułkownik, odpłacając wzajemnością, odpowiedział dosadnie, że luneta w Cambridge ma soczewkę przedmiotową o czternastu calach i dwóch liniach średnicy i że za jej pomocą w nocy 31 stycznia 1862 roku odkryto tajemniczego satelitę, który był powodem zaburzeń w ruchach Syriusza.

No, jeżeli uczeni zaczynają sobie prawić podobne impertynencje, to o zbliżeniu się jakimkolwiek mowy być nie może. Zachodziła więc słuszna obawa, że z powodu tej nieuleczalnej rywalizacji przyszłość triangulacji może być zagrożona.

Na szczęście, spory odnosiły się dotąd wyłącznie do systematów i faktów geodezyjnych. Czasami miary zdjęte teodolitem lub kołem powtarzającym wywoływały dyskusję, ale nie gmatwały wcale obliczeń, lecz owszem, doprowadziły je do daleko większej ścisłości. Co do wyboru stacji, ani razu jeszcze spór o to nie zaszedł.

Dnia 31 maja pogoda dotąd prześliczna zmieniła się nagle. W każdej innej strefie możną przepowiedzieć na pewno bliską burzę lub nawałnicę, lecz tutaj działo się inaczej. Niespodziewanie niebo pokryło się chmurami ciemnymi. Błyskawice bez grzmotu rozdarły kilkakrotnie obłoki, ale zgęszczenie oparów w górnych strefach nie doprowadziło do deszczu i ziemi nadzwyczaj wyschłej ani kropla wody nie ożywiła. Niebo tylko pozostało przez kilka dni zachmurzone, a tumany mgły nie dozwoliły o milę nawet dojrzeć znaków triangulacyjnych.

Członkowie uczonej komisji, nie chcąc tracić czasu, postanowili ustawić światła, by pracować w nocy. Stosując się do rady Mokuma, przedsięwzięli pewne ostrożności dla zabezpieczenia się od napadu drapieżnych zwierząt, w samej bowiem rzeczy leśne bestie, przywabione światłem elektrycznym, zgromadzały się stadami naokoło stacji. Uszy astronomów po całych nocach rozdzierały skomlenia zgłodniałych szakali i wycia hien podobne do przeraźliwego śmiechu pijanych Murzynów.

Pierwsze te roboty nocne nie postępowały szybko. Nieustanny wrzask drapieżnych zwierząt wyjących naokoło, przerywany niekiedy grzmotliwym rykiem zapowiadającym obecność straszliwego lwa, mieszał i trwożył uczonych. Pracowali dokładnie, ale musieli niekiedy dwa i trzy razy jedną robotę powtarzać z powodu roztargnienia. Bo też potrzeba posiadać dziwnie zimną krew i panowanie nad sobą, żeby zdejmować kąty, celować lunetę i robić obliczenia przy podobnej muzyce, zwłaszcza gdy w niewielkiej odległości naokoło w cieniach nocnych przyświecają oczy rozżartych bestii. Uczonemu ciału nie zbywało jednak ani na odwadze, ani na zimnej krwi. Po kilku dniach przyzwyczaili się do nocnych serenad, odzyskali zupełnie pewność siebie, a prace ich w pośrodku mnóstwa dzikich zwierząt odbywały się z takim spokojem jak w sali obserwatorium. Zresztą naokoło pracujących porozstawiano strzelców, którzy ubili kilka hien, zanadto chciwych nauki i pragnących, jak się zdaje, wyręczać znużonych astronomów. Zbyteczne byłoby dodawać, że John Murray sposób taki prowadzenia triangulacji uważał za cudowny. Podczas gdy oko jego utkwione w lunecie dopatrywało pożądanej gwiazdy, ręka ściskała sztucer godwinowski i zdarzało się, że pomiędzy dwoma obserwacjami kładł trupem szakala lub hienę.

Pochmurzenie więc nieba nie przerywało prac geodezyjnych, ani też umniejszyło ich dokładności, a pomiar południka jak najregularniej posuwał się ku północy.

Pomiędzy 30 maja a 17 czerwca nie zaszedł żaden wypadek. Nowe trójkąty zakładano z pomocą sztucznych celowników. Jeżeliby do końca miesiąca jaka naturalna przeszkoda nie powstrzymała pochodu uczonych, to pułkownik i Strux spodziewali się pomierzyć nowy stopień dwudziestego czwartego południka.

W dniu 17 czerwca drogę zatamowała dosyć szeroka i bystra rzeka. Nie zakłopotało to członków komisji, że będą zmuszeni przeprawić się na drugą stronę. Posiadali kauczukową łódź, przeznaczoną wyłącznie do przebywania rzek i jezior mniejszych rozmiarów. Ale ani karawana, ani wozy, nie mogły przeprawić się w czółnie. Należało więc poszukać brodu bądź w górze, bądź w dole rzeki.

Pomimo niejakiego sprzeciwu Mateusza Struksa zapadło postanowienie, aby Europejczycy wraz z instrumentami przeprawili się przez wodę, zaś prowadzona przez Mokuma karawana miała się udać kilka mil w dół rzeki dla znalezienia brodu, który Buszmen spodziewał się odszukać.

Dopływ ten rzeki Oranje rozlewał się na pół mili szerokości. Jego wody toczyły się gwałtownie, rozbijając się o głazy i pnie drzewne sterczące w łożysku, a były nieco niebezpieczne dla czółenka drobnych rozmiarów. Mateusz Strux zrobił w tym względzie kilka uwag, lecz nie chcąc, aby go posądzano, że lęka się niebezpieczeństwa, któremu jego koledzy śmiało stawili czoło, przyłączył się do zdania innych.

Spomiędzy członków komisji jeden tylko Palander miał pozostać przy karawanie. Nie dlatego, ażeby przezacny rachmistrz doznawał uczucia trwogi. Zanadto był zajęty cyframi, iżby mógł dostrzec niebezpieczeństwo. Lecz obecność jego nie była niezbędnie potrzebna przy wymierzaniu kątów, a zachodziła obawa, ażeby w zamyśleniu zamiast trójkąta nie zmierzył głębokości rzeki, przeto postanowiono zostawić go pod opieką Mokuma. Zresztą zbyt szczupłe czółno mogło pomieścić tylko pewną ograniczoną liczbę osób, należało zaś na jeden raz przewieźć osoby, instrumenty i nieco zapasów żywności. Ponieważ kierowanie czółnem na tak gwałtownym prądzie wymagało wielkiej wprawy, miejsce uczonego zajął jeden z marynarzy, którego umiejętność kierowania czółnem stokroć w tym razie była przydatniejsza, aniżeli cały ogrom wiadomości matematycznych czcigodnego Palandra.

Skoro wyznaczono punkt zborny na północnym brzegu Nosobu, karawana natychmiast ruszyła w dół rzeki lewym jej brzegiem. Wkrótce ostatnie wozy zniknęły z oczu pozostałych na brzegu. W czółno mieli wsiąść: pułkownik Strux, John Murray, Emery i Zorn; wiosłowanie powierzono dwóm najlepszym majtkom, ster jednemu z krajowców, obznajmionemu wybornie z przeprawami przez swe ojczyste rzeki.

Pora deszczów niedawno minęła, strumienie i potoki uchodzące do Nosobu posiadały więc jeszcze znaczny zasób wody i dlatego rzeka była wzdęta. Podczas gdy majtkowie zajmowali się rozkładaniem łódki i spuszczaniem jej na wodę, Zorn odezwał się do Williama:

– Piękna rzeka, nieprawdaż?

– Prześliczna, ale piekielnie trudna do przeprawy. Wezbranym potokom niewiele już pozostaje czasu, więc używają życia. Dzisiaj Nosob pędzi z szaloną gwałtownością, a za parę tygodni, w miarę przedłużania się pory suchej, w łożysku nie pozostanie nawet tyle wody, ażeby napoić tabor naszej karawany. Podobny on do młodzieńca marnującego nieoględnie siły fizyczne i umysłowe, nie przeczuwającego, że wkrótce może ich zabraknąć. Ale nie pora filozofować. Czółno już gotowe, a wcale nie gniewam się o to, że mam sposobność przekonać się, jak się też popisze nasz statek na tak gwałtownym prądzie.

Kilka minut zabrało rozpięcie czółna na wewnętrznych drewnianych ramach; majtkowie, ułożywszy podłogę na dnie, spuścili je na wodę. Łódka kołysała się lekko na fali obmywającej brzeg łagodnie spadzisty i jakby sztucznie wybrukowany głazami różowego granitu. Miejsce to, zasłonięte wybiegającym od brzegu cyplem, miało wodę spokojną, cichym nurtem oblewającą przybrzeżne trzciny pomieszane z wiciowatymi roślinami. Wsiadanie więc odbyło się łatwo. Przyrządy złożono na dnie czółna na podesłaniu z liści, aby zapobiec uszkodzeniu w przypadku wstrząśnięcia. Uczeni zajęli miejsca w ten sposób, ażeby nie zawadzać wioślarzom. Bochjesman usiadł w tyle i ujął ster.

Krajowiec ten, zwany Numba, był przewodnikiem karawany, to jest idącym na czele pochodu. Strzelec wybrał go jako człowieka zręcznego i obytego z afrykańskimi prądami. Umiał on nieco po angielsku i zalecił pasażerom milczenie podczas przeprawy przez Nosob.

Odwiązano czółno, a silne odepchnięcie wioseł popędziło je ku środkowi. Szybki bieg wody, zamieniający się o sto jardów od brzegu w silny prąd, już się dawał uczuwać. Majtkowie dokładnie wypełniali rozkazy wydawane przez Numba. Raz podnosili wiosła dla wyminięcia pnia pogrążonego do połowy w wodzie, to znowu silnym pchnięciem przedzierali się przez wir powstały ze starcia się dwóch przeciwnych prądów, a kiedy prąd stawał się zbyt rwący, puszczano czółno z wodą.

Numba, trzymając ster silnie, z nieruchomą głową i okiem wlepionym w rzekę, starał się omijać wszelkie niebezpieczeństwo przeprawy. Europejczycy z pewnym niepokojem śledzili bieg łodzi, czuli z jaką nieprzezwyciężoną siłą unosi ich gwałtowny prąd. Pułkownik Everest i Mateusz Strux wpatrywali się w siebie w milczeniu. Sir John Murray z nierozłączną strzelbą przyglądał się chmarom ptactwa unoszącego się nad wodami Nosobu. Młodzi dwaj astronomowie bezwiednie i bez uwagi patrzyli na brzegi uciekające w tył z niezmierną szybkością. Wkrótce wątłe czółno dostało się na środek głównego prądu, który należało przeciąć ukośnie, ażeby spłynąć na wody spokojne i przybić do przeciwnego brzegu. Na komendę Numba majtkowie uderzyli silniej wiosłami. Lecz wbrew ich usiłowaniom czółno porwane nieprzepartą siłą powróciło do kierunku równoległego do brzegów, pędząc jak błyskawica w dół rzeki. Ster już nie wywierał na nie wpływu, wiosła nie mogły sprowadzić go na właściwą drogę. Niebezpieczeństwo stawało się groźne, gdyż pierwsze lepsze uderzenie łódki o pień lub skałę podwodną mogło ją w mgnieniu oka rozedrzeć.

Uczeni uczuli niebezpieczeństwo, ale żaden z nich nie wyrzekł słowa.

Numba wytężył wzrok i śledził bieg gwałtownie unoszonej łódki. O dwieście jardów przed nią sterczał z pośrodku prądu rodzaj wysepki, niebezpieczne nastroszysko pniaków i głazów. Nie sposób było je ominąć. Za kilka chwil czółno musiało o nie uderzyć i niechybnie się rozedrzeć.

Jednakże przed dosięgnięciem kępy łódź uderzyła gwałtownie o coś ukrytego pod wodą, nie tak jednak silnie, jakby się można spodziewać. Nieco wody dostało się do środka przechylonym bokiem. Podróżni zdołali się utrzymać na swoich miejscach. Spojrzeli naprzód, wypatrując przyczyny, ale zdumieli wszyscy, widząc, że skała rusza z miejsca.

Skałą tą był olbrzymi koń rzeczny, którego prąd zaniósł do kępy, skąd atoli nie miał odwagi puścić się do jednego z dwóch brzegów. Uderzony czółnem hipopotam podniósł łeb, wstrząsnął nim gwałtownie, szukając drobnymi oczami, kto go uderzył, a ujrzawszy łódź, pochwycił jej brzeg zębami i począł ją gryźć gwałtownie, grożąc poszarpaniem.

Był to zwierz potężny, mający przeszło dziesięć stóp długości, pokryty skórą nagą i twardą, brunatnej barwy; z rozwartej paszczy sterczały kły białe, ostre i silne.

Koń rzeczny, szarpiąc czółnem, byłby je niechybnie zatopił, ale na szczęście załogi znajdował się tu też John Murray ze swoim sztucerem. Wymierzywszy, trafił go około ucha, lecz widząc nieskuteczność strzału, nabił szybko powtórnie i ugodził go w głowę. Tym razem cios był śmiertelny: hipopotam, puściwszy łódź, całym brzemieniem cielska runął w wodę, która szybkim prądem uniosła go daleko.

Zanim podróżni ochłonęli, łódź, porwana w kierunku ukośnym, poczęła się obracać jak fryga, zwracając się znowu za kierunkiem prądu. Nagły zakręt rzeki o kilkaset jardów dalej łamał prąd Nosobu. Łódź, w kilkunastu sekundach dosięgnąwszy tego zakrętu, doznała gwałtownego uderzenia i zatrzymała się przy brzegu. Podróżni zdrowi i cali wyskoczyli na ląd o dwie mile od miejsca, gdzie wsiedli do łodzi.

XI. Odszukanie Mikołaja Palandra

Po wylądowaniu niebawem zabrano się do dalszej pracy. Wytyczono dwie nowe stacje, połączono je z trzecią pozostawioną na tamtej stronie rzeki i tak powstał nowy trójkąt. Robota nie była trudna, lecz astronomowie musieli mieć się na baczności przed wężami, których w tej okolicy było mnóstwo. Krajowcy nazywają je mambas, długość ich wynosi dziesięć do dwunastu stóp, a ukąszenie jest śmiertelne.

W cztery dni po przebyciu bystrego Nosobu, a więc w dniu 21 czerwca, uczeni znaleźli się w krainie lesistej. Pokrywające ją zarośla nie były zbyt wysokie, więc nie przeszkadzały trójkątowaniu. W każdym kierunku naokoło napotykało się wzniesienia, przydatne do ustawienia piramid trygonometrycznych i rewerberów. Okolica ta, stanowiąca obszerną wklęsłość znacznie zagłębioną w stosunku do ogólnego poziomu kraju, obfitowała w wody, była więc żyzna. Pomiędzy tysiącami drzew William dostrzegł wiele figowców, których kwaskowaty owoc krajowcy namiętnie lubią. Szerokie łysiny rozciągające się pomiędzy zaroślami wydawały przyjemną woń, pochodzącą od niezliczonego mnóstwa roślin z wyglądu podobnych do ziemowitu jesiennego. Zapach ten wydawały żółte owoce, zwane przez tutejszych mieszkańców kukumakranti, które są ulubionym przysmakiem dzieci. Dolina wilgotna, przerżnięta licznymi potokami, wydawała także mnóstwo kolokwint i wyborny gatunek mięty, której zaaklimatyzowanie w Anglii tak się udało.

Ziemia ta, aczkolwiek żyzna i nadająca się wybornie do uprawy rolnej, była jednak mało uczęszczana przez koczujące plemiona. Ani jednego kraalu, ani jednego ogniska obozowego. A jednak wody była tam obfitość, tworzyła w wielu miejscach potoki, strumienie, kałuże, dosyć znaczne jeziorka, a nawet bystre rzeczki, które spływały do rzek wpadających w Oranje.

Tegoż dnia uczeni zrobili przystanek, aby oczekiwać przybycia karawany. Termin naznaczony przez strzelca upływał; nie zwykł się on był mylić w rachubie. Jeżeli udało mu się szczęśliwie przebrodzić Nosob, dziś właśnie powinien był przybyć na punkt zborny.

Dzień jednak miał się ku schyłkowi, a ani jeden z Bochjesmanów nie pokazywał się. Zapewne ekspedycję zaskoczyła jakaś przeszkoda, niepozwalająca przybyć na czas. Sir John Murray był zdania, że w tej porze, zbyt jeszcze obfitującej w wodę, gdy nie można było rzeki przebrodzić, Buszmen zmuszony był udać się jeszcze dalej w dół rzeki, by wyszukać dogodniejszą przeprawę. Przypuszczenie to przyjęto, gdyż ostatnia zima była nadzwyczaj dżdżysta i zapewne spowodowała niezwyczajne wezbrania.

Astronomowie oczekiwali. Lecz gdy i dzień 22 czerwca upłynął, a żaden z ludzi Mokuma się nie ukazał, pułkownik zaczął się niepokoić. Bez materiału ekspedycyjnego nie można było puszczać się na północ, a dłużej trwająca zwłoka mogła narazić wyprawę na przeszkody i niepowodzenia.

Mateusz Strux, korzystając z tej sposobności, zwrócił uwagę swych towarzyszy, iż był za tym, aby towarzyszyć karawanie, mianowicie zaraz po obraniu dwóch stacji i połączeniu ich geodezyjnym z punktem obranym z tej strony rzeki; że gdyby wówczas usłuchano jego rady, wyprawa nie znalazłaby się w przykrym położeniu; że jeżeli przez zwłokę działania ucierpią, wina i odpowiedzialność spadnie na tych, którzy mu się sprzeciwiali. Rzecz naturalna, że pułkownik zaprotestował przeciwko tym oskarżeniom kolegi, przypominając, że decyzją przyjęto wspólną zgodą. Wdał się w tę sprawę sir John Murray, prosząc, aby zakończono niewczesną sprzeczkę.

– Co się stało, to się stało, tego się już nie odrobi – zawołał – a wymówki położenia rzeczy nie zmienią.

Postanowiono więc, że jeżeli karawana i jutro się nie pokaże, William Emery i Michał Zorn wyruszą na jej spotkanie w stronę południowo-wschodnią. W czasie ich nieobecności pułkownik i jego koledzy pozostaną w miejscu, oczekując ich powrotu, ażeby wspólnie coś postanowić.

Po tej umowie współzawodnicy przepędzili resztę dnia z dala od siebie. Sir John dla zabicia czasu plądrował bliższe zarośla, lecz mu się polowanie nie powiodło: ani jednego czworonoga nie ubił. Z ptakami poszczęściło mu się cokolwiek lepiej: od jego strzału padły dwa niezwykłe gatunki. Najpierw rodzaj jarząbka, długiego na trzynaście cali, o krótkich łapkach, czerwonym dziobie, którego piękne piórka miały barwę brunatno-cieniowaną; znakomity egzemplarz z rodziny grzebiących, którego pierwowzorem jest kuropatwa. Drugi ptak, ubity z zadziwiającą zręcznością, należał do drapieżnych: gatunek sokoła właściwego południowej Afryce, mający pierś czerwoną, a ogon biały, kształt jego bardzo nadobny. Numba obdarł obydwa bardzo zgrabnie ze skóry, ażeby je można było wypchać.

Pierwsze godziny ranne 23 czerwca upłynęły, a karawany nie było widać. William i Michał zabierali się do odjazdu, kiedy nagle usłyszano z dala szczekanie psów, a wkrótce potem spoza zakrętu zarośli aloesowych leżących po lewej stronie obozu ukazał się Mokum, pędzący szybko na swojej zebrze.

Buszmen wyprzedził karawanę i zbliżył się ku Europejczykom.

– Przybywaj, dzielny myśliwcze! – zawołał radośnie John Murray. – Zwątpiliśmy już o tobie. Wierz mi, że byłbym niepocieszony, gdybym cię więcej nie ujrzał. Zwierzyna mnie unika, gdy nie mam przy sobie Mokuma. Pójdź, uczcimy twój powrót pucharem szkockiego usquebaughu62.

Na te życzliwe i przyjacielskie słowa Mokum nic nie odpowiedział, lecz począł przypatrywać się twarzom wszystkich Europejczyków z pewnym rodzajem niepokoju.

Pułkownik dostrzegł to natychmiast i zbliżając się do zsiadającego myśliwca, zapytał:

– Kogo szukasz, Mokumie?

– Pana Palandra.

– Czyż nie był z wami?

– Był, lecz nas opuścił i mniemałem, że go tu znajdę.

Usłyszawszy to, Strux szybko się zbliżył i zawołał:

– Co, pan Palander zaginął? Uczony, powierzony tobie astronom, za którego odpowiadasz, a którego nie przyprowadziłeś? Mów natychmiast gdzie jest, co się z nim dzieje?

Słowa te Struksa obruszyły strzelca, który w tej chwili nie będąc na polowaniu, nie potrzebował być cierpliwy.

– Ech, mój mości astrologu – odparł tonem rozdrażnionym – czy to pan do mnie mówisz? Cóż to, czy ja mam strzec pańskiego towarzysza, który sam siebie upilnować nie może? Pan się mnie czepiasz, to pan źle robisz, rozumiesz pan!? Jeżeli pan Palander zgubił się gdzie, to sam sobie winien. Najmniej dwadzieścia razy zawracałem go do karawany, gdy zatopiwszy się w swoich liczbach, oddalał się, nie wiedząc nawet o tym. Ale przedwczoraj pod wieczór gdzieś mi zniknął i mimo najtroskliwszych poszukiwań nie mogłem go znaleźć. Pan, co jesteś tak okrutnie mądry i wszechwiedzący, pewnie go od razu znajdziesz. Weźże więc lunetę, przyłóż do niej oko i szukaj swego kolegi po stepie, to go pewnie zaraz odkryjesz jak gwiazdę.

I rozjątrzony strzelec byłby prawił jeszcze bez końca tym samym tonem, ku wielkiemu gniewowi szanownego Struksa, który z otwartymi ustami stał, nie mogąc zdobyć się na słowo, gdyby John Murray nie ułagodził rozjątrzonego myśliwca.

Strux jednak nie mógł tego strawić i z wymówkami, niemającymi najmniejszej podstawy, zwrócił się do pułkownika, niespodziewającego się tego wcale.

– Bądź co bądź – mówił tonem oschłym – nie myślę opuszczać wcale mego nieszczęśliwego kolegi w tej pustyni. A ponieważ to do mnie należy, użyję wszelkich środków do odszukania go. O… gdyby coś podobnego spotkało pana Emery'ego lub Murraya, to jestem pewny, że pan pułkownik nie omieszkałby natychmiast zawiesić wszelkich prac geodezyjnych, ażeby iść na pomoc swemu rodakowi. Otóż nie widzę przyczyny, dlaczego nie można by tego samego uczynić dla mego kolegi, co dla którego z pańskich.

Pułkownik, napadnięty w ten sposób, nie potrafił zachować swej zwykłej zimnej krwi.

– Mój panie Strux – krzyknął, założywszy ręce na piersiach i wpatrzywszy się bystro w oczy przeciwnika – czy pan postanowiłeś sobie obrażać mnie bez powodu? Za cóż to pan nas bierzesz? Czy daliśmy panu powód do powątpiewania o naszych uczuciach w sprawach ludzkości? Cóż to pana naprowadza na domysł, że nie pójdziemy szukać twego niezdarnego towarzysza?

– Panie! – wyjąkał Strux, zirytowany do najwyższego przydomkiem nadanym Palandrowi.

– Tak jest, niezdara i jeszcze raz niezdara! – zawołał pułkownik, wymawiając dobitnie ten przydomek. – A prawem odwetu powiem panu, że jeżeli nasze działania doznają przerwy lub nie dojdą do skutku, odpowiedzialność spadnie na panów, a nie na nas!

– Pułkowniku! – krzyknął Strux, którego oczy miotały błyskawice – te słowa…

– Słowa te wyrzekłem z namysłem, a teraz mniemam, że należy zawiesić wszelkie roboty, dopóki się wasz rachmistrz nie znajdzie. Czy pan jesteś gotów do odjazdu?

– Byłem wprzód, niż pan o tym pomyślałeś – odrzekł cierpko Strux.

Po czym przeciwnicy poszli do swoich wozów, gdyż właśnie przybyła karawana.

Sir John Murray, towarzyszący pułkownikowi, nie mógł się powstrzymać od powiedzenia:

– To jeszcze wielkie szczęście, jeżeli ten mazgaj nie zgubił gdzie podwójnych rejestrów.

– Lękam się tego – odrzekł pułkownik.

Przywoławszy Mokuma, poczęli go się rozpytywać o zaginionego. Strzelec opowiedział im, że Palander znikł od dwóch dni. Ostatni raz widziano go o kilka mil od karawany z boku. Dowiedziawszy się o tym, Mokum wypuścił się natychmiast na poszukiwania i to właśnie opóźniło przybycie taboru na punkt zborny. Dalej opowiadał, że nie znalazłszy go, wpadł na myśl, czy też Palander nie udał się do swych kolegów znajdujących się na północy Nosobu. Gdy jednak tu go nie ma, sądzi, iż trzeba robić poszukiwania ku północnemu wschodowi, w okolicach lesistych, i że nie należy tracić ani chwili czasu, jeżeli chcą zastać rachmistrza przy życiu.

Nie był to wcale człowiek umiejący sobie radzić w niebezpieczeństwie: całe życie podróżował w krainie cyfr, a nigdy w świecie rzeczywistym. Każdy inny potrafiłby znaleźć jakiekolwiek pożywienie, lecz biedny Palander niezawodnie umarłby z głodu. Trzeba mu było śpieszyć z pomocą.

O godzinie pierwszej pułkownik Everest, Mateusz Strux, sir John Murray i dwaj młodzi astronomowie wyruszyli na rączych koniach pod przewodnictwem Mokuma. Strux przylgnął do swego konia w groteskowy sposób i klął w duszy nieszczęśliwego kolegę, który go naraził na taką jazdę. Towarzysze jego, ludzie poważni i przyzwoici, udawali, że nie widzą śmiesznej postawy, jaką astronom przybierał na swym rumaku, nadzwyczaj ognistym i miękkim w pysku.

Przed opuszczeniem obozu Mokum wypożyczył od Numba psa; zwierz ten roztropny i sprytny, umiejący wybornie tropić, mógł być wielce pomocny w poszukiwaniach. Dano mu do powąchania kapelusz Palandra; wciągnąwszy wiatr, bez wahania puścił się w stronę północno-wschodnią, zachęcany gwizdaniem swego pana. Mały oddział pośpieszył za psem i wkrótce zniknął w gęstych zaroślach.

Przez cały dzień pędzili za tropiącym w różnych kierunkach psem. Roztropne zwierzę wiedziało dobrze, czego po nim wymagano, ale dotąd nie zdołało odnaleźć tropów zbłąkanego matematyka, ani pójść pewnie za śladem. Biegło to naprzód, to zawracało, wciąż trzymając nos przy ziemi, lecz właściwego tropu dotąd nie znalazło.

Uczeni ze swojej strony nie zaniedbywali dawać wszelkiego rodzaju sygnałów oznajmujących ich obecność w pustyni. Wydawali okrzyki, strzelali, spodziewając się, że ich Palander usłyszy, jeżeli nie będzie roztargniony lub zamyślony. Przebiegli tym sposobem blisko pięć mil angielskich naokoło obozu, gdy wieczór zapadł i przerwał poszukiwania. Wypadało je odłożyć do świtu.

Nocne legowisko obrali Europejczycy pod kępą drzew, obok ognia, który Mokum podtrzymywał z wielką starannością. Wycia drapieżnych zwierząt, dające się niekiedy słyszeć, trwożyły ich o los Palandra. Biedak ten zgłodniały, wycieńczony, przejęty do kości chłodem nocnym, wystawiony na napaść hien, tak licznych w tej stronie Afryki, czyż mógł mieć nadzieję, że go ocalą? Wszyscy myśleli tylko o tym. Całą noc prawie żaden oka nie zmrużył. Radzili, projektowali różne sposoby wyszukania Palandra. Anglicy okazali tu tyle gorliwości, że nawet zacięty i zimny Strux czuł się wzruszony. Zdecydowano, że dopóki nie odnajdą Palandra żywego bądź umarłego, będą szukać, choćby przyszło odłożyć pomiary na czas nieokreślony.

Na koniec, po długiej nocy, która zdawała im się wiekiem, brzask rozjaśnił niebo na wschodzie. Szybko osiodłano konie i przedsięwzięto poszukiwania w daleko szerszym zakresie. Pies sunął naprzód, a jego śladem puścili się jeźdźcy.

Pędząc ku północy, przebiegali okolicę podmokłą. Płynęły tu rzeczki wprawdzie niegłębokie, lecz częste. Przebywano je wpław, strzegąc się krokodylów, których pierwsze próbki sir John tutaj zobaczył. Były to gady potężne, niekiedy mające dwadzieścia i więcej stóp długości, straszne swą żarłocznością, mianowicie w wodzie, gdzie trudno ujść przed nimi. Buszmen nie chciał tracić czasu na bójkach z krokodylami i powstrzymywał sir Johna, zawsze gotowego do strzału. Gdy który wychylił się z nadbrzeżnych zarośli, konie, puszczając się cwałem, uchodziły mu łatwo. Na środku szerokich jeziorzysk powstałych z powodzi widać było po kilkanaście paszcz ponad wodę wzniesionych, pożerających na wzór psów jakąkolwiek zdobycz i miażdżących ją ostrymi szczękami.

Tymczasem kupka jeźdźców, ożywiona niewielką nadzieją, prowadziła dalej poszukiwania, to śród trudnych do przejrzenia gąszczów, to znowu na równinie, śród labiryntu sieci strumieni, badając ziemię, wypatrując niedojrzanych tropów. Tu gałązka, ułamana w wysokości człowieka, ówdzie trop trudny do rozpoznania, prawie zatarty, tam kępka liści świeżo zgniecionych, nieco dalej jakiś ślad na wpół niewidoczny, którego pochodzenia dojść nie było można, zwracały ich uwagę. Nic nie mogło naprowadzić szukających na ślady Palandra.

W tej chwili znajdowali się o dziesięć mil na północ od ostatniego obozowiska i już za radą Buszmena mieli się zwrócić ku południowemu zachodowi, gdy nagle pies zaczął dawać znaki niepokoju; szczekał, kręcił ogonem, wybiegał to w tę, to w ową stronę po kilka kroków, trzymając nos przy ziemi, odsuwając nim zeschłą trawę na boki, po czym znowu powracał na miejsce, które tylko co opuścił, jak gdyby przywabiony jakimś osobliwym zapachem.

– Pułkowniku – zawołał Mokum – nasz pies coś zwietrzył. Ach, mądre zwierzę, wpadło na trop zwierzyny, przepraszam, chciałem powiedzieć uczonego, na którego polujemy. Nie przeszkadzajmy pieskowi, nie przeszkadzajmy!

– Tak, tak – powtarzał sir John za swoim przyjacielem – już jest na tropie. Czy słyszycie to ciche poszczekiwanie? Zdawałoby się, że rozmawia sam ze sobą, że chce sobie zdać sprawę z tego, co poczuł. Dam pięćdziesiąt funtów szterlingów za to zwierzę, jeżeli nas naprowadzi na miejsce, gdzie się znajduje legowisko Palandra.

Mateusz Strux nie zwracał uwagi na sposób, w jaki się wyrażano o jego koledze. Szło przede wszystkim o to, ażeby go znaleźć, każdy więc był gotowy rzucić się za psem, jak tylko by ten był już na pewnym tropie. To wkrótce nastąpiło; pies, zaskomliwszy głośno, rzucił się w krzaki i znikł w gęstwinie.

62.usquebaugh (z gaelickiego uisge beatha, dosł.: woda życia) – daw. szkockie i irlandzkie określenie mocnej wódki ze zboża i słodu jęczmiennego, od którego wywodzi się obecne whisky. [przypis edytorski]
Yaş sınırı:
0+
Litres'teki yayın tarihi:
19 haziran 2020
Hacim:
230 s. 1 illüstrasyon
Telif hakkı:
Public Domain
İndirme biçimi:
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre