Kitabı oku: «Tajemnicza wyspa», sayfa 11
Rozdział XVII
Wycieczka do jeziora. – Prąd wody przewodnikiem. – Projekty Cyrusa Smitha. – Tłuszcz diugonia. – Użytek z łupków pirytowych. – Siarczan żelaza. – Jak się przyrządza glicerynę. – Mydło. – Saletra. – Kwas siarkowy. – Kwas azotowy. – Nowy wodospad.
Nazajutrz, 7 maja, Cyrus Smith i Gedeon Spilett, zostawiwszy Naba zajętego gotowaniem śniadania, wyszli na Płaskowyż Pięknego Widoku, podczas gdy Harbert z Pencroffem wyruszyli od ujścia rzeki w górę, aby uzupełnić zapas drewna.
Inżynier z reporterem przybyli niebawem do niewielkiej plaży na południowym końcu jeziora, gdzie zostało wyrzucone olbrzymie cielsko. Gromady ptaków obsiadły już tę górę mięsa i trzeba je było odpędzać kamieniami. Cyrus Smith bowiem chciał zachować tłuszcz diugonia i wykorzystać go na potrzeby kolonii. Także i mięso zwierzęcia powinno być wyśmienitym pożywieniem, gdyż w niektórych okolicach Malajów155 podaje się je tylko do stołów miejscowych książąt. Ale to była sprawa Naba.
W tej chwili Cyrusowi krążyły po głowie inne myśli. Zdarzenie poprzedniego dnia utkwiło mu głęboko w pamięci i nie przestało go nurtować. Chciał przeniknąć tajemnicę podwodnej walki i przekonać się, co za krewniak mastodontów156 czy innych morskich potworów zadał diugoniowi tak straszliwą, a dziwną ranę.
Stał więc nad brzegiem jeziora, obserwując i przypatrując się uważnie, ale nic nie dostrzegł pod powierzchnią wody, spokojnej i gładkiej, połyskującej w porannych promieniach słońca.
Na mieliźnie, gdzie leżało ciało diugonia, woda była dość płytka, lecz od tego miejsca dno jeziora stopniowo się obniżało i prawdopodobnie na samym środku było bardzo głębokie. Można je było uważać za rodzaj olbrzymiej niecki wypełnionej wodą z Czerwonego Potoku.
– Cóż, Cyrusie – zagadnął reporter – nie ma, zdaje mi się, w tej wodzie nic podejrzanego?
– Owszem, drogi Spilett – odparł inżynier – i doprawdy nie wiem, jak sobie wytłumaczyć wczorajsze zdarzenie.
– Przyznaję sam – ciągnął dalej Gedeon Spilett – że rana zadana temu zwierzęciu jest co najmniej dziwna. Nie umiem też wytłumaczyć, jak to możliwe, że Top z taką siłą wyleciał ponad wodę. Można by naprawdę uwierzyć, że to jakaś potężna ręka wyrzuciła go na powierzchnię i że ta sama ręka uzbrojona w sztylet uśmierciła następnie diugonia!
– Tak – odparł inżynier w zamyśleniu. – Jest w tym coś, czego w żaden sposób nie mogę zrozumieć. Ale czy zrozumialsze jest dla ciebie, drogi Spilett, w jaki sposób ja sam zostałem ocalony, wydobyty z fal morskich i przeniesiony pomiędzy wydmy? Prawda, że nie? Otóż i w tym widzę jakąś tajemnicę, którą niewątpliwie kiedyś się odkryjemy. Zaostrzmy więc naszą czujność, ale przy naszych towarzyszach nie wspominajmy więcej o wczorajszym zdarzeniu. Zachowajmy swoje spostrzeżenia dla siebie i róbmy dalej, co do nas należy.
Jak wiemy, inżynierowi nie udało się jeszcze odkryć, którędy uchodzi nadmiar wody z jeziora, a ponieważ nigdzie nie było śladów, żeby kiedyś przelała się wierzchem, zatem gdzieś musiał istnieć odpływ. Mocno się więc zdziwił, zauważywszy w tym miejscu dość wyraźny prąd. Wrzucił do wody kilka drobnych kawałków drzewa i stwierdził, że popłynęły w stronę południowego rogu. Idąc brzegiem, podążył za tym prądem i doszedł do południowego krańca jeziora.
Tutaj powierzchnia jeziora zdradzała pewną wklęsłość, jak gdyby woda wpadała nagle przez szczelinę w ziemi.
Cyrus Smith, przyłożywszy ucho do ziemi, usłyszał wyraźnie jakby szum podziemnej kaskady.
– To tutaj – powiedział, wpatrując się. – To właśnie tu uchodzi woda, tędy odpływa do morza podziemnym kanałem wyżłobionym w granicie, przez jakieś wydrążenia, które moglibyśmy zużytkować na naszą korzyść! Zresztą, przekonamy się zaraz!
Inżynier wyciął długą gałąź, ogołocił ją z liści i zanurzywszy ją w wodę w samym rogu kąta między obydwoma brzegami, natrafił na szeroki otwór, położony zaledwie o stopę pod powierzchnią wody. Był to otwór tego odpływu, którego dotąd na próżno szukał, a prąd wody był tak silny, że wydarł gałąź z rąk Cyrusa i pochłonął ją w swych nurtach.
– Teraz nie ma już żadnej wątpliwości – powtórzył Cyrus Smith. – W tym miejscu jest odpływ wody, a jego otwór muszę odsłonić.
– W jaki sposób? – zapytał Gedeon Spilett.
– Obniżając poziom wody w jeziorze o trzy stopy.
– Ale jak pan to zrobi?
– Dając wodzie inne ujście, szersze od tego.
– W którym miejscu, Cyrusie?
– W części brzegu położonej najbliżej morza.
– Ale tam jest brzeg granitowy! – zauważył reporter.
– No cóż, więc wysadzę ten granit – odparł Cyrus Smith – a woda w jeziorze opadnie i odsłoni ten otwór…
– A spadając na plażę, utworzy wodospad – dodał reporter.
– Którego siłę wykorzystamy! – odparł Cyrus. – A teraz chodźmy, chodźmy!
Tymi słowami porwał za sobą swego towarzysza, który obdarzał go takim zaufaniem, że nie wątpił w powodzenie jego zamiarów. A jednak jak zrobić otwór w ścianie z granitu, jak rozbić skały, bez prochu i mając tylko prymitywne narzędzia? Czy przedsięwzięcie, którego postanowił dokonać inżynier, nie przekraczało jego siły?
Cyrus Smith i reporter, powróciwszy do Kominów, zastali Harberta i Pencroffa zajętych wyładowywaniem przywiezionego drzewa.
– Drwale już skończyli robotę, panie Cyrusie – powiedział, śmiejąc się, marynarz – a jeżeli potrzeba panu będzie murarzy....
– Murarzy nie, ale chemików – odparł inżynier.
– Tak – dodał reporter. – Zamierzamy wysadzić wyspę w powietrze....
– Wysadzić wyspę! – zawołał Pencroff.
– Przynajmniej część – odparł Gedeon Spilett.
– Posłuchajcie, przyjaciele – powiedział inżynier.
Po czym zapoznał ich z wynikami swoich obserwacji. Według jego przypuszczenia w granitowej skale dźwigającej Płaskowyż Pięknego Widoku musiało istnieć mniejsze lub większe wydrążenie, do którego zamierzał dotrzeć. W tym celu należało przede wszystkim odsłonić otwór, którym odpływała woda, i w tym celu obniżyć jej poziom w jeziorze, dając jej szersze ujście. Wynikało stąd, że trzeba sporządzić materiał wybuchowy, mogący zrobić duży wyłom w innym punkcie brzegu jeziora. Tego zaś Cyrus Smith zamierzał dokonać za pomocą bogactw naturalnych, których mu dostarczała sama przyroda.
Nie trzeba dodawać, z jakim entuzjazmem wszyscy, a szczególnie Pencroff, przyjęli ten projekt. Używać potężnych środków, rozsadzać granity, tworzyć wodospady – marynarzowi było w to graj! Ponieważ inżynier potrzebował chemików, więc gotów był zostać chemikiem, tak jak gotów był zostać szewcem czy murarzem. Chętnie byłby wszystkim, czym tylko zechcą, nawet, jak się wyraził do Naba, „nauczycielem tańca i salonowych manier”, gdyby tego było potrzeba.
Nab z Pencroffem otrzymali przede wszystkim polecenie wydobycia tłuszczu z diugonia i zabezpieczenia mięsa przeznaczonego na pożywienie. Niezwłocznie udali się do swej pracy, nie pytając o dalsze wyjaśnienia. Mieli do inżyniera bezgraniczne zaufanie.
Wkrótce po nich Cyrus Smith, Harbert i Gedeon Spilett, zabrawszy ze sobą nosze z gałęzi, wyruszyli brzegiem rzeki w stronę pokładów węgla, gdzie znajdowała się wielka ilość łupków pirytowych, które spotyka się w najmłodszych formacjach przejściowych157 i których próbkę Cyrus Smith znalazł wcześniej.
Cały dzień minął na znoszeniu pirytu do Kominów. Pod wieczór mieli już kilka ton.
Nazajutrz, 8 maja, inżynier rozpoczął swoje zabiegi. Łupki pirytowe składają się głównie z węgla, krzemu, glinu i dużych ilości siarczku żelaza. Chodziło o to, aby oddzielić siarczek żelaza i jak najprędzej przekształcić go w siarczan. Z uzyskanego siarczanu można było wydobyć kwas siarkowy.
To był cel całego przedsięwzięcia. Kwas siarkowy jest jednym z najczęściej używanych surowców i jego zużyciem można mierzyć przemysłowe znaczenie narodu. Ten kwas miał się później przydać kolonistom do wyrobu świec, do garbowania skór i tym podobnych celów, obecnie jednak inżynier potrzebował go do czego innego.
Cyrus Smith wybrał za Kominami stosowne miejsce, które starannie wyrównano. Tu ułożył stos z gałęzi i porąbanego drewna, a na nim poukładał kawałki łupku pirytowego, jedne na drugich, następnie po wierzchu przysypał je cienką warstwą pirytów potłuczonych na kawałki wielkości orzecha.
Po tych przygotowaniach podpalono drzewo. Żar przeniósł się na łupki, które zawierając węgiel i siarkę, roztliły się płomieniem. Wtedy narzucono nowe warstwy potłuczonego pirytu, a z wierzchu przykryto cały ten wielki stos ziemią i trawą, pozostawiwszy tylko kilka otworów dla przewiewu, podobnie jak się postępuje przy wypalaniu węgla drzewnego.
Następnie zostawiono wszystko w spokoju do czasu, aż dokona się reakcja chemiczna, gdyż potrzeba było nie mniej niż dziesięć do dwunastu dni na to, by siarczek żelaza przemienił się w siarczan żelaza, zaś glin w siarczan glinu; obydwa te związki są rozpuszczalne, w przeciwieństwie do reszty, czyli do krzemu, wypalonego węgla i popiołu.
W czasie gdy dokonywał się ten proces chemiczny, Cyrus zarządził inne prace. Zabrali się do nich już nie z gorliwością, ale wręcz z zaciekłością.
Nab i Pencroff zebrali tłuszcz z diugonia i włożyli w duże kadzie z wypalonej gliny. Teraz z tłuszczu trzeba było przez zmydlenie wydzielić jeden ze składników, mianowicie glicerynę. Chcąc osiągnąć ten rezultat, wystarczyło potraktować go sodą158 lub wapnem. Obie te substancje, działając na tłuszcz, tworzą z niego mydło, wytrącając równocześnie glicerynę, której właśnie potrzeba było inżynierowi. Wapna, jak wiemy, miał pod dostatkiem; lecz używając do tego procesu wapna, otrzymałby mydło wapienne, nierozpuszczalne, a tym samym bezużyteczne, podczas gdy stosując sodę, otrzymuje się mydło rozpuszczalne, którego można używać w gospodarstwie domowym. Jako człowiek praktyczny Cyrus Smith powinien postarać się raczej o sodę. Czy to było trudne? Bynajmniej, gdyż wybrzeże obfitowało w rośliny morskie, solirody159, przypołudnikowate160 i rozmaite wodorosty. Nagromadzili więc wielką ilość tych roślin, wysuszyli je, a następnie spalili w dołach na otwartym powietrzu. Ogień podtrzymywali przez kilka dni, aby żar osiągnął temperaturę potrzebną do stopienia popiołów. Rezultatem tego spalania była popielata, spoista masa znana od dawna pod nazwą naturalnej sody.
Po otrzymaniu sody inżynier dodał ją do tłuszczu, skutkiem czego otrzymał zarówno rozpuszczalne mydło, jak i substancję obojętną, glicerynę.
Ale to nie wszystko. Ze względu na swoje przyszłe plany Cyrus Smith potrzebował jeszcze innej substancji, mianowicie azotanu potasu, znanego bardziej pod nazwą saletry potasowej, czy po prostu saletry.
Cyrus Smith mógłby otrzymać tę substancję, poddając węglan potasu, dający się łatwo uzyskać z popiołu roślinnego, chemicznemu działaniu kwasu azotowego. Ale nie miał kwasu azotowego i chodziło mu koniec końców o uzyskanie właśnie tego kwasu. Powstało zatem błędne koło, z którego nigdy by nie wyszedł. Na szczęście sama przyroda przyszła mu z pomocą, dostarczając mu gotowej saletry, tak że wystarczyło po nią sięgnąć i nazbierać. Harbert odkrył jej pokłady na północy wyspy, u stóp Góry Franklina; trzeba było tylko ją oczyścić.
Te różnorodne prace trwały około tygodnia. Uwinęli się więc z nimi, zanim jeszcze dokonała się przemiana siarczku w siarczan żelaza. Resztę czasu koloniści poświęcili na wyprodukowanie z miękkiej gliny ogniotrwałych naczyń i na postawienie z cegieł specjalnego pieca, mającego służyć do późniejszej destylacji siarczanu żelaza. Wszystkie te prace zostały zakończone 18 maja, mniej więcej w tym samym czasie, kiedy skończyła się przemiana chemiczna. Pod umiejętnym kierownictwem inżyniera Gedeon Spilett, Harbert, Nab i Pencroff stali się najzręczniejszymi robotnikami na świecie. Zresztą konieczność bywa najlepszą nauczycielką.
Gdy już pryzma pirytu należycie się wypaliła, wówczas cały przetwór chemiczny, składający się z siarczanu żelaza, siarczanu glinu, krzemu, osadu węglowego i popiołu, zsypano do dużej kadzi napełnionej wodą. Po czym należycie wymieszano, a gdy się ustał, przecedzono i otrzymano przejrzysty płyn, zawierający roztwór siarczanu żelaza i siarczanu glinu; inne składniki, jako nierozpuszczalne, pozostały w stanie stałym. Gdy płyn częściowo odparował, osadziły się kryształki siarczanu żelaza, a macierzysty roztwór, czyli nieodparowany płyn, zawierający siarczan glinu, wylano.
Cyrus Smith miał teraz do swojej dyspozycji znaczną ilość siarczanu żelaza w stanie skrystalizowanym, chodziło więc tylko o to, aby wyciągnąć z niego kwas siarkowy.
W praktyce przemysłowej produkcja kwasu siarkowego wymaga kosztownych urządzeń. Potrzebne są duże fabryki, specjalne narzędzia, aparaty z platyny, ołowiane, kwasoodporne komory, w których zachodzi reakcja chemiczna i tak dalej. Inżynier nie miał do dyspozycji takiego sprzętu, wiedział jednak, że zwłaszcza w Czechach fabrykuje się kwas siarkowy w sposób dużo prostszy i z tą dodatkową korzyścią, że otrzymuje go się w większym stężeniu. Tak wytwarza się kwas zwany pod nazwą kwasu nordhauseńskiego161.
Do otrzymania kwasu siarkowego Cyrus potrzebował jeszcze tylko jednego zabiegu, a mianowicie należało prażyć kryształki siarczanu żelaza w zamkniętym naczyniu, tak by kwas siarkowy zamienił się w parę, z której następnie przez kondensację powstanie płynny kwas.
Do tej właśnie czynności miały służyć ogniotrwałe naczynia, w których umieszczono kryształki, oraz piec, którego żar miał spowodować parowanie kwasu siarczanego.
Prace przeprowadzono perfekcyjnie i 20 maja, po dwunastu dniach od rozpoczęciu dzieła, inżynier stał się posiadaczem składnika, z którego zamierzał w przyszłości skorzystać na najrozmaitsze sposoby.
Do czego więc potrzebował tego składnika? Po prostu do wytworzenia kwasu azotowego, co mu przyszło z łatwością, gdyż saletra pod wpływem kwasu siarkowego daje drogą destylacji właśnie kwas azotowy.
Ale koniec końców co czego chciał użyć tego kwasu azotowego? To dla jego towarzyszy było tajemnicą, inżynier bowiem nie wyjawił im ostatecznego celu swej pracy.
Cyrus tymczasem osiągnął swój cel, a ostatni proces dał mu wreszcie substancję, która wymagała tylu zabiegów.
Połączywszy kwas azotowy z gliceryną, zagęszczoną uprzednio przez odparowanie w łaźni wodnej162, otrzymał, nawet bez użycia mieszaniny oziębiającej, kilka kwart oleistego żółtawego płynu.
Ostatniej operacji Cyrus dokonał sam, na uboczu, z dala od Kominów, gdyż groziła ona eksplozją. A przyniósłszy ze sobą butelkę płynu, powiedział swoim przyjaciołom z prostotą:
– Oto mamy nitroglicerynę!
Był to istotnie ów straszliwy produkt, którego siła wybuchowa jest dziesięć razy większa od zwykłego prochu i który spowodował już tyle wypadków. Zresztą od kiedy wynaleziono sposób przekształcenia nitrogliceryny w dynamit, czyli połączenia jej z innym ciałem stałym, glinką lub cukrem, dość porowatym, aby ją wchłonąć, można było bezpieczniej używać tego groźnego płynu. Ale w owym czasie, kiedy koloniści znajdowali się na Wyspie Lincolna, nie znano jeszcze dynamitu.
– Więc to ten płyn ma porozsadzać skały? – zapytał Pencroff niedowierzająco.
– Tak jest, mój przyjacielu – odparł inżynier – a działanie nitrogliceryny będzie tym potężniejsze, że granit jest nadzwyczaj twardy i będzie stawiał większy opór sile wybuchu.
– A kiedy to zobaczymy, panie Cyrusie?
– Jutro, gdy tylko wydrążymy otwór do założenia miny – odparł inżynier.
Nazajutrz, 21 maja, minierzy udali się skoro świt na wschodni brzeg Jeziora Granta, który tworzył róg oddalony tylko o pięćset kroków od wybrzeża. W tym miejscu płaskowyż schodził poniżej poziomu wody w jeziorze, którą więziła w nim tylko wąska granitowa grobla. Było zatem oczywiste, że po rozbiciu tego obramowania, woda ucieknie przez wyrwę, wartkim potokiem popłynie przez pochyłość płaskowyżu, a potem runie na plażę. Wskutek tego obniży się powierzchnia wody w całym jeziorze i odsłoni się otwór odpływowy – co było ostatecznym celem całego przedsięwzięcia.
Chodziło więc o to, aby rozsadzić to granitowe obramowanie. Pencroff pod kierownictwem inżyniera, uzbrojony w kilof, którym władał równie zręcznie jak dzielnie, zabrał się do granitu od zewnętrznej strony grobli. Dziura, którą zamierzał wydrążyć, rozpoczynała się na poziomej krawędzi zbocza i miała biec ukośnie w głąb, tak aby jej koniec leżał znacznie poniżej poziomu wody w jeziorze. W ten sposób siła wybuchu, rozsadziwszy skały, pozwoliłaby wodzie wylać się szerokim potokiem na zewnątrz, a wskutek tego znacznie obniżyłby się poziom wody w jeziorze.
Praca trwała długo, gdyż inżynier, chcąc wywołać potężny efekt, zamierzał poświęcić na ten cel najmniej dziesięć litrów nitrogliceryny. Ale Pencroff z Nabem pracowali na przemian tak dzielnie, że około godziny czwartej po południu otwór na minę był gotowy.
Pozostawała tylko do rozwiązania kwestia zapalenia substancji wybuchowej. Zazwyczaj nitroglicerynę zapala się za pomocą zapalników z piorunianu163, których wybuch pociąga za sobą główną eksplozję. Do wywołania eksplozji potrzebny jest bowiem silny wstrząs, gdyż zapalona nitrogliceryna wprawdzie będzie się palić, lecz nie wybuchnie.
Cyrus Smith z pewnością mógłby zrobić taki zapalnik. Nie mając piorunianu rtęci, mógł z łatwością, posiadając kwas azotowy, otrzymać substancję zbliżoną do bawełny strzelniczej164. Z takiej substancji można by zrobić nabój, wsunąć go w otwór napełniony nitrogliceryną, zapalić lontem i w ten sposób wywołać eksplozję.
Cyrus Smith wiedział jednak, że do wybuchu nitrogliceryny wystarczy wstrząs. Postanowił więc skorzystać z tej właściwości, gotów zresztą użyć innego sposobu, gdyby ten zawiódł.
Rzeczywiście do wywołania eksplozji wystarczy uderzyć młotem w kilka kropel nitrogliceryny rozlanej na twardym kamieniu. Lecz ten, który by się podjął takiego uderzenia, musiałby sam paść ofiarą wybuchu. Cyrus Smith wymyślił zatem inny sposób. Na lince ze splecionych włókien roślinnych postanowił zawiesić ponad wydrążonym otworem bryłę żelaza, ważącą kilka funtów. Druga podobna, choć znacznie dłuższa linka z włókien, przesycona siarką, miała być jednym końcem przywiązana pośrodku pierwszej, podczas gdy jej drugi koniec miał zostać odprowadzony po ziemi na odległość kilkunastu stóp od otworu miny. Gdy zapali się tę linkę, będzie się palić, aż ogień sięgnie do połączenia z pierwszą, która z kolei zapali się i przerwie, wskutek czego bryła żelaza spadnie na krople nitrogliceryny.
Gdy wszystko przygotowano, inżynier, odesławszy swoich towarzyszy, napełnił otwór nitrogliceryną tak, że sięgała aż po same brzegi, i wylał kilka kropel na skałę, tuż pod zawieszoną nad nią bryłą żelaza.
Następnie Cyrus Smith chwycił koniec nasyconej siarką linki, zapalił go i powrócił do swych towarzyszy oczekujących go w Kominach.
Linka miała się palić przez dwadzieścia pięć minut i rzeczywiście po dwudziestu pięcia minutach nastąpił wybuch, którego nie sposób opisać. Zdawało się, że cała wyspa zadrżała w posadach. W powietrze wystrzelił stos kamieni, jak gdyby wyrzucony przez wulkan. Podmuch powietrza spowodowany wybuchem był tak silny, że skały Kominów zachwiały się. Kolonistów powaliło na ziemię, chociaż znajdowali się o ponad dwie mile od miejsca wybuchu.
Podnieśli się, wspięli na płaskowyż i pobiegli do miejsca, gdzie brzeg jeziora miał być rozsadzony przez eksplozję…
Potrójne „hurra” wydarło się z ich piersi! W granitowej grobli ziała szeroka wyrwa. Woda buchała wartkim potokiem, pieniąc się, pędziła płaskowyżem, docierała do krawędzi i kaskadą spadała z wysokości trzystu stóp na plażę.
Rozdział XVIII
Pencroff przestaje wątpić. – Dawny odpływ jeziora. – Wyprawa w głąb ziemi. – Droga przez granit. – Top znika. – Środkowa pieczara. – Podziemna studnia. – Tajemnica. – Przewiercenie granitowej ściany. – Powrót.
Projekt Cyrusa Smitha powiódł się całkowicie, lecz sam jego twórca według swego zwyczaju nie okazywał najmniejszego zadowolenia i z zaciśniętymi ustami, z bystro wytężonym wzrokiem stał nieruchomy. Harbert wpadł w zachwyt, Nab skakał z radości, Pencroff kiwał swą dużą głową to w jedną, to w drugą stronę i mruczał pod nosem.
– Chwat z naszego inżyniera!
Istotnie skutki wybuchu nitrogliceryny były potężne. Powstała wyrwa była tak wielka, że wypływało przez nią co najmniej trzy razy więcej wody niż przez dawny odpływ. Należało się spodziewać, że wkrótce poziom wody w jeziorze obniży się co najmniej o dwie stopy.
Koloniści pospieszyli do Kominów po kilofy, okute żelazem oszczepy, liny z włókien, krzesiwo i hubkę, po czym powrócili znów na płaskowyż. Towarzyszył im Top.
Po drodze marynarz nie mógł się dłużej powstrzymać i odezwał się do inżyniera.
– A wie pan, panie Cyrusie, że tą prześliczną miksturą, którą pan sfabrykował, można by wysadzić w powietrze całą naszą wyspę?
– Bez wątpienia – odparł Cyrus Smith – i wyspę, i wszystkie lądy, i nawet całą kulę ziemską. To tylko kwestia ilości.
– A czy nie można by użyć tej nitrogliceryny do nabijania broni palnej? – zagadnął marynarz.
– Nie, Pencroffie, jest to substancja zbyt gwałtowna. Moglibyśmy jednak z łatwością wytworzyć bawełnę strzelniczą, a nawet proch, gdyż mamy kwas azotowy, saletrę, siarkę i węgiel. Ale niestety nie mamy broni – w tym sęk.
– O, panie Cyrusie – odparł marynarz – przy odrobinie dobrej woli!…
Nie ulegało wątpliwości, że marynarz wykreślił całkiem słowo „niemożliwe” ze słownika używanego na Wyspie Lincolna.
Przybywszy na Płaskowyż Pięknego Widoku, koloniści niezwłocznie udali się na cypel jeziora, gdzie znajdował się otwór dawnego odpływu, który teraz powinien być odsłonięty. Ponieważ woda już tamtędy nie spływała, można by było zapewne wejść do środka kanału odpływowego i zbadać jego wewnętrzną konstrukcję.
Po kilku minutach koloniści dotarli do dolnego końca jeziora i jeden rzut oka przekonał ich, że cel został osiągnięty.
Istotnie ukazał się im w granitowym brzegu jeziora wystający teraz ponad powierzchnię wody, tak gorąco poszukiwany otwór. Dostęp do niego ułatwiał kawał skały, który odsłoniła opadająca woda. Wlot miał około dwudziestu stóp szerokości, ale tylko dwie stopy wysokości. Podobny był do otworów ściekowych umieszczanych wzdłuż chodników. Niełatwo byłoby więc wcisnąć się do niego. Ale Nab z Pencroffem chwycili za kilofy i w niespełna godzinę rozszerzyli go do należytych rozmiarów.
Wtedy inżynier, zbliżywszy się do otworu, przekonał się, że nachylenie ścian kanału odpływowego, przynajmniej w jego górnej części, nie wynosi więcej niż trzydzieści do trzydziestu pięciu stopni. Można było zatem zejść i byle nachylenie potem nie wzrastało, dotrzeć kanałem aż do samego poziomu morza. Jeśli zaś, co było bardzo prawdopodobne, wewnątrz masywu granitowego istnieje jakaś obszerniejsza pieczara, może da się ją wykorzystać.
– A zatem, panie Cyrusie, na co czekamy? – odezwał się marynarz, który pragnął jak najprędzej zapuścić się w wąski korytarz. – Widzi pan, Top już nas wyprzedził!
– Dobrze – odparł inżynier. – Ale nie możemy iść po omacku. Nabie, pobiegnij wyciąć kilka smolnych gałęzi.
Nab z Harbertem pobiegli nad brzeg jeziora, który ocieniały sosny i inne zielone drzewa, i wkrótce powrócili z gałęziami powiązanymi w rodzaj pochodni. Zapalono je za pomocą krzesiwa i koloniści z Cyrusem na czele zapuścili się w ciemne czeluście, które jeszcze niedawno wypełniała woda.
Wbrew wszelkim przypuszczeniom średnica podziemnego kanału rozszerzała się coraz bardziej, tak że koloniści, zstępując na dół, niebawem mogli się wyprostować. Granitowe ściany, od wieków podmywane wodą, były bardzo śliskie i trzeba było uważać, by nie upaść. Toteż koloniści poprzywiązywali się jeden do drugiego linką, tak jak to robią alpiniści wspinający się w górach. Na szczęście powyżłabiane w granicie występy skalne tworzyły rodzaj schodów, dzięki czemu schodzenie było mniej niebezpieczne. Kropelki wody, zwisające jeszcze na skałach, połyskiwały tysiącem barw przy blaskach pochodni. Zdawało się, że ściany pokryte są nieprzeliczoną ilością stalaktytów165. Inżynier przyjrzał się uważnie czarnemu granitowi. Nie było w nim widać żadnego uwarstwienia ani żadnych rys. Skała była zbita, spoista i drobnoziarnista. A zatem kanał istniał od samego początku wyspy. To nie woda wydrążyła go z wolna i stopniowo. Nie Neptun166, lecz Pluton167 wykuł go swą dłonią i widać było na ścianach ślady jego podziemnej roboty, wciąż jeszcze nie całkiem zatarte, pomimo tak długiego działania wody.
Koloniści schodzili bardzo wolno. Trudno zaprzeczyć, że doznawali wszyscy pewnego wzruszenia, zapuszczając się w głąb masywu, gdzie nigdy jeszcze nie postała stopa ludzka. Milczeli i rozmyślali, i niejednemu z nich przyszło na myśl, że być może w wewnętrznych pieczarach, mających połączenie z morzem, mieszka jakaś ośmiornica lub inny gigantyczny głowonóg. Należało więc posuwać się z pewną ostrożnością.
Zresztą na czele grupki biegł Top, więc można było polegać na zmyślnym psie, który w razie jakiegoś niebezpieczeństwa bez wątpienia zaalarmowałby wszystkich.
Po zejściu stu stóp dość krętym korytarzem idący na przedzie Cyrus Smith zatrzymał się, a towarzysze dołączyli do niego. Miejsce, w którym się zatrzymali, tworzyło rodzaj średniej wielkości pieczary. Ze sklepienia spadały krople wody, niepochodzącej jednak z przesiąkania przez granit. Były to po prostu ostatnie ślady potoku, który tak długo huczał w tej pieczarze, a powietrze, lekko wilgotne, nie zawierało żadnych cuchnących wyziewów.
– No cóż, drogi Cyrusie? – odezwał się Gedeon Spilett. – Oto mamy schronienie nikomu nieznane, głęboko ukryte w skale, ale krótko mówiąc nie nadaje się do zamieszkania.
– Dlaczego nie nadaje się? – zapytał marynarz.
– Bo jest za małe i za ciemne.
– Czyż nie możemy go powiększyć, wydrążyć, porobić w nim otworów, którymi by docierało powietrze i słońce? – odparł Pencroff, który teraz w nic już nie powątpiewał.
– Idźmy dalej – odezwał się Cyrus Smith. – Może gdzieś niżej przyroda oszczędzi nam tej pracy.
– Jesteśmy dopiero na jednej trzeciej wysokości – zauważył Harbert.
– Mniej więcej na jednej trzeciej – odparł Cyrus Smith – gdyż zeszliśmy na głębokość jakichś stu stóp od wylotu, więc bardzo możliwe, że sto stóp poniżej…
– Gdzie Top? – zapytał Nab, przerywając swojemu panu.
Przeszukano pieczarę. Psa nie było.
– Zapewne pobiegł naprzód – powiedział Pencroff.
– Chodźmy za nim – odparł Cyrus Smith.
Ruszyli więc dalej w głąb. Inżynier przypatrywał się uważnie wszystkim zakrętom i pomimo że było ich dużo, zapamiętał z łatwością ogólny kierunek, którym kanał zmierzał w stronę morza.
Koloniści zeszli jeszcze jakieś o pięćdziesiąt stóp niżej, gdy ich uwagę zwróciły dalekie odgłosy, dochodzące z głębi podziemia. Zatrzymali się więc, wytężając słuch. Dźwięki te, wychodząc z korytarza niby z tuby akustycznej168, docierały wyraźnie do ich uszu.
– To szczekanie Topa! – zawołał Harbert.
– Tak – odparł Pencroff – i to zaciekle ujada nasz poczciwy pies.
– Mamy przy sobie okute oszczepy – powiedział Cyrus Smith. – Miejmy się na baczności i naprzód!
– To staje się coraz ciekawsze – szepnął Gedeon Spilett do ucha marynarzowi, który kiwnął potakująco głową.
Cyrus Smith i jego towarzysze pobiegli więc na pomoc psu. Szczekanie Topa stawało się coraz wyraźniejsze. W jego urywanym głosie brzmiała jakaś niezwyczajna wściekłość. Może walczył z jakimś zwierzęciem, które wypłoszył z kryjówki? Kolonistów opanowała niepohamowana ciekawość, tak że zapomnieli zupełnie o niebezpieczeństwie, na jakie się narażali. Już nie schodzili, lecz wręcz ześlizgiwali się wzdłuż pochyłości kanału, i w kilka minut później, o sześćdziesiąt stóp niżej dotarli do miejsca, gdzie znajdował się Top.
Tu korytarz rozszerzał się nagle i tworzył obszerną, wspaniałą pieczarę. Po niej wzdłuż i wszerz biegał Top, zajadle szczekając. Pencroff i Nab, machając pochodniami, oświetlali chropowate ściany granitowe szerokimi strugami światła, podczas gdy Cyrus Smith, Gedeon Spilett i Harbert stali w pogotowiu z najeżonymi oszczepami.
Olbrzymia pieczara była jednak całkiem pusta. Koloniści przeszukali ją starannie wzdłuż i wszerz. Nie było w niej nic, ani żadnego zwierzęcia, ani żadnej innej żywej istoty! A jednak Top nie przestawał szczekać i ani prośby, ani groźby nie zdołały go uciszyć.
– Musi tu być gdzieś szczelina lub otwór, przez który woda odpływała do morza – powiedział inżynier.
– Rzeczywiście – odparł Pencroff – uważajmy, żeby do niego nie wpaść.
– Szukaj, Top, szukaj! – zawołał Cyrus Smith.
Pies, zachęcony słowami swego pana, pobiegł na sam koniec pieczary i tam zaczął szczekać ze zdwojoną zapalczywością.
Poszli za nim i tu, w świetle pochodni, zobaczyli otwór studni ciemniejący w granicie. Tędy właśnie woda odpływała do morza; lecz nie był to już ukośny korytarz, którym by można było iść, ale studnia o pionowych ścianach, po których nie dało się zejść.
Nachylono pochodnie nad otworem. Nic nie było widać. Cyrus Smith odłamał palącą się gałązkę i rzucił ją w przepaść. Płonąca żywica wskutek szybkiego lotu buchnęła jeszcze jaśniejszym płomieniem i oświetliła wnętrze studni. Mimo to nadal nie było nic widać. Potem płomień zgasł z lekkim sykiem, co świadczyło o tym, że gałąź wpadła do wody, czyli dosięgła poziomu morza.
Inżynier obliczył czas spadania i oszacował głębokość studni na dziewięćdziesiąt stóp.
Z tego wynikało, że dno pieczary, w której się znajdowali, znajdowało się dziewięćdziesiąt stóp ponad poziomem morza.
– Oto nasze mieszkanie – powiedział Cyrus Smith.
– Ale przedtem zamieszkiwało je jakieś stworzenie – odparł Gedeon Spilet, który jeszcze nie zaspokoił swojej ciekawości.
– Jakiekolwiek to było stworzenie – odparł inżynier – dość że umknęło tym otworem i ustąpiło nam miejsca.
– Bądź co bądź – dodał marynarz – chciałbym kwadrans temu być w skórze Topa, bo na pewno nie szczekał bez powodu!
Cyrus Smith spoglądał na psa i gdyby w tej chwili któryś z jego towarzyszy stał bliżej niego, usłyszałby, jak mruknął pod nosem:
– Wierzę, że Top niejedną rzecz lepiej wie od nas!
Marzenia kolonistów zostały zatem w znacznej części spełnione. Przysłużył im się szczęśliwy traf, któremu przyszła z pomocą niezwykła mądrość ich przywódcy. Mieli teraz do dyspozycji obszerną pieczarę, której wielkości nie byli jeszcze w stanie ocenić przy słabym świetle pochodni, ale z pewnością nietrudno byłoby podzielić ją ściankami z cegieł na pokoje i dostosować jeśli już nie na porządny dom, to przynajmniej na obszerne mieszkanie. Woda opuściła ją i nie mogła powrócić. Miejsce zatem było wolne.