Kitabı oku: «Tajemnicza wyspa», sayfa 13
Rozdział XX
Pora deszczowa. – Sprawa ubrania. – Polowanie na foki. – Wyrób świec. – Prace wewnątrz Granitowego Pałacu. – Dwa mostki. – Wyprawa po ostrygi. – Co Harbert znalazł w kieszeni.
Zima rozpoczęła się na dobre w czerwcu, który odpowiada grudniowi na półkuli północnej. Rozpoczęła się od ciągłych ulew i wichur, następujących po sobie bez chwili przerwy. Mieszkańcy Granitowego Pałacu mogli teraz ocenić korzyści mieszkania chroniącego od burz i słoty. Kominy nie byłyby wystarczającym schronieniem przed srogością zimy, a poza tym obawiali się ponownego zalania wnętrza przez wzburzone wichrami fale przypływu. Cyrus Smith przedsięwziął nawet pewne środki ostrożności, aby, o ile się da, zabezpieczyć urządzoną w Kominach kuźnię i piece.
Cały czerwiec upłynął na rozmaitego rodzaju pracach, nie wyłączając polowania ani rybołówstwa, tak że spiżarnia była zawsze obficie zaopatrzona. Pencroff zamierzał w wolnym czasie sporządzić pułapki, po których wiele sobie obiecywał. Porobił sidła z włókien drzewnych i nie było dnia, żeby królikarnia nie dostarczyła do kuchni pewnej ilości gryzoni. Nab prawie cały czas spędzał na soleniu i na wędzeniu mięsa, dzięki czemu doskonale się konserwowało.
Teraz zaczęli poważnie zastanawiać się nad sprawą odzieży. Koloniści mieli tylko te ubrania, w których balon wyrzucił ich na wysepkę. Były ciepłe i solidne, dbali o nie i o bieliznę z największą troskliwością, utrzymywali we wzorowej czystości, mimo to jednak należało się spodziewać, że wkrótce trzeba je będzie wymienić. W dodatku, gdyby trafiła się ostra zima, musieliby cierpieć z powodu zimna.
W tej sprawie pomysłowość Cyrusa Smitha zawiodła. Musiał myśleć o najpilniejszych potrzebach, stworzeniu mieszkania, zaopatrzeniu się w żywność; toteż mrozy mogłyby ich zaskoczyć przed załatwieniem sprawy odzieży. Trzeba się więc jakoś wytrzymać i spędzić tę pierwszą zimę bez zbytniego narzekania. Z nadejściem wiosny mieli urządzić wielkie polowanie na muflony, które zauważyli podczas wyprawy na Górę Franklina, a gdy się nagromadzi dość wełny, inżynier na pewno da sobie radę, żeby sporządzić z niej ciepłe i mocne tkaniny… W jaki sposób? O tym jeszcze pomyśli.
– No cóż, najwyżej będziemy opiekać sobie łydki przy ogniu w Granitowym Pałacu! – powiedział Pencroff. – Opału mamy pod dostatkiem, nie ma powodu, żeby go oszczędzać.
– Zresztą – odparł Gedeon Spilett – Wyspa Lincolna nie leży na zbyt dużej szerokości geograficznej, więc i zimy prawdopodobnie nie są tu zanadto ostre. Czy nie mówił nam pan, Cyrusie, że trzydziesty piąty równoleżnik odpowiada mniej więcej szerokości geograficznej Hiszpanii na naszej półkuli?
– Bez wątpienia – odparł inżynier – jednak i w Hiszpanii bywają czasem ostre zimy. Nie brak tam wtedy śniegu ani lodu, więc i Wyspa Lincolna może być równie dotkliwie doświadczana. Jednak ponieważ jest to wyspa, więc sądzę, że temperatura będzie bardziej umiarkowana.
– A to dlaczego, panie Cyrusie? – zapytał Harbert.
– Ponieważ morze, mój chłopcze, można uważać za rodzaj olbrzymiego zbiornika przechowującego w sobie ciepło nagromadzone w okresie letnim. W zimie oddaje je z siebie, wskutek czego w okolicach nadmorskich panuje zawsze bardziej umiarkowana temperatura, niezbyt wysoka w lecie, lecz za to niezbyt niska w zimie.
– Zobaczymy – odparł Pencroff. – Na razie nie martwmy się, czy będzie zimno, czy ciepło. Jedno jest pewne: dni są już krótkie, a wieczory długie. Dlatego warto się zastanowić nad sprawą oświetlenia.
– Nic łatwiejszego – odparł Cyrus Smith.
– Niż zastanowić się nad nią? – zapytał marynarz.
– Niż ją załatwić.
– A kiedy się za to zabierzemy?
– Jutro, a zaczniemy od polowania na foki.
– Żeby zrobić łojówki176?
– Ależ skąd, Pencroffie! Świece!
Taki był rzeczywiście projekt inżyniera, projekt wykonalny, gdyż mieli już wapno i kwas siarkowy, a foki miały im tłuszczu dostarczyć potrzebnego do wytworzenia świec.
Był to 4 czerwca, zarazem niedziela Zielonych Świątek, postanowili zatem jednogłośnie uroczyście obchodzić święto. Zawiesili więc wszystkie prace, a modlitwy kolonistów wzniosły się ku niebu. Ale teraz były to modlitwy dziękczynne. Koloniści Wyspy Lincolna już nie byli nędznymi rozbitkami, wyrzuconymi na odludną wysepkę. Nie prosili już o nic, lecz dziękowali.
Nazajutrz, 5 czerwca, w dość niepewną pogodę wyruszyli na wysepkę. Trzeba było korzystać z odpływu, żeby przejść kanał w bród. Przy tej okazji postanowili zbudować jakąś łódź, która ułatwiałaby im komunikację i którą mogliby popłynąć w górę Rzeki Dziękczynienia podczas wielkiej wyprawy badawczej na południowy zachód, którą zamierzali przedsięwziąć w pierwszych dniach wiosny.
Fok było mnóstwo i myśliwi, uzbrojeni w okute żelazem oszczepy, ubili ich z łatwością z pół tuzina. Nab z Pencroffem odarli je na miejscu ze skór i zabrali do Granitowego Pałacu tylko tłuszcz i skóry, które im miały posłużyć na obuwie.
Owocem polowania było około trzystu funtów tłuszczu, który w całości miał posłużyć do wyrobu świec.
Proces ten był całkiem prosty, a chociaż powstałe produkty nie były doskonałe, to w każdym razie nadawały się do użytku. Gdyby Cyrus Smith dysponował jedynie kwasem siarkowym, to mieszając go z obojętnym tłuszczem, na przykład z tłuszczem fok, i ogrzewając mieszaninę, mógłby wyodrębnić glicerynę177, a następnie za pomocą wrzątku oddzielić oleinę, margarynę i stearynę178. Jednak dla uproszczenia tego procesu wolał zmydlić tłuszcz za pomocą wapna. W ten sposób otrzymał mydło wapienne, łatwe do rozłożenia pod wpływem kwasu siarkowego, który wytrąca wapno w postaci siarczanu i uwalnia kwasy tłuszczowe.
Z tych trzech kwasów: oleinowego, margarynowego i stearynowego, pierwszy, będący cieczą, usunięto przez odpowiednie wyciskanie, dwa pozostałe zaś stanowiły substancję, z której miało się formować świece. Cała ta praca trwała niecałą dobę. Po kilku próbach udało się zrobić knoty z włókien roślinnych. Po zatopieniu ich w roztopionej substancji otrzymano prawdziwe świece stearynowe, formowane ręcznie; brakowało im tylko wybielenia i wypolerowania. Oczywiście ich knoty nie miały tych zalet co knoty nasycone kwasem bornym, które roztapiają się w miarę palenia i wypalają się doszczętnie, ale Cyrus Smith sporządził parę pięknych szczypiec do obcinania knotów i świece dobrze służyły kolonistom podczas długich wieczorów w Granitowym Pałacu.
Przez cały miesiąc nie brakowało również pracy w nowym mieszkaniu. Cieśle mieli pełne ręce roboty. Udoskonalono prymitywne narzędzia i uzupełniono ich zestaw o nowe.
Między innymi wykonano nożyczki, którymi koloniści mogli wreszcie obciąć sobie włosy, a brody, jeżeli nie ogolić, to przynajmniej przystrzyc według upodobania. Harbert nie miał wcale zarostu, zaś Nab niewielki, lecz ich towarzysze tak obrośli, że zrobienie nożyczek było zupełnie uzasadnione.
Sporządzenie małej, ręcznej piły kosztowało ich wiele trudu, ostatecznie jednak otrzymali narzędzie, którym pracując w pocie czoła, można było piłować drewno na deski. Korzystając z niego, porobili stoły, krzesła i szafy, którymi umeblowali główne pokoje, wreszcie ramy łóżek, na których położyli materace z trawy morskiej. Kuchnia z półkami, gdzie stały naczynia z wypalonej gliny, z paleniskiem z cegieł i wyszorowaną kamienną podłogą robiła doskonałe wrażenie, a Nab urzędował w niej z taką powagą, jakby było to laboratorium chemiczne.
Wkrótce jednak stolarzy z powrotem musieli zastąpić cieśle. Nowy odpływ wody z jeziora, utworzony przez wysadzenie skały, stworzył konieczność zrobienia dwóch mostków: jednego na Płaskowyżu Pięknego Widoku, a drugiego na samym wybrzeżu. Teraz bowiem tak płaskowyż, jak i wybrzeże przecinał potok, który trzeba było przebyć, chcąc się dostać do północnej części wyspy. Aby go ominąć, koloniści musieliby znacznie zbaczać z drogi i obchodzić go od zachodu daleko za źródłem Czerwonego Potoku. Najprościej zatem było postawić na płaskowyżu i na wybrzeżu dwa mostki, mające dwudziestu do dwudziestu pięciu stóp długości, wykonane z kilku drzew z grubsza ociosanych siekierą. Cała ta praca zajęła tylko parę dni. Nab i Pencroffem od razu skorzystali z mostków, by udać się do ławicy ostryg, którą odkryli wcześniej na wprost wydm. Zabrali ze sobą coś w rodzaju prymitywnego wózka, który miał zastąpić dawne, niewygodne nosze. Przyciągnęli na nim kilka tysięcy ostryg, które bardzo prędko zaaklimatyzowały się wśród skał tworzących jakby naturalne parki przy ujściu Rzeki Dziękczynienia. Mięczaki były wspaniałe i koloniści raczyli się nimi prawie codziennie.
Jak widzimy, Wyspa Lincolna, mimo że mieszkańcy zbadali tylko niewielką jej część, zaspokajała prawie wszystkie ich potrzeby. A przecież możliwe, że po zbadaniu najskrytszych zakątków, znajdujących się na tym zalesionym obszarze ciągnącym się pomiędzy Rzeką Dziękczynienia a Cyplem Jaszczurczym, odkryją nowe skarby.
Jednego tylko produktu brakowało kolonistom. Mieli pod dostatkiem żywności bogatej w białko oraz produktów roślinnych, które równoważyły jego nadmiar. Drzewiaste korzenie smokowca, poddane fermentacji, dostarczały im kwaskowatego napoju, czegoś w rodzaju piwa, dużo lepszego od czystej wody. Udało im się nawet wyprodukować cukier, i to bez trzciny cukrowej i bez buraków – zbierali w naczynia sok wydzielany przez Acer saccharinum179, rodzaj klonu rosnącego we wszystkich strefach umiarkowanych, którego także na wyspie było pod dostatkiem. Z monardy zebranej w królikarni parzyli smaczną herbatę. Mieli wreszcie pod dostatkiem soli, która jest jedynym produktem mineralnym wchodzącym w skład pożywienia… Ale brakowało im chleba.
Być może później koloniści potrafiliby zastąpić chleb jakimś zbliżonym produktem, na przykład z mąki z sagowca lub z drzewa chlebowego, i bardzo możliwe, że te cenne drzewa rosły gdzieś w lasach południowej części wyspy, ale dotychczas ich nie napotkali.
Tym razem Opatrzność bezpośrednio przyszła im z pomocą, co prawda w nieskończenie małym stopniu, ale bądź co bądź Cyrus Smith pomimo całej swojej mądrości i pomysłowości nie zdołałby był nigdy wytworzyć tego, co pewnego dnia Harbert przypadkiem znalazł w podszewce kamizelki, którą właśnie reperował.
Tego dnia deszcz lał strumieniami, koloniści siedzieli w dużej sali Granitowego Pałacu, gdy nagle Harbert zawołał:
– Niech pan spojrzy, panie Cyrusie! Ziarnko zboża!
I pokazał towarzyszom ziarnko, jedno jedyne ziarnko, które przez dziurawą kieszeń kamizelki wpadło pod podszewkę.
Podczas pobytu w Richmond Harbert karmił zbożem parę gołębi grzywaczy otrzymanych w prezencie od Pencroffa. Stąd w kieszeni znalazło się ziarnko.
– Ziarnko zboża? – zapytał z ożywieniem inżynier.
– Tak, panie Cyrusie, ale tylko jedno, jedyne!
– Ech, mój chłopcze – zawołał, śmiejąc się, Pencroff – bardzo ważne, na honor! Co mielibyśmy zrobić z jednym ziarnkiem zboża?
– Zrobimy chleb – odparł inżynier.
– Chleb? Może ciastka, a może i torty! – zaśmiał się marynarz. – No, no! Żebyśmy się nie pochorowali z przejedzenia się chlebem z tego ziarnka!
Harbert, nie przywiązując wielkiej wagi do swojego odkrycia, chciał już wyrzucić ziarnko, gdy Cyrus Smith wziął je do ręki, przypatrzył mu się dokładnie, a przekonawszy się, że jest w dobrym stanie, utkwił wzrok w marynarza i odezwał się spokojnie:
– Czy wie pan, Pencroffie, ile kłosów może wyrosnąć z jednego ziarnka?
– Przypuszczam, że jeden – odparł marynarz, zaskoczony pytaniem.
– Dziesięć kłosów. A wie pan, ile ziarnek jest w kłosie?
– Na honor, nie.
– Przeciętnie osiemdziesiąt – powiedział Cyrus Smith. – Otóż jeśli zasadzimy to ziarnko, to pierwszy plon z niego da nam osiemset ziaren, drugi plon, z zasadzenia tych ziaren, wyniesie sześćset czterdzieści tysięcy ziaren, trzeci – pięćset dwanaście milionów, a czwarty plon – ponad czterysta miliardów ziaren. Taka jest proporcja.
Towarzysze Cyrusa słuchali go w milczeniu. Liczby zdumiewały ich, a przecież były dokładne.
– Tak, przyjaciele – ciągnął dalej inżynier. – Tak wygląda postęp arytmetyczny180 w płodności natury. A czymże jest to rozmnażanie się ziarnka zboża, którego kłosy dają zaledwie osiemset ziaren, w porównaniu z makówką, zawierającą trzydzieści dwa tysiące ziaren, lub z tytoniem, który daje ich trzysta sześćdziesiąt tysięcy? Gdyby nie liczne przyczyny, które je niszczą i ograniczają ich rozrost, te rośliny w ciągu kilku lat opanowałyby całą ziemię.
Ale inżynier nie zakończył jeszcze swojego wypytywania.
– A teraz niech mi pan powie, Pencroffie – ciągnął dalej – czy wie pan, ile będzie to buszli181 z tych czterystu miliardów ziaren zboża?
– Nie wiem – odparł marynarz – wiem tylko, że jestem osioł!
– Otóż przeszło trzy miliony, licząc sto trzydzieści tysięcy ziaren na jeden buszel.
– Trzy miliony buszli! – zawołał Pencroff.
– Trzy miliony.
– W cztery lata?
– W cztery lata – odparł Cyrus Smith – a może nawet tylko w dwa, jeśli, jak sądzę po szerokości geograficznej naszej wyspy, będziemy mieli żniwa dwa razy w roku.
Usłyszawszy to, Pencroff swoim zwyczajem odpowiedział głośnym „hurra!”.
– Tak więc, Harbercie, znalazłeś dziś coś, co ma dla nas wyjątkowe znaczenie – dodał inżynier. – Wszystko, przyjaciele, w naszej sytuacji wszystko może się przydać. Bardzo proszę, nie zapominajcie o tym.
– Nie, panie Cyrusie, na pewno nie zapomnimy – odparł Pencroff – i jeśli kiedykolwiek znajdę ziarnko tego tytoniu, co to się mnoży trzysta sześćdziesiąt tysięcy razy, to może pan być całkiem pewny, że go nie wyrzucę! A teraz co mamy robić?
– Zasadzić to ziarnko – odparł Harbert.
– Tak jest – dodał Gedeon Spilett – i to z całą pieczołowitością, na jaką zasługuje, gdyż ukrywa w sobie nasze przyszłe żniwo.
– Oby tylko wzeszło! – zawołał marynarz.
– Wzejdzie – odparł Cyrus Smith.
Było to 20 czerwca, a więc w porze odpowiedniej do zasiania tego jednego, drogocennego ziarnka. Początkowo chcieli je wsadzić do doniczki, ale po namyśle postanowili zaufać przyrodzie i powierzyć je ziemi. Zrobili to jeszcze tego samego dnia, a zbyteczne byłoby dodawać, że nie zaniedbano niczego, co mogłoby zapewnić pomyślny wzrost.
Kiedy się nieco przejaśniło, koloniści weszli na szczyt Granitowego Pałacu. Tu wybrali miejsce zasłonięte przed wiatrem i wystawione na działanie południowych promieni słońca. Oczyścili grunt, starannie wyplewili chwasty, a nawet przetrząsnęli glebę, aby wypłoszyć owady i robaki, położyli na wierzchu warstwę żyznej ziemi zmieszanej z odrobiną wapna, ogrodzili miejsce, po czym wetknęli ziarenko w wilgotną glebę.
Wyglądało to tak, jakby koloniści kładli kamień węgielny pod budowę jakiegoś gmachu. Przypomniało to Pencroffowi dzień, kiedy zapalał jedyną zapałkę, jaką mieli, i ostrożność, z jaką to robił. Jednak tym razem sprawa była poważniejsza. Istotnie, koloniści w taki czy inny sposób uzyskaliby ogień, ale żadna ludzka siła nie zdołałaby odtworzyć ziarnka zboża, gdyby nieszczęśliwym trafem miało zmarnieć.
Rozdział XXI
Kilka stopni poniżej zera. – Badania bagnistej południowo-wschodniej części wyspy. – Kolpeo. – Widok morza. – Rozmowa o przyszłości Pacyfiku. – Nieustająca praca polipów. – Co się stanie z kulą ziemską. – Polowanie. – Bagno Kazarek.
Od tej chwili było dnia, żeby Pencroff nie szedł odwiedzić miejsca, które całkiem poważnie nazywał swoim „polem zboża”. Biada owadom, które się tam zapędziły! Nie było dla nich miłosierdzia.
Pod koniec czerwca, po niekończących się deszczach, powietrze wyraźnie się oziębiło i 29 czerwca termometr Fahrenheita niewątpliwie wskazałby już tylko dwadzieścia stopni powyżej zera (około sześciu stopni Celsjusza poniżej zera).
Nazajutrz, 30 czerwca, który odpowiada 31 grudnia na półkuli północnej, przypadał piątek. Nab zauważył, że stary rok kończy się pechowym dniem, ale Pencroff odpowiedział mu, że za to naturalnie nowy rok zaczyna się od pomyślnego – co jest ważniejsze.
W każdym razie rok rozpoczął się od ostrego mrozu. Przy ujściu Rzeki Dziękczynienia nagromadziła się kra, a wkrótce całe jezioro zamarzło.
Musieli kilkakrotnie odnawiać zapas opału. Pencroff nie czekał, aż rzeka zamarznie, tylko pospieszył się z dostarczeniem wielkich tratw drzewa. Prąd rzeki był niestrudzoną siłą napędową, toteż korzystali z niego przy spławianiu drewna aż do chwili, gdy lód skuł rzekę. Do tego opału, tak obficie dostarczanego przez las, dodali jeszcze kilka wózków węgla, po który trzeba było chodzić aż do podnóża Góry Franklina. Wielką siłę cieplną węgla mogli w pełni ocenić, kiedy 4 lipca temperatura spadła do ośmiu stopni Fahrenheita (trzynaście stopni Celsjusza poniżej zera). W jadalni postawiono drugi kominek i wszyscy pracowali tam razem.
Podczas tych mrozów Cyrus Smith mógł sobie pogratulować, że doprowadził do Granitowego Pałacu strumyczek wody z Jeziora Granta. Woda, ujęta pod lodową pokrywą i doprowadzona dawnym podziemnym kanałem, utrzymywała się w stanie ciekłym i dopływała do wewnętrznego zbiornika, wykutego w rogu magazynu; jej nadmiar spływał przez studnię do morza.
W tym czasie, korzystając z wyjątkowo suchego powietrza, koloniści, ubrani możliwie jak najcieplej, postanowili poświęcić dzień na zbadanie obszaru na południowym wschodzie, pomiędzy Rzeką Dziękczynienia a Przylądkiem Szponu. Była to rozległa, bagnista przestrzeń, na której można było liczyć na udane polowanie, gdyż musiało się tam roić od ptactwa wodnego.
Trzeba było przebyć w jedną stronę osiem do dziewięciu mil i tyle samo z powrotem, więc wyprawa trwałaby cały dzień. Ponieważ chodziło także o zbadanie nieznanej części wyspy, w wyprawie miała wziąć udział cała kolonia. Dlatego też 5 lipca, o szóstej rano, gdy ledwie zaczęło świtać, Cyrus Smith, Gedeon Spilett, Harbert, Nab i Pencroff, uzbrojeni w oszczepy, sidła, łuki i strzały oraz zaopatrzeni w zapas żywności, opuścili Granitowy Pałac, poprzedzani przez Topa, podskakującego przed nimi wesoło.
Wybrano najkrótszą drogę, jaką było przejście przez Rzekę Dziękczynienia po skuwającym ją lodzie.
– Jednak – zauważył słusznie reporter – to nie może zastąpić porządnego mostu!
W ten sposób do listy przyszłych prac zostało dopisane zbudowanie „porządnego” mostu.
Po raz pierwszy noga kolonistów stanęła na prawym brzegu Rzeki Dziękczynienia. Zapuścili się pomiędzy olbrzymie, piękne drzewa iglaste, pokryte teraz śniegiem.
Nie przeszli nawet mili, gdy nagle z gęstych zarośli, wypłoszona ujadaniem Topa, wyskoczyła cała rodzina jakichś czworonogów, które widocznie tam mieszkały.
– Ach, wyglądają jak lisy! – zawołał Harbert, widząc umykającą co tchu gromadę.
Były to rzeczywiście lisy, ale bardzo duże, wydające odgłosy podobne do szczekania, co Topa wprawiło w takie zdziwienie, że zatrzymał się w pogoni, co dało im czas uciec i zniknąć. Pies miał prawo się zdziwić, gdyż nie znał nauk przyrodniczych. Właśnie tym szczekaniem lisy te, o szaroburych futrach i czarnych ogonach zakończonych białą kitką, zdradzały swoje pochodzenie. Harbert bez wahania wymienił ich właściwą nazwę: kolpeo182, czyli lisy andyjskie. Spotyka się je często w Chile, na Malwinach183 oraz we wszystkich krajach Ameryki pomiędzy trzydziestym a czterdziestym równoleżnikiem. Harbert bardzo żałował, że Top nie złapał żadnego z tych drapieżników.
– A dają się one jeść? – zapytał Pencroff, zawsze oceniający przedstawicieli fauny tylko z tego szczególnego punktu widzenia.
– Nie – odpowiedział Harbert – ale zoologowie nie ustalili jeszcze, czy mają wzrok dzienny, czy nocny, i czy w związku z tym nie należałoby ich zaliczyć do kategorii psów właściwych.
Cyrus Smith nie mógł się powstrzymać od uśmiechu, słysząc tę uwagę, dowodzącą poważnego umysłu chłopca. Co zaś do marynarza, to od chwili, kiedy dowiedział się, że lisów nie można zaliczyć do kategorii rzeczy jadalnych, nic go nie obchodziły. Zauważył tylko, że kiedy w Granitowym Pałacu założą hodowlę ptactwa, trzeba będzie zabezpieczyć się przeciwko odwiedzinom tych czworonożnych rabusiów. Nikt temu nie zaprzeczył.
Gdy koloniści obeszli cypel, ujrzeli przed sobą długi pas wybrzeża oblewanego falami rozległego oceanu. Była ósma rano. Niebo było bardzo czyste, jak to się zdarza przy silnych i długotrwałych mrozach, ale rozgrzani marszem Cyrus Smith i jego towarzysze nie odczuwali zbyt dotkliwie uszczypnięć ostrego powietrza. Zresztą pogoda była bezwietrzna, co pomagało znosić niską temperaturę. Świecące, ale nie ogrzewające słońce wynurzało się właśnie z oceanu i jego olbrzymi krąg płynął nad horyzontem. Powierzchnia morza była spokojna, a jej błękit przypominał wody śródziemnomorskiej zatoki pod jasnym niebem. Na południowym wschodzie, w odległości około czterech mil, rysował się wyraźnie Przylądek Szponu, zakrzywiony jak jatagan184. Na lewo skraj bagien raptownie kończył się niewielkim cyplem, który promienie słoneczne stroiły w tej chwili właśnie ognistą smugą. Z pewnością w tej części Zatoki Stanów Zjednoczonych, gdzie nie było żadnej osłony od strony morza, nawet ławicy piasku, smagane wschodnimi wichrami statki nie znalazłyby schronienia. Spokojna powierzchnia morza, którego wód nie mąciła żadna mielizna, jednolita barwa wody, nigdzie niewpadającej w odcień żółtawy, wreszcie brak skał podwodnych – wszystko to wskazywało, że brzeg musiał tu być urwisty i że ocean kryje w tym miejscu głębokie otchłanie. W oddali na zachodzie, w odległości czterech mil, rysowały się pierwsze szeregi drzew Lasów Dalekiego Zachodu. Miało się wrażenie, że się jest na jakimś niegościnnym wybrzeżu wyspy z okolic podbiegunowych, otoczonym lodami. Rozpalono ognisko z gałązek i wyschniętych wodorostów, a Nab przygotował posiłek z zimnego mięsa oraz herbaty Oswega.
Jedząc, rozglądali się wkoło. Ta część Wyspy Lincolna była naprawdę nieurodzajna i kontrastowała z całym jej zachodnim regionem. Reporter zauważył, że gdyby los rzucił ich najpierw na to wybrzeże, mieliby jak najgorsze wyobrażenie o swojej przyszłej siedzibie.
– Zdaje mi się, że tędy w ogóle nie dotarlibyśmy na wyspę – powiedział inżynier – gdyż morze jest tu głębokie i nie ma żadnej skały, której można by się chwycić. Przed Granitowym Pałacem są przynajmniej ławice piasku i wysepka, które zwiększają szanse uratowania się. Tutaj – tylko otchłań.
– To dość ciekawe – zauważył Gedeon Spilett – że tak stosunkowo niewielka wyspa posiada tak urozmaicone tereny. Logicznie rzecz biorąc, taka różnorodność zwykle jest cechą lądów stałych, mających znaczną powierzchnię. Można by sądzić, że część zachodnią Wyspy Lincolna, tak bogatą i żyzną, opływa ciepły prąd z Zatoki Meksykańskiej, a wybrzeża północne i południowo-wschodnie są na jakimś Morzu Arktycznym.
– Ma pan słuszność, drogi panie Spilett – odpowiedział Cyrus Smith – ja też to zauważyłem. Ta wyspa wydaje mi się dziwna i co do kształtu, i co do przyrody. Wygląda, jakby przeplatały się tu wszelkie tereny występujące na kontynencie, i nie zdziwiłbym się, gdyby się okazało, że była kiedyś częścią kontynentu…
– Co takiego? Kontynent na środku Pacyfiku?! – wykrzyknął Pencroff.
– Dlaczegóżby nie? – odparł Cyrus Smith. – Dlaczego Australia, Nowa Irlandia185, to wszystko, co angielscy geografowie nazywają Australazją, nie miałoby łącznie z archipelagami Pacyfiku tworzyć niegdyś szóstej części świata, równie wielkiej jak Europa lub Azja, jak Afryka czy obie Ameryki? Mój umysł bynajmniej nie broni się przez hipotezą, że wszystkie wyspy wynurzające się z tego rozległego oceanu są tylko wierzchołkami zatopionego lądu, który w epokach przedhistorycznych wznosił się nad wodami.
– Takiego, jak niegdyś Atlantyda – wtrącił Harbert.
– Tak jest, mój chłopcze… jeżeli rzeczywiście istniała.
– I Wyspa Lincolna miałaby stanowić część tego kontynentu? – spytał Pencroff.
– Być może – odparł Cyrus Smith – to wyjaśniałoby różnorodność płodów natury na jej powierzchni.
– I wielką ilość zamieszkujących ją okazów fauny – dodał Harbert.
– Tak jest, mój chłopcze – odpowiedział inżynier – dostarczasz mi kolejnego argumentu na poparcie mojego przypuszczenia. Sądząc po tym, co widzieliśmy, z pewnością na wyspie jest wiele zwierząt, a co jeszcze dziwniejsze, bardzo różnorodnych gatunków. Musi to mieć jakąś przyczynę i według mnie wynika to stąd, że Wyspa Lincolna stanowiła część jakiegoś obszernego kontynentu, który stopniowo zanurzył się w Pacyfiku.
– A więc pewnego pięknego dnia – zapytał Pencroff, który nie wydawał się jeszcze zupełnie przekonany – to, co pozostało z dawnego kontynentu, może także zniknąć pod wodą i nic już nie zostanie pomiędzy Ameryką i Azją?
– Owszem – odparł Cyrus Smith – będą nowe lądy stałe, nad których wzniesieniem pracują teraz miliardy miliardów żyjątek.
– A co to za budowniczowie? – zapytał Pencroff.
– Polipy186 koralowe – odpowiedział Cyrus Smith. – To właśnie one nieustanną pracą utworzyły wyspę Clermont-Tonnerre187, atole i niezliczone wyspy koralowe rozrzucone po Pacyfiku. Na jeden gran188 wagi potrzeba czterdziestu siedmiu milionów tych polipów, a jednak z soli morskich i stałych składników wody, które wchłaniają, te żyjątka wytwarzają wapień, który z kolei tworzy ogromne podwodne budowle, twarde i trwałe jak granit. Niegdyś, w pierwszych epokach stworzenia, przyroda do dźwigania lądów w górę używała ognia, obecnie zaś mikroskopijne zwierzątka zastępują ogień, którego siła dynamiczna wewnątrz globu widocznie osłabła, o czym świadczy duża ilość wygasłych wulkanów na powierzchni ziemi. Sądzę, że po wielu, wielu wiekach, po setkach pokoleń polipów Pacyfik może kiedyś zamienić się w rozległy kontynent, na którym zamieszkają nowe pokolenia ludzkie i będą tam z kolei krzewić cywilizację.
– O, długo to potrwa! – powiedział Pencroff.
– Przyroda ma czas – odparł inżynier.
– Ale jaki byłby pożytek z nowych lądów? – spytał Harbert. – Zdaje mi się, że obecna powierzchnia zamieszkiwanych obszarów wystarczy ludzkości. A przecież przyroda nie robi nic bezużytecznego.
– Istotnie, nic bezużytecznego – odpowiedział inżynier. – Ale można wytłumaczyć potrzebę powstania w przyszłości nowych lądów, i to właśnie w strefie tropikalnej, gdzie znajdują się wyspy koralowe. Przynajmniej takie wyjaśnienie mnie przekonuje.
– Słuchamy pana, panie Cyrusie – powiedział Harbert.
– Oto moja myśl: Uczeni zgodnie uznają, że pewnego dnia nasza kula ziemska skończy się, a właściwie, że skończy się na niej życie zwierzęce i roślinne, stanie się niemożliwe wskutek znacznego oziębienia, jakiemu ulegnie planeta. Nie zgadzają się tylko co do przyczyny tego oziębienia. Jedni sądzą, że nastąpi z powodu obniżenia się po milionach lat temperatury Słońca; inni, że wskutek stopniowego wygaśnięcia wewnętrznego żaru Ziemi, który wywiera dużo większy wpływ na nasz glob, niż się powszechnie uważa. Co do mnie, jestem za tą ostatnią hipotezą, przy czym opieram się na fakcie, że Księżyc jest w rzeczywistości wystygłym i już niezamieszkanym ciałem niebieskim, choć Słońce nie przestaje posyłać na jego powierzchnię tej samej ilości ciepła. Jeżeli więc Księżyc wystygł, to dlatego, że całkowicie wygasły jego ognie wewnętrzne, którym, podobnie jak wszystkie inne ciała niebieskie, zawdzięcza swoje powstanie. Zresztą niezależnie od tego, co będzie przyczyną, kiedyś nasza kula ziemska ostygnie, ale ostygnięcie to będzie się odbywało stopniowo. Co się wówczas stanie? Otóż strefy umiarkowane w mniej lub bardziej odległej przyszłości przestaną się nadawać do zamieszkania, tak jak obecnie okolice podbiegunowe. A wtedy ludzie, jak i zwierzęta gromadnie powędrują na szerokości geograficzne bardziej poddane wpływowi słonecznemu. Nastąpi wielka migracja. Europa, Azja Środkowa i Ameryka Północna zostaną opuszczone, tak samo jak Australia i południowe obszary Ameryki Południowej. Za wędrówką ludzi będzie podążać roślinność. Flora cofnie się na równik razem z fauną. Głównymi zamieszkałymi lądami staną się środkowe części Ameryki Południowej i Afryki. Lapończycy189 i Samojedzi190 na wybrzeżach Morza Śródziemnego znajdą warunki klimatyczne znad Morza Lodowatego. Kto nam zaręczy, że w tej epoce regiony równikowe nie okażą się zbyt małe, by pomieścić i wyżywić całą ludność Ziemi? Dlaczegóż by więc przewidująca przyroda, chcąc przygotować schronienie dla całej tej emigracji roślinnej i zwierzęcej, nie miałaby już teraz zakładać pod równikiem fundamentów nowego kontynentu i dlaczego nie miałaby powierzyć polipom jego budowy? Często rozmyślałem nad tymi sprawami, przyjaciele, i wierzę, że wygląd zewnętrzny naszej kuli ziemskiej zupełnie się kiedyś zmieni, że wskutek wyniesienia się nowych kontynentów morza pokryją stare i że w przyszłych wiekach Kolumbowie odkryją wyspy Chimborazo191, Himalaje czy Bont Blanc192 – szczątki Ameryki, Azji czy Europy, pochłoniętych przez fale morskie. W końcu z kolei i te nowe lądy staną się niezdatne do zamieszkania; ciepło z nich ucieknie, jak ciepło ciała, które opuściła dusza, i życie zniknie z naszego globu, jeżeli nie ostatecznie, to co najmniej na jakiś czas. I może wtedy nasza kula ziemska odpocznie, może przeistoczy się podczas śmiertelnego snu, aby kiedyś odżyć w lepszych warunkach… Ale to wszystko, przyjaciele, jest tajemnicą Stwórcy wszechrzeczy, a z powodu pracy polipów posunąłem się być może zbyt daleko w rozpatrywaniu sekretów przyszłości.
– Mój drogi Cyrusie – odpowiedział Gedeon Spilett – te teorie są dla mnie proroctwami, które niewątpliwie kiedyś się spełnią.
– To tajemnica Boga – powiedział inżynier.
– Wszystko to ładnie, pięknie – odezwał się Pencroff, słuchający dotąd uważnie – ale czy może mi pan powiedzieć, panie Cyrusie, czy Wyspę Lincolna także zbudowały pańskie polipy?
– Nie – odpowiedział Cyrus Smith – ona ma pochodzenie czysto wulkaniczne.
– A więc pewnego dnia zniknie?
– Bardzo możliwe.
– Mam nadzieję, że nas już tu wtedy nie będzie.
– Nie, niech pan się nie martwi, Pencroffie, nas już tu nie będzie, bo nie mamy najmniejszej ochoty tu umrzeć i znajdziemy w końcu jakiś sposób wydostania się z wyspy.
– A tymczasem – wtrącił Gedeon Spilett – urządzajmy się jak na wieczność. Nie należy nigdy niczego robić połowicznie.
Na tym skończyła się rozmowa, a jednocześnie z nią i śniadanie. Koloniście zabrali się na nowo do badania okolicy i wkrótce doszli do miejsca, od którego rozpoczynały się bagna.
Było to prawdziwe bagnisko, rozciągające się aż do zaokrąglonego brzegu na południowym wschodzie wyspy, na powierzchni dwudziestu mil kwadratowych. Utworzone było z mułu gliniasto-krzemiennego, pomieszanego z mnóstwem szczątków roślinnych. Pokrywały je glony, trzciny, turzyce, sitowie, tu i ówdzie kępy traw, gęste jak gruby kobierzec. Gdzieniegdzie lśniły zamarznięte bajorka, odbijając promienie słońca. Tych rezerw wodnych nie mogły utworzyć ani deszcze, ani żadna wezbrana nagłym napływem wód rzeka. Należało więc wnioskować, że bagnisko zasila woda sącząca się z ziemi, i tak też było istotnie. Można było obawiać się, czy w czasie upałów w powietrzu nie unosiły się miazmaty193 wywołujące gorączkę bagienną194.