Kitabı oku: «Tajemnicza wyspa», sayfa 18
– Co takiego? – zapytał Gedeon Spilet.
– Szukamy szczątków statku na morzu i ziemi!
– No i co?
– No i to, że one znajdują się w powietrzu!
I marynarz wskazał ręką wielką białawą płachtę zawieszoną na szczycie sosny. Jej kawałek spadł na ziemię i ten właśnie kawałek znalazł Top i im przyniósł.
– Ależ to nie są szczątki statku! – zawołał Gedeon Spillet.
– O, za pozwoleniem! – odparł Pencroff.
– Jak to? Więc to?…
– To są szczątki naszego statku powietrznego, naszego balonu, który spadł tam wysoko, na wierzchołek tego drzewa!
Pencroff nie mylił się, wzniósł wspaniałe „hurra!” i dodał:
– Teraz mamy wspaniałe płótno! Będziemy z niego mieli bieliznę na długie lata! Jest z czego szyć chustki i koszule! Ha, panie Spilett, co pan powie na taką wyspę, gdzie koszule rosną na drzewach?
Był to istotnie bardzo szczęśliwy traf dla kolonistów Wyspy Lincolna, że balon, wzbiwszy się po raz ostatni w powietrze, spadł na wyspę i że przypadkiem udało się go odnaleźć. Mogli więc albo zachować powłokę balonu w takim stanie, w jakim była, gdyby zechcieli spróbować powrotu ponownie drogą powietrzną, albo też zużytkować z korzyścią dla ciebie tych kilkaset łokci doskonałej tkaniny bawełnianej, oczyściwszy ją uprzednio z lakieru. Łatwo sobie wyobrazić, że radość Pencroffa udzieliła się wszystkim.
Najpierw trzeba było zdjąć powłokę balonu z drzewa, na którym wisiała, aby przechować ją w bezpiecznym miejscu, a to wymagało niemałej pracy. Nab, Harbert i marynarz wdrapali się na wierzchołek drzewa i musieli dokonywać cudów zręczności, aby ściągnąć na dół olbrzymi obwisły balon.
Praca trwała prawie dwie godziny. Wreszcie udało się sprowadzić na ziemię nie tylko powłokę z wentylem, sprężynami i mosiężnymi okuciami, ale i całą siatkę, czyli wielką ilość lin i sznurów razem z obręczą oraz kotwicą. Powłoka balonu zachowała się w dobrym stanie oprócz pęknięcia w jednym miejscu i podartego rękawa u dołu.
Było to bogactwo, które dosłownie spadło im z nieba.
– Mimo wszystko, panie Cyrusie – odezwał się marynarz – gdybyśmy kiedyś zdecydowali się opuścić wyspę, to nie balonem, prawda? Taki statek powietrzny nigdy nie leci tam, gdzie się chce, już my coś o tym wiemy! Widzi pan, jeśli mi pan zaufa, zbudujemy porządny statek o wyporności dwudziestu ton, a pan pozwoli mi wyciąć z tego płótna grot249 i fok250. Reszta pójdzie na bieliznę!
– Zobaczymy Pencroffie, zobaczymy – odparł Cyrus Smith.
– Tymczasem trzeba to wszystko bezpiecznie ukryć – powiedział Nab.
Rzeczywiście, nie można było nawet myśleć o przeniesieniu do Granitowego Pałacu takiej ilości płótna, lin i sznurów, gdyż ich ciężar był znaczny, a do czasu sprowadzenia odpowiedniego pojazdu nie można było zostawić tych bogactw na łasce pierwszego lepszego huraganu. Koloniści wspólnymi siłami zaciągnęli więc wszystko na brzeg morza, gdzie odkryli dość obszerną jaskinię, do której dzięki jej położeniu nie miały dostępu wichry, deszcze ani woda morska.
– Potrzebowaliśmy szafy, mamy szafę – powiedział Pencroff. – A skoro nie zamyka się na klucz, to trzeba będzie zamaskować jej otwór. Nie mam na myśli złodziei dwunożnych, ale czworonożnych.
O szóstej wieczorem wszystko było już schowane i po nadaniu zatoczce słusznej nazwy Przystani Balonowej koloniści ruszyli w dalszą drogę w stronę Przylądka Szponu. Pencroff z inżynierem dyskutowali o rozmaitych planach, które należało zrealizować w jak najkrótszym czasie. Przede wszystkim trzeba będzie wybudować most na Rzece Dziękczynienia, aby ułatwić komunikację z południową częścią wyspy, potem wrócić wózkiem po balon, gdyż czółno by go nie uniosło, następnie wybudować szalupę z pokładem, którą potem Pencroff wyposaży w takielunek251 jak kuter, tak że będzie można wyruszać na wyprawy… dookoła wyspy, potem… i tak dalej.
Tymczasem zapadł zmrok i było już ciemno, gdy przybyli do Cypla Znaleziska, do miejsca, gdzie znaleźli cenną skrzynię. Ale i tutaj, tak samo, jak gdzie indziej, nic nie wskazywało na to, że rozbił się jakiś statek, i trzeba było wrócić do wniosków sformułowanych poprzednio przez Cyrusa Smitha.
Od Cypla Znaleziska do Granitowego Pałacu pozostawały jeszcze cztery mile, które można było szybko przebyć. Ale było już po północy, gdy koloniści, idąc ciągle brzegiem morza w kierunku ujścia Rzeki Dziękczynienia, dotarli do jej pierwszego zakrętu.
W tym miejscu koryto miało osiemdziesiąt stóp szerokości i trudno się było przeprawić na drugi brzeg, ale Pencroff podjął się pokonać tę przeszkodę, więc wezwano go, żeby dotrzymał słowa.
Trzeba przyznać, że podróżni byli wyczerpani. Podróż była daleka, a znalezienie balonu spowodowało, że nie mieli czasu na odpoczynek. Pilno im więc było do Granitowego Pałacu, żeby zjeść kolację i przespać się, i gdyby most już stał, w ciągu kwadransa byliby w domu.
Noc była bardzo ciemna. Pencroff, chcąc dotrzymać obietnicy, rozpoczął przygotowania do budowy tratwy, na której można by było przepłynąć na drugi brzeg Rzeki Dziękczynienia. Obaj z Nabem, uzbrojeni w siekiery, wybrali dwa drzewa rosnące blisko brzegu i zabrali się za ich ścinanie.
Cyrus Smith i Gedeon Spilett, siedząc na brzegu, czekali na chwilę, w której będzie potrzebna ich pomoc, podczas gdy Harbert przechadzał się tam i z powrotem, nie oddalając się zbytnio.
Nagle Harbert, który poszedł w górę rzeki, powrócił pędem i wskazując na wodę, zawołał:
– Co tam płynie?
Pencroff przerwał pracę i zauważył jakiś poruszający się przedmiot, wynurzający się z nocnego mroku.
– Czółno! – powiedział.
Wszyscy podbiegli do brzegu i ku swemu największemu zdziwieniu ujrzeli jakąś łódź płynącą z prądem rzeki.
– Ahoj, tam na łodzi! – zawołał marynarz z zawodowego przyzwyczajenia, nie zważając na to, że może lepiej by było zachować milczenie.
Nikt nie odpowiadał. Łódź płynęła dalej i gdy się zbliżyła na dziesięć kroków, marynarz zawołał:
– Przecież to nasze czółno! Urwało się z cumy i popłynęło z prądem! Trzeba przyznać, że zjawia się w odpowiedniej chwili.
– Nasze czółno?… – mruknął inżynier.
Pencroff miał słuszność. Było to rzeczywiście czółno, które zapewne zerwało się z uwięzi i samo wracało od źródeł Rzeki Dziękczynienia. Trzeba było teraz koniecznie schwytać je w biegu, zanim wartki prąd wody uniesie je poza ujście rzeki. Nab z Pencroffem poradzili sobie z tym bardzo zręcznie za pomocą długiej żerdzi.
Czółno przybiło do brzegu. Inżynier wskoczył w nie pierwszy, wziął linę do ręki i upewnił się dotykiem, że rzeczywiście przetarła się o skały.
– O, to się nazywa – powiedział do niego reporter – to się nazywa traf…
– Dziwny! – odparł Cyrus Smith.
Dziwny czy nie, w każdym razie był to traf szczęśliwy. Harbert, reporter, Nab i Pencroff kolejno zajęli miejsca w czółnie. Nie wątpili, że lina się przetarła, ale najdziwniejsze z tego wszystkiego było to, że czółno nadpłynęło właśnie w chwili, gdy koloniści byli na brzegu i mogli je schwytać, gdyż w kwadrans później zaginęłoby na morzu.
Gdyby to były czasy, w których na ziemi żyły duchy opiekuńcze, po tym zdarzeniu można by było sądzić, że wyspę zamieszkiwała jakaś istota nadprzyrodzona, która oddała swoją moc na usługi rozbitków.
Po kilku uderzeniach wiosłem dopłynęli do ujścia Rzeki Dziękczynienia. Wyciągnęli czółno na brzeg niedaleko Kominów i wszyscy ruszyli w stronę drabinki zwisającej z Granitowego Pałacu.
Ale w tej chwili Top zaszczekał gniewnie, a Nab, który szukał pierwszego stopnia drabinki, krzyknął…
Drabinka zniknęła.
Rozdział VI
Wołanie Pencroffa. – Noc w Kominach. – Strzała Harberta. – Projekt Cyrusa Smitha. – Niespodziewane rozwiązanie. – Co się działo w Granitowym Pałacu. – Nowy służący kolonistów.
Cyrus Smith zatrzymał się, nie mówiąc ani słowa. Jego towarzysze szukali po omacku wzdłuż ściany i na ziemi, przypuszczając, że może wiatr przesunął drabinkę albo ją strącił… Ale zniknęła bez śladu. W ciemności nie dało się stwierdzić, czy przypadkiem wicher nie rzucił jej na podest w połowie granitowej ściany.
– Jeśli to ma być żart – zawołał Pencroff – to kiepski! Przyjść do domu i nie znaleźć schodów do własnego mieszkania, to doprawdy nie jest powód do śmiechu dla zmęczonych ludzi!
Nab wydawał z siebie okrzyki zaskoczenia.
– Przecież nie było wiatru! – zauważył Harbert.
– Zaczynam być zdania, że na Wyspie Lincolna dzieją się dziwne rzeczy! – powiedział Pencroff.
– Dziwne? – odparł Gedeon Spilet – Wcale nie, Pencroffie, całkiem naturalne. Podczas naszej nieobecności ktoś przyszedł, zajął nasz dom i ściągnął drabinkę!
– Ktoś! – zawołał marynarz. – Ale kto taki?…
– Nikt inny, tylko myśliwy z ziarnkiem śrutu – odparł reporter. – Do czego byłby potrzebny, gdyby nie wyjaśniał dzisiejszego wypadku?
– No cóż – odparł Pencroff, klnąc, gdyż zniecierpliwienie zaczęło brać nad nim górę – jeśli tam ktoś jest na górze, wywołam go i radzę mu odpowiedzieć.
I grzmiącym głosem marynarz zawołał: „Ahoj!”, a echo głośno powtarzało okrzyk.
Koloniści wytężyli słuch i zdawało im się, że z wysokości Granitowego Pałacu dobiegł jakiś szyderczy śmiech, ale nie mogli rozpoznać, kto go wydał. Żaden głos nie odpowiedział na wołanie Pencroffa, który bezskutecznie powtarzał swoje wezwanie.
Doprawdy mogło to wprawić w zdumienie nawet najbardziej obojętnych ludzi, a koloniści bynajmniej nie byli obojętni. W ich sytuacji każde zdarzenie było znaczące, a z pewnością od siedmiu miesięcy, przez które zamieszkiwali wyspę, żadne nie było tak niespodziewane i niezwykłe.
Pochłonięci dziwacznością tego zdarzenia, zapomniawszy o zmęczeniu, stali u podnóża Granitowego Pałacu, nie wiedząc, ani co myśleć, ani co począć, zadając sobie wzajemnie pytania, na które żaden nie był w stanie odpowiedzieć, i mnożąc w nieskończoność przypuszczenia, jedne bardziej nieprawdopodobne od drugich. Nab nie przestawał lamentować, zrozpaczony tym, że nie może dostać się do kuchni, tym bardziej że zapasy podróżne już się wyczerpały, a w tej chwili nie było jak zdobyć jedzenia.
– Przyjaciele – odezwał się wówczas Cyrus Smith – jedyne, co możemy zrobić, to zaczekać aż się rozwidni, a potem działać stosownie do okoliczności. Chodźmy teraz do Kominów. Tam będziemy bezpieczni, a chociaż nie mamy nic do jedzenia, przynajmniej będziemy mogli się przespać.
– Ale co to zuchwalec spłatał tego figla? – zapytał raz jeszcze Pencroff, który w żaden sposób nie mógł się uspokoić.
Kimkolwiek był ten „zuchwalec”, jedyne, co mogli zrobić, to pójść za radą inżyniera, udać się do Kominów i tam oczekiwać dnia. Na wszelki wypadek Topowi wydano rozkaz, żeby warował pod oknami Granitowego Pałacu, a kiedy Top otrzymywał jakiś rozkaz, spełniał go zawsze bez wahania. Dzielny pies pozostał zatem u stóp ściany, podczas gdy jego pan wraz z towarzyszami schronili się wśród skał.
Powiedzieć, że koloniści pomimo zmęczenia dobrze spali na piasku w Kominach, oznaczałoby minąć się z prawdą. Posłania były bardzo niewygodne, ale przede wszystkim niepokoili się nowym wydarzeniem. Próbowali zrozumieć, czy spowodował je jakiś ślepy przypadek, którego przyczynę odkryją z nadejściem dnia, czy też było dziełem istoty ludzkiej. W każdym razie, z tej czy innej przyczyny, ich mieszkanie było w tej chwili zajęte przez kogoś innego i nie mogli się do niego dostać.
Granitowy Pałac był dla nich więcej niż schronieniem, był ich składem, ich magazynem. W jego murach znajdował się cały dobytek kolonii: broń, instrumenty, narzędzia, amunicja, zapasy żywności i tak dalej. Gdyby to wszystko zostało zrabowane, musieliby się urządzać od nowa, od nowa robić broń i narzędzia. Sprawa była bardzo poważna. Dlatego, dręczeni niepokojem, jeden po drugim wychodzili co chwilę, aby przekonać się, czy Top pilnie czuwa. Jedynie Cyrus Smith czekał ze swoją zwykłą cierpliwością, pomimo że jego ścisły umysł irytowała świadomość, że znalazł się w obliczu zupełnie niewytłumaczalnego faktu, pomimo że wzdrygał się na myśl, że tuż koło niego, a może tuż nad nim dzieje się coś, czego nie umie wytłumaczyć. Gedeon Spilett całkowicie podzielał jego odczucia i obaj od czasu do czasu rozmawiali półgłosem o tych zagadkowych wypadkach, wobec których cała ich przenikliwość i doświadczenie okazały się bezsilne. Nie ulegało wątpliwości, że wyspa skrywa jakąś tajemnicę, ale jak ją przeniknąć? Harbert gubił się w domysłach i chętnie zapytałby Cyrusa Smitha. Z kolei Nab powiedział sobie, że to go nie obchodzi, że to jest rzeczą jego pana, i gdyby się nie obawiał urazić tym swoich towarzyszy, poczciwy Murzyn przespałby tę noc tak samo spokojnie jak w swoim łóżku w Granitowym Pałacu.
Najbardziej ze wszystkich złościł się Pencroff, który po prostu nie mógł opanować wściekłości.
– To figiel – mówił – ktoś nam spłatał figla! Ale ja, ja nie lubię figli i biada figlarzowi, jeśli wpadnie w moje ręce!
Gdy tylko na wschodzie zaświtał pierwszy brzask, koloniści, odpowiednio uzbrojeni, udali się na brzeg morza w pobliżu raf. Promienie wschodzącego słońca miały wkrótce oświetlić Granitowy Pałac. Rzeczywiście, przed piątą przez zasłony zieleni można było dojrzeć zamknięte okiennicami okna.
Z tej strony wszystko było w porządku, ale wkrótce z piersi kolonistów wydarł się okrzyk, gdy zobaczyli, że drzwi, które zamknęli przed udaniem się w drogę, były teraz szeroko otwarte.
Ktoś wprowadził się do Granitowego Pałacu. To już nie ulegało najmniejszej wątpliwości.
Górna drabinka, zwykle rozciągnięta od drzwi do podestu, wisiała na swoim miejscu, ale dolna została podciągnięta w górę aż do samego progu. Było oczywiste, że nieproszeni goście chcieli się zabezpieczyć przed wszelkimi niespodziankami.
Na razie nie można było rozpoznać, kim są ani ilu ich jest, gdyż żaden z nich jeszcze się nie pokazał.
Pencroff znowu zaczął nawoływać.
Żadnej odpowiedzi.
– A to draby! – zawołał marynarz. – Śpią sobie spokojnie, jakby byli u siebie! Ahoj!… Piraci, bandyci, korsarze, synowie Johna Bulla252!
Gdy Pencroff, który był Amerykaninem, nazywał kogoś „synem Johna Bulla”, oznaczało to, że wyczerpują mu się obelgi.
W tej chwili rozjaśniło się zupełnie i fasada Granitowego Pałacu rozbłysła od promieni słonecznych. Ale tak na zewnątrz, jak wewnątrz panowała zupełna cisza.
Koloniści zastanawiali się, czy Granitowy Pałac rzeczywiście jest przez kogoś zajęty, lecz położenie drabinki świadczyło o tym niezbicie. Nie ulegało też wątpliwości, że nieproszeni goście, kimkolwiek byli, nie stamtąd mogli uciec. Ale jak się do nich dostać?
Wtedy Harbert wpadł na pomysł, aby przywiązać sznurek do strzały i wystrzelić ją tak, żeby przeleciała pomiędzy pierwszymi szczeblami drabinki wiszącej u progu drzwi. Wówczas można by było za pomocą sznurka ściągnąć drabinkę na ziemię i przywrócić komunikację między dołem a górą.
Innego sposobu nie było, a przy odrobinie zręczności musiało się udać. Na szczęście łuki i strzały były złożone w jednym z korytarzy w Kominach, gdzie znajdowało się także ze dwadzieścia sążni lekkiego sznura uplecionego z ketmii. Pencroff rozwinął sznur i przywiązał jego koniec do strzały porządnie obsadzonej piórami. Harbert umieścił strzałę na cięciwie, napiął łuk i z uwagą celował w zwisający koniec drabinki.
Cyrus Smith, Gedeon Spilett, Pencroff i Nab cofnęli się nieco, żeby obserwować, co będzie się działo w oknach Granitowego Pałacu. Reporter, przyłożywszy karabin do oka, mierzył prosto w drzwi.
Po chwili strzała świsnęła, pociągając za sobą sznur, i przeleciała pomiędzy dwoma ostatnimi szczeblami drabinki.
Plan powiódł się całkowicie.
Harbert natychmiast chwycił koniec sznura, lecz w chwili gdy szarpnął nim, żeby ściągnąć drabinkę, z otworu drzwi w mgnieniu oka wychyliła się jakaś ręka, chwyciła drabinkę i wciągnęła ją do środka Pałacu.
– A to łotr nad łotrami! – zawołał marynarz. – Jak masz ochotę na kulkę, to niedługo na nią poczekasz.
– Ale kto to taki? – zapytał Nab.
– Kto? Nie poznałeś?…
– Nie.
– Ależ to małpa, makak, gibbon, koczkodan, orangutan, pawian, goryl czy inna pokraka! Nasz dom zajęły małpy, które wlazły tam po drabince podczas naszej nieobecności!
W tej samej chwili, jakby na potwierdzenie słów marynarza, odsunęły się okiennice i w oknach pokazały się trzy czy cztery małpy, które powitały prawowitych właścicieli domu tysiącem wykrzywień i grymasów.
– Wiedziałem, to figle! – zawołał Pencroff. – Ale zaraz tu jeden z figlarzy zapłaci za resztę!
Marynarz szybko uniósł strzelbę, wycelował i wystrzelił. Zniknęły wszystkie prócz jednej, która śmiertelnie ugodzona spadła na plażę.
Małpa była duża i niewątpliwie należała do pierwszego rzędu czwororękich253. Czy to był szympans, czy orangutan, goryl czy gibbon, w każdym razie należał w każdym razie do człekokształtnych254, nazwanych tak z powodu podobieństwa do istot ludzkich. Zresztą Harbert oświadczył, że to orangutan, a jak wiadomo, chłopak znał się na zoologii.
– Wspaniałe zwierzę! – zawołał Nab.
– Niech ci będzie wspaniałe, jeżeli chcesz – odparł Pencroff – ale ja nadal nie wiem, jak się dostaniemy do domu!
– Harbert ma celne oko – powiedział reporter. – A to jego łuk. Niech spróbuje jeszcze raz.
– Dobrze, ale te małpy są sprytne! – zawołał Pencroff. – Nie pokażą się drugi raz w oknach i nie będziemy ich mogli wystrzelać. A kiedy sobie pomyślę, jakiego spustoszenia mogą narobić w pokojach i w magazynie, to…
– Cierpliwości – odparł Cyrus Smith. – Te zwierzęta nie mogą nas długo trzymać w szachu!
– Nie będę tego pewien, dopóki nie zobaczę ich na ziemi – odparł marynarz. – A zresztą czy pan wie, panie Smith, ile tuzinów tych psotników znajduje się na górze?
Trudno było na to odpowiedzieć. A jeśli chodzi o ponowną próbę Harberta, to miała niewielkie szanse, gdyż małpy wciągnęły do środka dolny koniec drabinki, a kiedy powtórnie zaczęli ciągnąć za sznur, sznur pękł, a drabinka nie spadła na dół.
Sprawa stała się naprawdę kłopotliwa. Pencroff był zły. Cała ta sytuacja miała w sobie coś komicznego, ale wcale nie uważał jej za śmieszną. Było oczywiste, że koloniści ostatecznie odzyskają mieszkanie i wypędzą intruzów, ale kiedy i jak? Tego nie wiedzieli.
Minęły dwie godziny, a małpy już więcej się nie pokazały. Były na pewno w środku, bo trzy czy cztery razy przez drzwi lub okno wysunął się pysk lub łapa, na co koloniści odpowiadali strzałami.
– Ukryjmy się – powiedział inżynier. – Może małpy pomyślą, że odeszliśmy i pokażą się znowu. Spilett z Harbertem niech się zaczają za skałami i strzelają do wszystkiego, co się tylko pojawi.
Zastosowano się do rady inżyniera. Podczas gdy reporter z Harbertem, dwaj najlepsi strzelcy kolonii, zajęli pozycje na odległość strzału, ukryci przed okiem małp, Nab, Pencroff i Cyrus Smith weszli na płaskowyż, po czym udali się do lasu, żeby upolować jakąś zwierzynę, gdyż nadszedł czas posiłku, a jedzenia już nie było.
Pół godziny później myśliwi powrócili, niosąc kilka gołębi skalnych, które naprędce upieczono. Przez ten czas nie pokazała się ani jedna małpa.
Gedeon Spilett i Herbert udali się na posiłek, zostawiając Topa na czatach pod oknami. Zjedli, po czym wrócili na swoje stanowiska.
Upłynęły tak dwie godziny, a sytuacja się nie zmieniła. Małpy nie dawały znaku życia i można było sądzić, że zniknęły, ale znacznie bardziej prawdopodobne było to, że przestraszone śmiercią jednej ze swych towarzyszek i spłoszone hukiem strzałów siedziały cicho w pokojach, a może i w magazynie. Kiedy kolonistom przyszły na myśl skarby zgromadzone w magazynie, cierpliwość, tak gorąco zalecana przez inżyniera, zmieniła się w gwałtowne rozdrażnienie i szczerze mówiąc, mieli do tego powód.
– To doprawdy głupia sprawa – powiedział wreszcie reporter. – W dodatku nie wiadomo, kiedy by się miało skończyć.
– Trzeba jakoś stamtąd wykurzyć tych nicponiów! – zawołał Pencroff. – Damy sobie z nimi radę, choćby ich było dwudziestu, ale do tego trzeba się zmierzyć z nimi oko w oko! Tam do kata! Czy nie ma żadnego sposobu, żeby się do nich dostać?
– Jest jeden – odparł nagle inżynier, któremu nagle zaświtała w głowie pewna myśl.
– Jeden? – zapytał Pencroff. – Zatem dobry, skoro nie ma innych! A co to za sposób?
– Spróbujmy dostać się do Granitowego Pałacu przez dawny kanał odpływowy jeziora – odparł inżynier.
– Do kroćset tysięcy diabłów! – zawołał marynarz. – Że też mnie to nie przyszło do głowy!
Była to rzeczywiście jedyna możliwość dostania się do Granitowego Pałacu, żeby podjąć walkę z gromadą małp i wypędzić ją stamtąd. Co prawda wlot kanału odpływowego był zamurowany ścianą ze scementowanych kamieni, którą trzeba będzie poświęcić, ale można to później naprawić. Na szczęście Cyrus Smith nie wykonał jeszcze swojego projektu zatopienia otworu pod wodami jeziora, gdyż wtedy przedostanie się tamtędy wymagałoby więcej czasu.
Minęło już było południe, gdy koloniści, dobrze uzbrojeni i zaopatrzeni w kilofy i motyki, opuścili Kominy i przeszli pod okna Granitowego Pałacu. Rozkazali Topowi pozostać na straży i wyruszyli dalej, żeby lewym brzegiem Rzeki Dziękczynienia dostać się na Płaskowyż Pięknego Widoku.
Lecz nie uszli jeszcze pięćdziesięciu kroków w tym kierunku, gdy nagle usłyszeli wściekłe ujadanie psa. Był to jakby rozpaczliwy alarm.
Stanęli.
– Biegnijmy! – zawołał Pencroff.
I wszyscy popędzili co tchu z góry na dół w stronę wybrzeża.
Gdy dobiegli do zakrętu, przekonali się, że sytuacja zupełnie się zmieniła.
Małpy, z nieznanej przyczyny ogarnięte nagłym strachem, usiłowały ocalić się ucieczką. Dwie czy trzy biegały i skakały z okna do okna ze zwinnością klaunów cyrkowych. Nie próbowały nawet spuścić drabinki, po której łatwiej by im było zleźć na dół, a może w popłochu zapomniały o tym sposobie ucieczki. Wkrótce pięć czy sześć małp wystawiło się na strzały, toteż koloniści wzięli je spokojnie na cel i dali ognia. Jedne z nich, ranione lub zabite, powpadały z powrotem do środka, wydając przeraźliwe krzyki. Pozostałe powyskakiwały na zewnątrz i spadłszy na dół, połamały karki. W kilka minut później można było przypuszczać, że w Granitowym Pałacu nie było ani jednej żywej małpy.
– Hurra! – zawołał Pencroff – Hurra! Hurra!
– Trochę za wcześnie na te „hurra” – powiedział Gedeon Spilett.
– Dlaczego? Przecież wybite wszystkie co do nogi – odparł marynarz.
– Owszem, ale wskutek tego nie dostaniemy się jeszcze do domu.
– Więc chodźmy przez kanał odpływowy! – odparł Pencroff.
– Tak, chodźmy – powiedział inżynier – ale byłoby lepiej…
W tej chwili, jak gdyby w odpowiedzi na uwagę Cyrusa Smitha, drabinka ześlizgnęła się z progu, rozwinęła się i spadła do samej ziemi.
– Do kroćset fajek! A to dobre! – zawołał marynarz, patrząc na Cyrusa Smitha.
– Aż nadto dobre! – mruknął inżynier i wskoczył pierwszy na drabinkę.
– Niech pan uważa, panie Cyrusie! – zawołał Pencroff. – Jeśli tam jest jeszcze któryś z tych nicponi…
– Zaraz zobaczymy – odparł inżynier, nie zatrzymując się.
Towarzysze pospieszyli za nim i w minutę później stanęli wszyscy na progu.
Szukali wszędzie. Nie było nikogo ani w pokojach, ani w magazynie, z którym małpy obeszły się całkiem przyzwoicie.
– Tam do kata! A drabinka? – zawołał marynarz. – Gdzież jest ten dżentelmen, który nam ją spuścił?
W tym momencie rozległ się krzyk i duża małpa, która ukrywała się w korytarzu, wpadła do sali, ścigana przez Naba.
– Ach, mamy zbója! – zawołał Pencroff.
I zamierzył się siekierą, by roztrzaskać łeb zwierzęciu, lecz Cyrus Smith chwycił go za rękę, mówiąc:
– Daruj jej życie, Pencroffie.
– Co, ułaskawić tego łotra?
– Tak! To on nam rzucił drabinę!
Inżynier powiedział to tak dziwnym tonem, że trudno było się zorientować, czy to mówił poważnie, czy żartował.
Wszyscy rzucili się na małpę, która choć broniła się dzielnie, została powalona na ziemię i związana.
– Uff!… – zawołał Pencroff. – I co z nią teraz zrobimy?
– Przyjmiemy ją na służbę! – odparł Harbert.
Mówiąc to, chłopiec wcale nie żartował, wiedział bowiem, jaką korzyść można odnieść z tego inteligentnego czwororękiego stworzenia.
Wówczas koloniści zbliżyli się do małpy i zaczęli się jej uważnie przypatrywać. Należała ona do tych człekokształtnych, u których kąt twarzy jest niewiele mniejszy niż u Australijczyków255 lub Hotentotów256. Był to orangutan, więc nie był ani tak dziki jak babuin257, ani głupi jak makak258, ani niechlujny jak tamaryna259, ani niecierpliwy jak magot260, ani nie miał także zdradzieckich instynktów jak pawian261. Małpy człekokształtne posiadają liczne cechy świadczące o prawie ludzkiej inteligencji. Używane do pomocy w domu potrafią podawać do stołu, zamiatać pokoje, czyścić ubrania, szczotkować buty, obchodzić się zręcznie z nożem, łyżką i widelcem, a nawet pić wino… równie dobrze jak najlepszy sługa o dwóch nogach i bez piór262. Buffon263, jak wiemy, miał taką małpę, która długie lata służyła mu wiernie i gorliwie.
Małpa, która leżała skrępowana w sali Granitowego Pałacu, był to duży samiec, mający sześć stóp wysokości, proporcjonalnej budowy, o szerokiej klatce piersiowej, średniej wielkości głowie, w której kąt twarzy wynosił mniej więcej sześćdziesiąt pięć stopni, o czaszce zaokrąglonej, wystającym nosie, skórze pokrytej gładkim, miękkim, lśniącym włosem – słowem był to doskonały okaz człekokształtnych. Oczy, nieco mniejsze od ludzkich, błyszczały żywą inteligencją. Wargi odsłaniały lśniące, białe zęby, prócz tego miał małą, kędzierzawą bródkę orzechowego koloru.
– Przystojny z niego chłop! – powiedział Pencroff. – Gdybyśmy znali jego język, moglibyśmy z nim porozmawiać!
– Więc to nie jest żart? – zapytał Nab inżyniera. – Naprawdę przyjmiemy go na służbę?
– Tak jest, Nabie – odparł inżynier z uśmiechem. – Tylko nie bądź zazdrosny!
– I spodziewam się, że będzie doskonałym sługą – dodał Harbert. – Wydaje się jeszcze młody, jego edukacja pójdzie łatwo i nie będziemy musieli zmuszać go siłą do posłuszeństwa ani wyrywać mu kłów, jak to bywa w podobnych przypadkach. Na pewno przywiąże się do dobrych i łaskawych panów.
– Będzie miał dobrych panów – odparł Pencroff, który zapomniał już o swej urazie do „figlarzy”.
Po czym podszedł do orangutana i zapytał:
– Jak się masz, mój chłopcze?
Orangutan odpowiedział lekkim mruczeniem, w którym nie czuło się gniewu.
– Chcemy należeć do kolonii? – zapytał marynarz. – Wstąpimy na służbę do pana Cyrusa Smitha?
Po raz drugi odezwało się potakujące mruczenie.
– I zadowolimy się wyżywieniem za całą zapłatę?
Trzecie potakujące mruczenie.
– Rozmowa z nim jest trochę monotonna – zauważył Gedeon Spilett.
– To dobrze! – odparł Pencroff. – Najlepsi są tacy służący, którzy najmniej gadają. A poza tym bez pensji! Słyszysz, mój chłopcze? Na początek nie damy ci pensji, ale jeśli będziemy z ciebie zadowoleni, to ją podwoimy!
W ten sposób kolonia zyskała nowego członka, który później miał jej oddać niejedną przysługę. Co do imienia, to Pencroff poprosił, aby go nazwano na pamiątkę innej małpy, którą znał dawniej, Jupiterem264, w skróceniu Jupem.
Tak oto, bez dalszych ceregieli, pan Jup zamieszkał w Granitowym Pałacu.