Kitabı oku: «Młyn na wzgórzu», sayfa 15

Yazı tipi:

XI

Już podczas sprawozdania Lizy zaświecono lampę. Gdy teraz wrócono do pokoju po jej odjeździe, mężczyźni znowu zapalili fajki. Hanna wspomniała jeszcze o niedawnym gościu, podkreślając, że Liza, jak się zdaje, jest dobrą córką i że wzmacnianie się świętych węzłów rodzinnej miłości nawet wpośród takich ludzi jest nader pocieszającym objawem. Była to najwidoczniej pewnego rodzaju rewokacja, ponieważ i ona, i zwłaszcza jej brat wyrażali się niezbyt życzliwie o rodzinie Vibe. Młynarz przytwierdził z ożywieniem, ale natychmiast odbiegł od tego tematu i wszczął polityczną dyskusję z Wilhelmem.

Obaj przyjaciele często i chętnie wchodzili w tę dziedzinę. Istniała pomiędzy nimi różnica przekonań, konieczna do wymiany myśli i spostrzeżeń, ale nie była ona tak głęboka, by aż wywoływała rozdźwięki. Clausen był poniekąd „dzikim”, ale głosował z lewicą – głównie dla świętego spokoju w rodzinnym kole, ponieważ Smok był politykusem, co się zowie, gotowym zawsze dawać każdemu na piśmie, że Estrup19 będzie obalony przy najbliższej okazji: „zwali się, że aż będzie trzeszczeć, wie pan”, i nasz Alberti, szczwana sztuka, zaleje tęgo sadła za skórę wszystkim junkrom i profesorom, a w razie potrzeby da im to na piśmie. Natomiast leśniczy Christensen należał do prawicy – raczej z religijnych niż politycznych względów, ponieważ oburzał go niemoralny, wątpliwej wartości sojusz chłopskiej partii z bezbożnymi „Europejczykami20”.

Tym razem polityczna rozmowa obu przyjaciół przybrała ostrzejszy charakter. Młynarz starał się zmóc w sobie dręczące go myśli o Lizie przez zapał, z jakim bronił sprawy lewicy: nareszcie trzeba skończyć z tym rządem, który gospodaruje tak długo bez parlamentarnego budżetu, z rządem, który jest naśladownictwem pruskich gabinetów junkierskich, lecz który nie jest odpowiedni w Danii. A mówiąc to, rozmyślał jednocześnie, dokąd też już zajechała Liza i jak dobrze się stało, że owinęła szyję jego wełnianym szalikiem.

Wbrew twierdzeniom młynarza leśniczy przepowiadał rychłą zagładę starej Danii, jeżeli chłopi nie pozbędą się energicznie tego zgubnego sojusznika, jakim są bezbożni „literaci” – ba, to już nie sojusznicy, to raczej prowodyrzy!

Ze zdziwieniem i z troską spostrzegła Hanna ten zwrot rozmowy ku poważnym, a nawet roznamiętniającym tematom, groźny dla harmonii wieczoru, i nadaremnie przemyśliwała, jakim by sposobem najzręczniej wyprowadzić zacietrzewionych mężczyzn z tej zdradliwej dziedziny.

Młynarz zauważył jej niepokój i niepewne spojrzenia, błądzące między robótką ręczną a fortepianem. Przekonał się już dostatecznie, że polityczny diabeł, choćby się najgroźniej srożył, nie zdoła wyprzeć diablika, który rozgościł się w jego istocie. Więc też ochotnie przerwał tę rozmowę.

– Słuchaj, Wilhelmie, zaniechajmy tej nudnej polityki i poprośmy raczej siostrę, aby nam coś zagrała.

– Bardzo chętnie – rzekła Hanna, podchodząc do instrumentu. Zapaliła świece, rozłożyła cienki zeszyt na pulpicie i zaczęła grać. Była to pieśń Papagena21.

– I cóż? – spytała, skończywszy grać i spoglądając wyczekująco na młynarza.

– Bardzo ładny kawałek.

– Tak, ale czy nie zna pan tego utworu? – pytała z dźwiękiem rozczarowania w głosie.

– Nie przypominam sobie.

– A ja sądziłam, że to jest właśnie ten utwór, który pragnął pan usłyszeć jeszcze kiedyś.

– Zaczarowany flet? Wydaje mi się wprawdzie, że istnieje pewne podobieństwo… ale widocznie już zapomniałem.

Jeszcze jako chłopiec Jakub Clausen był pewnego razu gościem na plebanii, gdy jakaś dama grała na fortepianie. Melodia, która pozostała w jego wspomnieniu pod nazwą Zaczarowany flet, wywarła na nim silne, długotrwałe wrażenie. Kiedy Hanna przegrywała mu to lub owo, nieraz doznawał nieokiełznanej tęsknoty, by jeszcze raz posłyszeć tę muzykę, której echo pozostało mu w duszy jako dźwiękowy cud, jako drobne objawienie z innego zupełnie świata.

Niejednokrotnie wspominał o tym w rozmowach z Hanną. Otóż Hanna przypomniała sobie przed paroma dniami, że wśród jej nut znajduje się stary rocznik muzycznego czasopisma. Wyszukała go i zaraz w pierwszym zeszycie, który wpadł jej w rękę, wyczytała tytuł Zaczarowany flet. Wyuczyła się porządnie tego utworu i cieszyła się bardzo na efekt, jaki wywoła. Niestety, nadzieja zawiodła.

– Ot, to zapewne ten sam kawałek – dowodził młynarz, chcąc ją pocieszyć – nie potrafiłem go tylko rozpoznać. Tyle czasu już minęło.

– Nie, czekaj pan – rzekła Hanna, przeglądając tylną okładkę zeszytu. – Widzę tu jeszcze coś innego z takim samym tytułem… Jest to utwór Mozarta, jednego z największych kompozytorów. Ma pan dobry smak.

Wydawało się niemal, że jest dumna z jego dobrego smaku.

Wyjęła z małej szafy bibliotecznej stos nut, wyszukała wśród nich jeden zeszyt i zaczęła grać: „Jakież rozkoszne, jakie słodkie dźwięki…”

– To jest właśnie to samo! – zakrzyknął młynarz, a oblicze jego rozpromieniało dziecięcą radością. Teraz nie myślał już o Lizie; podmuch wielkiej sztuki oczyścił jego serce.

Także leśniczy, który znowu zajął się dopasowywaniem dębowych gałęzi, uśmiechnął się i z uznaniem kiwał głową, gdy tony umilkły.

– Tak, to i mnie się podoba! Wesoła melodia, brzmiąca niemal jak taneczna muzyka… a jednak słychać w niej… nie wiem, jak się wyrazić… a jednak brzmi ona, powiedziałbym, prawie jak pobożna pieśń. Z prawdziwą przyjemnością słucham takiej muzyki.

– O, mam tu jeszcze dużo takich samych utworów i gram dzisiaj z ochotą, bo palce chodzą dziwnie łatwo, chociaż po raz pierwszy dopiero czytam te nuty.

– Niestety, jest już trochę późno – wtrącił młynarz – my dwaj musimy już myśleć o powrocie.

– Szkoda, bardzo miłe jest nasze dzisiejsze spotkanie – zauważył leśniczy. – Ale oczywiście, masz słuszność, zwłaszcza ze względu na chłopca jest już nawet za późno.

– Dam dobrą radę – odezwała się Hanna, odwracając od fortepianu. – Zostaw pan Janka tutaj u nas. A gdyby pan jutro przysłał przez parobka jego rzeczy, mógłby od razu pozostać tutaj parę dni… przyrzekłam mu mianowicie, że poproszę pana o pozwolenie. Pogoda będzie nie najgorsza, bo, jak się zdaje, niebo już się wyjaśnia.

– O tak, wypogadza się – przytwierdził leśniczy, spojrzawszy przez okno.

Gdyby oboje obserwowali w tej chwili bystro młynarza, dostrzegliby ku swemu zdumieniu na jego twarzy wyraz niedającej się wytłumaczyć trwogi. Przypomniał sobie żywo ten wieczór spędzony u szwagra, kiedy taka sama propozycja stanęła przed nim jak pokusa. Wówczas nie zgodziłby się za żadną cenę wypuścić dziecka z rąk i pójść samotnie do domu, do Lizy. Ta niewinna istota, żyjąca spuścizna po nieboszczce żonie, była dla niego niejako anielską strażą, broniącą go w jego pokoju przed złymi duchami. Jakże inaczej niż obecnie, kiedy ten projekt obudził w nim niecierpliwe pragnienie, aby chłopca jako głos sumienia pozostawić tutaj u pobożnych przyjaciół. Zrazu przeraziło go to odkrycie, nie miał odwagi uczepić się energicznie tej nieoczekiwanej propozycji, nie śmiał wprost podnieść oczu. Nazbyt się wstydził tej czystej duszy, która nie przeczuwając nic złego, pracowała ręka w rękę z szatanem-kusicielem i która nieświadomie popychała ku wiarołomstwu swego przyjaciela, chociaż pragnęła być jego duchem opiekuńczym.

– No, Janku, a ty co powiesz? Czy chcesz zostać u wuja Wilhelma i cioci Hanny? – zapytał bezdźwięcznie, wpatrując się w chłopca pełnym oczekiwania wzrokiem.

„Może nie objawi wielkiej ochoty – pomyślał – a w takim razie nie będę go namawiał”.

Janek jednak skakał z radości i przyrzekał, że będzie bardzo grzeczny.

– A zatem, jeżeli chłopiec nie będzie dla was ciężarem… – mruknął ojciec.

– Ach, cóż znowu, przeciwnie, bardzo nas to cieszy!

Młynarz powstał i podszedł do stojącego w rogu stolika z przyborami do palenia, aby na nowo nabić fajkę tytoniem. Hanna grała dalej. Pieśń Sarastra i uroczysta muzyka w świątyni zachwyciły rodzeństwo jeszcze bardziej niż poprzednie ustępy z opery. Umysł młynarza był nazbyt zmącony gwałtownym podnieceniem, by niebiańskie piękno muzyki znalazło w nim oddźwięk.

XII

Liza siedziała przy oknie w swym pokoiku i pracowała z takim ponurym wyglądem twarzy, jak gdyby sporządzała jakąś zdradziecką, czarodziejską sieć. Była to jednak tylko szara, wełniana skarpetka, która wydłużała się szybko wśród migotania drutów, pracowicie poruszanych rękami. Zmierzch gęstniał.

Na dworze nocny wicher obdzierał ostatnie liście z drzew owocowych, których kontury zaledwie rysowały się jeszcze na tle nieba. Raz po raz bezlistna gałązka dzikiego wina uderzała w szyby, to znowu odzywał się jęczący krzyk sowy. Liza zaledwie dostrzegała swoje ręce. Ale to światło wystarczało jej do poruszania drutami, tak jak wystarczało Pilatusowi do mruczenia.

Kiedy czuła, że oczy jej zmęczyły się, kiedy doznawała potrzeby spojrzenia w światło, opuszczała wzrok i napotykała dwa światełka, dwie żółte źrenice, błyszczące sympatycznym dla niej blaskiem – oczy Pilatusa.

Ten wierny spiritus familiaris zauważył natychmiast po jej powrocie, że jego pani nie jest już tak nieprzystępna jak poprzednio; wobec tego ukazał się na widowni, co bynajmniej nie wywołało sprzeciwu, lecz rozumiało się samo przez się. Ale widocznie podczas przedpołudnia, kiedy cichutko jak mysz krył się w kąciku, spotęgował się w nim niezwykle silnie popęd do mruczenia. Może zresztą działała jakaś inna, nieznana pobudka. Bądź co bądź mruczał teraz tak głośno, że nikt by nie uwierzył, jakoby te dźwięki wydawał kot domowy, zwykły okaz felis domestica. Raczej przypuszczałby, że słyszy głos pantery, upojonej krwią po pożarciu sarny. A tej ulubionej muzyce wtórowała Liza ostrym, przenikliwym brzękiem stalowych drutów – pracując na zgubę biednej Jenny.

Albowiem Liza i teraz jeszcze, po powrocie z zakończonej tak pomyślnym wynikiem wyprawy, nie była bynajmniej w lepszym humorze aniżeli przed południem, kiedy drżał przed nią cały młyn. Niezadowolenie zmieniło jedynie charakter: wyzwoliła się z nastroju zniechęcenia. Przez zetknięcie się z rodzinnym bagniskiem Liza, jak Anteusz, spotęgowała swoje siły, zwiększyła dziesięciokrotnie swoją żywotność. Złość nie przygniatała już tak mglistą niemocą jej umysłu, skondensowała się i skierowała energicznie na zewnątrz, skutkiem czego nie zagrażała już najbliższemu otoczeniu. Nie tylko Pilatus, ale nawet Karo mógłby się zbliżyć ku niej bez obawy.

Złość Lizy wyemanowała z jej ciała.

Opowiadają o pewnym świętym buddyście, że skupiał całą siłę swego ducha, wytężał całe napięcie i przenikał pewną określoną okolicę świata swym dobroczynnym wpływem i kojącym cierpienia współczuciem. Podobnie Liza skierowała teraz swą wolę ku północnemu zachodowi (jako dziecko kłusownicze, jako córka mokradeł i lasu miała w głowie naturalny kompas) i wpatrywała się po przekątnej, poprzez izbę i najbliższy róg kanapy w nienawistną jej stronę świata, przenikając ją swym gniewem, pogardą i pragnieniem zemsty. A potem jej wypromieniowany z ciała duch ześrodkował się w jednym jedynym punkcie i przepełnił go najintensywniejszą, rozżarzoną wściekłością: punktem tym była leśniczówka.

Teraz, kiedy znała jej wnętrze – oglądała je własnymi oczyma – pobiegła duchem tam, gdzie oni wszyscy siedzieli przy stole. Na środku stołu stała babka. Jak żółć przenika w krew i zatruwa mleko matki, tak jej nienawiść przepajając ciasto, zmieniłaby je w śmiertelną truciznę, gdyby niosła w tę drogę także materialne pierwiastki, a nie tylko duchową nagość. Nie zatrułaby jedynie tego kawałka, który spożywał młynarz! O, nie! W jego ustach każdy kęs przemieniałby się na podobieństwo owych potraw i napojów, o jakich powiadał Jörgen, wtajemniczony w dzieje średniowiecza. Wówczas mądrzy ludzie, jak na przykład panna Metta, umieli je tak przyrządzać, że ktokolwiek je spożył, ulegał obłędnej i nieprzepartej namiętności. Czemuż by nie? Wszak istniały zioła, oddziaływające w taki sposób na bydło, czemuż by nie miało być ziół dla ludzi? Tamte bydlęce znała – ale te inne? Dlaczego matka nie wtajemniczyła jej w to tam na bagniskach?

Tak, dla niego słodki szał zmysłów, szał bez granic, który by przygnał go tu do niej poprzez las i noc – dla wszystkich innych śmiertelna trucizna.

Dla wszystkich! Najpierw dla tej, której nienawidziła, jak tylko kobieta nienawidzić może rywalkę. Potem dla brata, przyrodzonego wroga jej rodziny. I dla chłopca, którego obłaskawiła wprawdzie z wielkim trudem, ale w którego spojrzeniu czaił się jeszcze i dzisiaj ślad dawnej niechęci. Dla Hektora i dla Jenny – Peer oszczędziłby dzięki temu kulę! Nie zapomniała o nikim, nawet o obu kucykach (wrota stajni znajdowały się z prawej strony), które w tej chwili nie przeczuwając nic złego, stały w ciepłej stajni i chrupały zatruty owies. Nie zaszkodził on, oczywiście, ich silnym organizmom, tak jak w islandzkiej baśni nie zaszkodziło Sigmundowi Welsungowi zatrute piwo.

Siedziała tak, nie licząc godzin, nie zważając, że czas upływa; nie nudziła się, rozmyślając jak dziki drapieżnik nad zaspokojeniem głodu. Ręce jej mechanicznie poruszały drutami, skarpetka rosła na długość. Była już dosyć duża, by okryć męską nogę, była dość gęsta, by ogrzać ją w wysmarowanych tranem butach, zmuszonych kroczyć po bagnisku w czas jesiennej słoty. Skarpetka zwisała już tak nisko w dół, że kiedy Pilatus otarł się o nogę Lizy i podniósł łeb do góry, dotknął nosem brzegu skarpetki. Połaskotało go to tak, że kichnął.

Dopiero wówczas Liza powstała wreszcie, rozebrała się, nie zapalając światła, i położyła się do łóżka.

Nie było to trudne: trudniej było zasnąć. Rzucała się po łóżku, tak że trzeszczało. Pilatus, który ułożył się do snu w najcieplejszym zakątku, pomiędzy komodą a kuchenną ścianą, ziewnął głośno parę razy, jak gdyby wyłuszczał swoje przekonanie z wyższego punktu widzenia zwierzęcej równowagi umysłu: uspokójże się nareszcie, głupia ludzka istoto, i nie przeszkadzaj mi! Czyż nie widzisz, że chce mi się spać?

Ale Liza nie uspokoiła się. Paliła ją gorączka, więc odrzuciła kołdrę na bok – zaczęła marznąć i przykryła się znowu. Wszak było już bardzo późno! Czy nie powrócą wcale do domu? Ach, gdyby miała tę świadomość, że młynarz leży tu obok, za ścianą, a nie przebywa u tamtej! Ale niełatwo wyrwać się z jej szponów! Zapewne siedzi teraz przy fortepianie i wygrywa. Liza widziała wyraźnie ten obraz oczyma duszy, chociaż bowiem siedziała tam ze skromnie opuszczonymi oczami, to jednak przyjrzała się dobrze tej czarodziejskiej skrzyni. Wtedy stała ona niema i głucha; teraz dźwięczała zapewne tonami pod dotknięciem palców tamtej.

Uczepiła się tej myśli, nie znajdując innej, okrutniejszej podniety do samoudręki. Tajemnica tej całkiem niepojętej dla niej sztuki gry na fortepianie przyczyniła się do tego, że Liza wyolbrzymiała skromną umiejętność swej rywalki do bajecznych rozmiarów – to, co nam wydawałoby się niemal czarodziejską sztuką jakiegoś Liszta, było niczym w porównaniu z potęgą, w jaką wyobraźnia Lizy wyposażyła wirtuozostwo Hanny Christensen. Pod tym względem nienawiść nieuka ku wykształceniu pogłębiała i tak już bynajmniej nie powierzchowną nienawiść Lizy ku Hannie w prawdziwą przepaść. I wpatrywała się w tę przepaść, upajając się zawrotem głowy.

Przewracała się na łóżku, gryzła poduszkę i płakała nad sobą samą, nad nieszczęśliwym, opuszczonym dzieckiem, które wyparła w cień istota nieporównanie hojniej obdarzona przez los, które odpędzono i oszukano, zabierając mu to, co mu się należało po sprawiedliwości! Jak długo jeszcze pozwolą jej sypiać na tym łóżku, zanim wygnają ją jak parszywego psa?

Ale to się nie stanie, to się nie może stać! Czyż nie doznawała podczas swego pobytu u matki uczucia przenikającego ją tak żywo, że właśnie ona, jasnowłosa córka czarnego torfowiska, jest wybrana, by wznieść się wysoko? Czyż to zetknięcie się z rodzinną ziemią nie dało jej poczucia siły i nieomylnej pewności, że leśniczanka zawiedzie się w swych planach, o czym też zapewniała brata z całym wewnętrznym przekonaniem? Więc skądże to nagłe zwątpienie? Czy wydarzyło się coś nowego od owej chwili? Czyż nie przeprowadziła w leśniczówce swojej woli? Czyż nie była posłanniczką do Smoczego Dworu, niosąc z radością wieść, że młynarz nie potrzebuje drugiej służącej?

Dzięki tym rozmyślaniom odzyskała spokój – spokój, ale nie sen. Nie chciała spać. Chciała wiedzieć, kiedy młynarz z synem powrócą do domu, chociażby nawet musiała w tym celu czuwać do białego dnia.

Nie trwało to w nieskończoność, ale bądź co bądź długo.

Drzwi domu otwarły się. Nareszcie!

Słyszała, jak młynarz wszedł do sieni, a potem udał się do kuchni, gdzie zaświecił światło. Ale – nasłuchiwała, podniósłszy się na łóżku z zapartym oddechem – nie? Nie dosłyszała drobno dreptających22 kroczków Janka.

Teraz wszedł do swej sypialni obok niej – sam!

Serce jej uderzyło gwałtownie – oczekiwaniem, a poniekąd także trwogą.

Młynarz chodził po pokoju i widocznie nie rozbierał się. Kroki jego świadczyły o wahaniu się, parokrotnie przybliżały się ku jej drzwiom. Teraz przystanął i długo stał cicho. Wydało się jej, że słyszy westchnienie. Niewątpliwie stał tuż przy drzwiach!

Zastukał.

Przeraziła się. Nie wiedziała, czy odpowiedzieć, czy też raczej udawać mądrze, że śpi.

Drzwi otwarły się po cichu.

– Lizo, czy już śpisz?

– Tak, panie, jest już późno, jak się zdaje, dochodzi dwunasta godzina.

– Doprawdy? – Młynarz spojrzał na zegarek. – Tak, niebawem wpół do dwunastej.

Stał niezdecydowany w drzwiach. Z prawej strony, nieco z tyłu, na umywalni w jego pokoju paliła się świeca, a promień światła muskał jego policzek, który wyglądał bardzo czerwono. Trzymał jeszcze ciągle w ręku zegarek i nie wiedział widocznie, co uczynić.

– Czy pan życzy sobie czegoś? Może wstać i ugotować panu herbaty?

– O nie, dziękuję.

– No więc o cóż chodzi?

Słysząc to bezpośrednie zapytanie i zniecierpliwiony ton głosu, uprzytomnił sobie z przykrością, że prawdę mówiąc, nie powinien niczego szukać w jej izbie, zwłaszcza w nocy, skoro nie wydarzyło się nic nadzwyczajnego.

Szybko schował zegarek do kieszeni, jak gdyby obudził się nagle z głębokiego zamyślenia.

– Ach… właściwie… Czy słyszałaś grzmoty?

– Nie.

– Tak, grzmi, burza nadciąga. Może lepiej, abyś wstała.

– Jeżeli pan sobie tego życzy…

– No… cóż się tu działo dzisiaj? Wesoło spędziliście dzień? – spytał młynarz, wyzbywając się niepewności w głosie, a może tylko pokrywając ją żartobliwym, życzliwym tonem.

– Ach, cóż miałoby się dziać?… To co zawsze – odpowiedziała Liza mrukliwie.

– Tak, tak… Lizo… no… ale może przecie…

Roześmiał się dobrodusznie, jak gdyby chcąc zaznaczyć, że mogłaby nastąpić pewna odmiana w codzienności życia i że można by powetować to, co dotąd zaniedbano.

– Teraz musi pan wyjść, bo chcę się ubrać – oświadczyła Liza.

Rozmawiając, uniosła się nieco, oparła się na łokciu i zakryła kołdrą piersi. Teraz poczuła mróz na plecach.

– Oczywiście, oczywiście! Już wychodzę!

Cofnął się do swego pokoju, pozostawiając drzwi na wpół otwarte.

Liza zerwała się z łóżka, narzuciła szybko na siebie najniezbędniejszy strój i podeszła ku oknu. Ponad łysymi wierzchołkami drzew niebo skrzyło się gwiazdami. Burza przeszła widocznie inną stroną. Liza uśmiechnęła się, ponieważ w ogóle nie bardzo wierzyła w tę burzę. Młynarz wpadł zapewne na ten pomysł w chwili, gdy stanął wobec konieczności wyszukania jakiegoś pozoru, bo i teraz tak jak zawsze nie potrafiłby energicznie i brutalnie zabrać się do dzieła. Ale ta rzekoma burza oddała i jej usługę, pozwoliła jej zyskać na czasie, nie tyle celem rozwagi, ile raczej celem skupienia się. Dawno już zdecydowała się, jak postępować – nie trzeba było teraz namyślać się nad tym. Natomiast należało zebrać siły, by wytrwać przy powziętym postanowieniu: nie ulec.

Bez względu na rady, jakie dawał Peer, nie ulec! Jego natrętne napomnienia spotęgowały tylko jej decyzję: nie ulec, gdyby wytworzyła się taka sytuacja, jaka teraz musiała nadejść.

Oto już nadchodziła!

Drzwi skrzypnęły cicho – coraz bliżej stukały wahające się kroki – młynarz stał obok niej. Pogłaskał ją – dość ostrożnie – po twarzy. Płonęła ogniem, natomiast jego ręka była chłodna i wilgotna.

– Biedna Lizo! Jesteś zapewne bardzo śpiąca.

– Nie, wcale nie jestem śpiąca – odpowiedziała, ziewając dyskretnie.

– Nie? To dobrze, bo i mnie się spać nie chce.

– Doskonale się składa, skoro chcemy przeczekać burzę, ponieważ dotąd nie słyszałam jeszcze grzmotów.

– Nie słyszałaś?… Ha, ha, ha?

Młynarz zaśmiał się do rozpuku i poklepał ją po plecach.

– Cóż w tym śmiesznego? – zapytała Liza naiwnie.

– Ha, ha!… A to świetne!… Ha, ha, ha!… A to szelmeczka!… Nie przypuszczałem tego Lizo! A to figlarz z ciebie!

– Ależ… proszę pana!

– Jak to? Czy nie wiesz tak samo dobrze jak ja, że burza wcale nie grozi?

– Nie, skądże bym wiedziała? A dlaczego pan mówił, że burza nadciąga?

– Dlaczego?… he… może dlatego, ponieważ nie chciałem, abyś znowu zasnęła. Nie chciało mi się spać i sądziłem, że moglibyśmy oboje… pogawędzić nieco… prawda? Bo tak bardzo stęskniłem się za tobą.

– Doprawdy?

– Tak, zaręczam ci, Lizo!

– Nie wmówi mi pan tego… przecież był pan tam… u tej panny.

Odwróciła się – jak gdyby opanowana zazdrością.

– Tak, właśnie u niej… w ciągu całego tego czasu myślałem o tobie… jeszcze zanim przybyłaś. A cóż dopiero potem! Nie wytrzymałem dłużej. Skoro tylko nadarzyła się sposobność, pognałem do domu… i oto mnie masz teraz.

Chciał otoczyć ją ramieniem, ale ona szybko umknęła w bok.

– Gdzie Janek? – zapytała, łapiąc oddech, jak gdyby przeraziła ją myśl, że chłopiec wejdzie tu lada chwila.

– W leśniczówce. Zostawiłem go tam, bo chciałem być tu z tobą sam na sam.

Przyciągnął ją ku sobie. Dziewczyna wzbraniała się, wpierając łokcie w jego pierś.

– Lizo!!

– Nie, nie!… Czego chce pan ode mnie?

Głos jej dygotał trwogą. Było to zupełnie nieznane jej dotąd uczucie trwogi, które nagle zrodziło się w praźródłach dziewictwa… jako nieoczekiwany sprzymierzeniec, popierający jej cnotliwe postanowienie.

– Ależ Lizo! Nie bądźże śmieszna! Wiesz przecie, że cię kocham, a ty kochasz mnie troszeczkę… prawda?

Przycisnął ją do piersi i ucałował parokrotnie.

– Panie! – błagała.

W jej błagalnym głosie brzmiała jeszcze ciągle owa elementarna trwoga; młynarz wyczuwał drżenie jej całego ciała. I ona to odczuwała… i jeszcze coś więcej. Nie jest dobrze zawierać sojusze z nieznanymi, podziemnymi mocami. Ten nowy element, który nagle przyszedł jej na pomoc, wydał się jej teraz zdradliwym sprzymierzeńcem, gotowym w każdej chwili wydać ją na łup wroga.

– Ty mały głuptasku! – szeptał młynarz.

– Nie, nie! Nie chcę… nie chcę! – krzyczała, wyrywając się rozpaczliwym wysiłkiem z jego uścisku.

Młynarz stał ogłupiały, a ona tymczasem skoczyła ku drzwiom, zabezpieczając sobie odwrót. Ale nie skorzystała z tej drogi ucieczki, zatrzymała się w rogu obok komody. Tu nie była osamotniona: Pilatus ocierał się o jej nogę, dotrzymywał jej towarzystwa i uspokajał ją swą obecnością.

– Cóż to wszystko znaczy? – zawołał Jakub gniewnie. – Zaprzestań wreszcie tych głupstw.

I zaczął iść ku niej.

Czy Pilatus poczuwał się do obrony swej pani, czy też mniemał, że jemu samemu grożą te ciężkie kroki, nie wiadomo – bądź co bądź skoczył w przód, wygiął grzbiet, najeżył sierść i syknął z demoniczną niemal wściekłością.

Ta niespodziewana przeszkoda zatrzymała młynarza. Nie przeczuwał, że kot jest w izbie, a nagłe pojawienie się zwierzęcia niemal tak go przeraziło, jak gdyby ujrzał przed sobą kobolda, wyskakującego spod podłogi. Młynarz utkwił wzrok w kocie, kot w nim; kot syczał, a on burknął:

– Przeklęte bydlę!

Kopnięcie nogą odrzuciło „przeklęte bydlę” ku drzwiom.

Liza, pozbawiona teraz ochrony swego opiekuńczego ducha i narażona bezpośrednio na atak mężczyzny, wydała przeraźliwy, donośny okrzyk, a młynarz zamiast pójść naprzód, jak zamierzał, zatoczył się prawie aż pod okno, skąd właśnie wyszedł. Nie był bynajmniej przygotowany na tak zacięty opór, a ucho jego nie dosłyszało, że ten krzyk wydarł się z jej gardła nie tyle ze strachu przed nim, ile raczej ze strachu przed sobą samą, albowiem ten niepewny sprzymierzeniec, którego nie wzięła w rachubę, przechodził teraz na stronę wroga z rozwiniętymi sztandarami przy dźwięku muzyki pożądania.

– Nie krzycz tak – burknął wreszcie młynarz, odzyskawszy władanie głosem, co prawda jeszcze trochę zachrypłym. – Nie masz powodu obawiać się mnie.

Istotnie, Liza nie obawiała się go już teraz. W tonie jego głosu dosłyszała przyznanie się, że wzięła nad nim górę, i zupełnie jasno zdawała sobie sprawę z tego, że obecnie pozycja jej jest bardzo korzystna.

– To niegodnie ze strony pana wykorzystywać to, że jestem biedną dziewczyną i muszę służyć… Do tamtej panny nie zbliżałby się pan w taki sposób… Tamtą chciałby pan poślubić… ale ze mną można sobie przecie na wszystko pozwolić… nie jestem nic więcej warta, zdaniem pana!… Tak, to jest pańskie przekonanie i przekonanie innych ludzi, a szwagier pana powiedział mi to prosto w oczy…

– Henryk? Co on…?!

– Tak jest, ponieważ nie pozwoliłam się obmacać, powiedział, że wszystkie moje wdzięki chowam dla pana. Tak, jak gdyby służąca nie mogła być uczciwą dziewczyną!

Szczere oburzenie wybuchnęło łzami… jeżeli nie w oczach, to przejawiło się bądź co bądź w głosie, gdy wypowiadała te i tym podobne skargi. Równocześnie wyciągnęła szufladę komody i zaczęła w niej grzebać.

Młynarz, ogłuszony lawiną słów, stał bezradnie. Przedsiębrał słabe usiłowania, by powstrzymać ten wylew, wtrącał parokrotnie pokorne usprawiedliwienie, ale rezultatem było tylko to, że potok słów spieniał się coraz gwałtowniej, roztrącając wszystkie zapory.

Och, ona wie doskonale, że nie może się równać z tamtą, nie jest przecie panią! Ale chociaż ktoś nie umie grać na fortepianie i nie wypożycza książek z wierszami w złocistych oprawach, to jednak niekoniecznie jest od razu „taką”. Tak, ona jest tylko biednym dzieckiem z trzęsawiska… nie pochodzi z leśniczowskiej rodziny… jej ojciec i brat są kłusownikami, ale strzelają tak samo celnie, a może i celniej niż leśniczy… co zresztą nie jest zbrodnią… właściciel lasu ma dosyć zwierzyny dla siebie… chociaż przezywają ją Lizą kłusowniczanką, to jednak ma ona swój honor i uczciwość… a chociaż nie biega na misyjne zebrania, zna dobrze dziesięcioro przykazań i nie jest bynajmniej (jeszcze raz) „taką”!

Tutaj potok został na chwilę powstrzymany tamą: nie zamierzał jej bynajmniej obrazić… ani myślał o tym… ale przypuszczał, że ona go lubi… że może… w pewnym wypadku…

Tutaj tama runęła, a potok, przerwawszy ją, unosił teraz wraz z sobą szalonym pędem słowa.

Tak jest, lubi go, nie przeczy temu i nie jest to wcale grzechem. Ale wie aż nazbyt dobrze, że nic nie wyniknie z tej miłości… jest tylko biedną dziewczyną, zmuszoną służyć u obcych… jednym jej życzeniem jest, by wszystko pozostało po dawnemu. Oczywiście, nie oczekiwała takiego postępku z jego strony – a teraz wszystko się skończyło – wszystko się skończyło!

Podczas tej przemowy Liza wyjęła równocześnie z szuflady kapelusz i szal. Teraz – gdy „wszystko się skończyło” – schyliła się i wyciągnęła spod komody parę trzewików.

– Co to znaczy? Po co ten kapelusz i szal? – zapytał młynarz, który z rosnącym zdumieniem i zaniepokojeniem obserwował jej ruchy przy słabym blasku świecy, wpadającym do izby przez na wpół otwarte drzwi.

– Odchodzę.

– Co?!

– Wracam do domu.

Myśl o odejściu była zarówno wzruszająca, jak smutna. Jeszcze bardziej smutny i wzruszający był wywołany wyobraźnią obraz nędznej chałupy, którą odwiedziła przed niewielu godzinami jako hojna dobrodziejka, a pod której strzechę musiała teraz powracać jako naga wygnanka, okryta tylko dostojeństwem swej cnoty. Ale najbardziej upokarzająca była myśl, że Peer powita ją sarkastycznie, dając jej odczuć swoją wyższość: „No tak, gdybyś była posłuchała mojej rady!”. Pod wpływem tego potrójnego oddziaływania odtajało zamarznięte źródło łez. Liza zawyła przeraźliwie, wbijając jednocześnie stopy w trzewiki i rozdzierającym szlochem powtórzyła parokrotnie:

– Wracam do domu!

Ale młynarz przerwał jej gniewnie – a może też trochę przelękniony.

– Czyś oszalała, Lizo?… Do domu… teraz… o północy!

– To obojętne dla mnie, że noc i północ… niech nawet szaleje burza grzmotami i błyskawicami – powtórzyła teraz mimo woli kłamstwo młynarza, ponieważ wobec zmienionych stosunków było to bardzo efektowne. – Nie mogę tu pozostać… jestem uczciwą dziewczyną.

– Ależ bądźże rozumna, Lizo! Nie mogę pozwolić, abyś tak uciekła! Cóż by ludzie powiedzieli?

Liza nie kłopotała się tym, co ludzie powiedzą. Nie prosiła ich wcale, aby coś mówili, a i tak strzępią już sobie na niej języki – jak na przykład Smok – dlatego musi odejść! Jest uczciwą dziewczyną (jeszcze raz), a bynajmniej nie „taką” (po raz trzeci), i prosi tylko, by jej pozwolono odejść w spokoju.

– Słuchaj no, Lizo – rzekł młynarz – udobruchaj się! Pogódźmy się! Z domu nie odejdziesz… w każdym razie nie teraz. Ja wracam do swego pokoju, a jeżeli chcesz, zamknij drzwi na klucz.

Na tej podstawie zawarto tymczasowy rozejm. Liza była jednak tak pełna względów, że nie zaryglowała swoich drzwi.

Młynarz nie położył się do łóżka. Siedział na krześle, mimo że świeca już się dopalała. Z zawstydzeniem rozmyślał o tym, że nazbyt przybliżył się do dziewczyny. Wprawdzie niejednokrotnie wydawało mu się, że cała jej istota dyszy czymś wyzywającym go. Ale może to tylko on sam wmawiał w siebie, że dziewczyna kusi go spojrzeniem, uśmiechem, ruchami? Niewątpliwie on sam zawinił! A ona – ona kochała go – wszak powiedziała to otwarcie!

Z drugiej strony ściany leżała na łóżku Liza śmiertelnie znużona. I ona przebiegała myślą wszystko, co zaszło, ale nie zakończyła swych rozmyślań samooskarżeniem. Przeciwnie, była dosyć zadowolona z samej siebie.

I kiedy wreszcie nad ranem po ciężarnym burzą dniu sen skleił oczy czarownicy z młyna, zasnęła z błogą świadomością, że posunęła się o duży krok naprzód ku wytkniętemu celowi.

19.Estrup – ówczesny prezydent gabinetu, stojący przez długi czas na czele parlamentarnego rządu. [przypis tłumacza]
20.Europejczycy – nazwa literackiego odłamu ówczesnej opozycji. [przypis tłumacza]
21.pieśń Papagena – jedna z arii z opery Zaczarowany flet Wolfganga Amadeusza Mozarta. [przypis edytorski]
22.dreptający – dziś: drepczący. [przypis edytorski]
Yaş sınırı:
0+
Litres'teki yayın tarihi:
19 haziran 2020
Hacim:
440 s. 1 illüstrasyon
Telif hakkı:
Public Domain
İndirme biçimi:
Metin
Средний рейтинг 0 на основе 0 оценок
Metin
Средний рейтинг 0 на основе 0 оценок
Metin
Средний рейтинг 0 на основе 0 оценок
Metin
Средний рейтинг 0 на основе 0 оценок
Metin
Средний рейтинг 5 на основе 1 оценок
Metin
Средний рейтинг 0 на основе 0 оценок
Metin
Средний рейтинг 0 на основе 0 оценок