Kitabı oku: «Młyn na wzgórzu», sayfa 19

Yazı tipi:

VIII

– Jenny, Jenny, Jenny, Jenny… maleńka! – rozlegało się wśród jodeł.

Jeszcze parę chwil, i oto Janek i Hanna przeskoczyli przez rów, witając go radośnie.

– Przybywa pan zapewne, aby mi zabrać Janka?

– Istotnie, myślałem o tym. Jeżeli chce się go pani pozbyć, pojedzie ze mną do domu.

– O nie, bynajmniej nie chcemy się go pozbyć.

– Więc niech zostanie. Zresztą i tak muszę pojutrze wyjechać na kilka dni.

– O, w takim razie pozostanę tutaj jeszcze przez cały tydzień! – wołał Janek.

– Nieładnie okazywać takie nieumiarkowanie.

Lekkim trąceniem cugli popędził konia naprzód. Hanna i Janek szli obok wózka.

– Czy Wilhelm w domu?

– Nie. Sądziłam, że rozmawiał pan już z bratem. Poszedł przecież właśnie tą drogą.

– Przyjechałem z innej strony… Właściwie wybrałem się, by załatwić interesy. W powrotnej drodze wstąpiłem tutaj, by się dowiedzieć, co słychać.

– Ale pozostanie pan chyba na wieczerzy?

– Nie, dziękuję bardzo, to niemożliwe.

– Szkoda… Wilhelmowi będzie także przykro.

Doznała najwidoczniej uczucia zawodu i nie ukrywała tego.

Młynarz był tym niemile dotknięty – prawdopodobnie polubiła go już… i źle się stało… to nie doprowadzi do niczego… nie można już odmienić tego, co zaszło! Z piersi jego wydarło się głębokie westchnienie; Hanna spojrzała nań ze zdumieniem, opanował się jednak szybko i zapytał o Jenny.

– Ach, nie pokazuje się wcale. Przywoływałam ją dzisiaj rano i w południe, i teraz. Wczoraj była tu jeszcze. Jestem zaniepokojona, bo nad ranem słyszałam wystrzały, i to niezbyt daleko domu.

– Być może, że Jenny spłoszona tym odbiegła gdzieś dalej – uspokajał Jakub.

– Ale posłuchaj, tatku! Wuj Wilhelm sądzi, że to brat Lizy strzelał.

Młynarz ucieszył się w tej chwili bardzo usłyszaną rano wiadomością, że strzelba Peera Vibe znajdowała się od paru dni i nocy w bezpiecznym ukryciu, w szafie Lizy.

Podeszli do domu. Młynarz rzucił lejce na grzbiet konia, zwolnił popręg i odwrócił się.

– Jak to? Nie wyprzęga pan?

– Szkoda trudu.

– A jednak! Koń będzie tu stał osowiały, a zagrzał się porządnie… W stajni jest ciepło, a jednocześnie nakarmi się wraz z kucykami.

– Słusznie, nie zabierze to wiele czasu.

Sześć rąk pracowało nad wyprzężeniem szweda. Odprowadzono go do stajni i zaopatrzono hojnie w owies i sieczkę.

– Wypije pan chyba filiżankę kawy? – zapytała Hanna, kiedy weszli do pokoju, a młynarz usiadł ciężko na kanapie. Wyglądał jak człowiek bardzo wyczerpany.

– Nie, nie… dziękuję – odmówił niemal z przestrachem, wspominając tę chwilę, kiedy po raz ostatni pił tutaj kawę.

– Więc czymże poczęstować pana? Może przynajmniej szklanką piwa?

– O tak, bardzo proszę, wypiję chętnie szklankę piwa.

Hanna wyszła z pokoju. Janek wdrapał się na kanapę obok niego i gawędził o wszystkim, co przeżył podczas tych dni spędzonych w lesie. Młynarz słuchał tylko jednym uchem, głaskał główkę, zapytywał o to i owo – a jednocześnie rozglądał się po izbie. Tam stał stolik z kwiatami, które pielęgnowane jej ręką rozwijały się tak pięknie – tam przy oknie stała jej maszyna do szycia – tam znów mały błyszczący piecyk z blaszanym imbrykiem – między nim zaś a drzwiami stała szafa z książkami, gdzie uszeregowane pięknie za szybami widniały nie tylko pisma propagandowe, ale także wspaniałe dzieła poetyckie, które gromadziła powoli. W jednym z szeregów brakowało książki: tom, zajmujący zwykle to miejsce, miał teraz młynarz u siebie w domu.

Na fortepianie był rozłożony zeszyt nut. Młynarz zbliżył się ku niemu właśnie w chwili, kiedy Hanna weszła z powrotem i postawiła na stole tacę z butelką i szklanką.

– Tak, jak pan widzi… uczę się teraz tych wszystkich utworów i niebawem będę umiała je zagrać bardzo dobrze.

– Proszę bardzo, niech pani zaraz coś zagra… tylko ten mały kawałek… pani już wie, który.

Usiadła niezwłocznie przy fortepianie i zagrała kawałek, który „tak słodko, tak rozkosznie brzmi”, a potem Wśród tych świętych, cichych murów, co mu się najbardziej podobało. Młynarz siedział pogrążony w zadumie. Oczywiście, nie znał słów pieśni. Ale same dźwięki opowiadały mu dość wyraźnie o „szczęśliwej krainie”, ku której dążył „radosny, bo wiedziony przyjacielską ręką” – a do której, niestety, już nigdy nie dotrze. Z niezawodną pewnością uświadamiał sobie, że owe chwile minionej niedzieli, kiedy ten drobny cud zasłyszanych w dzieciństwie dźwięków ponownie się urzeczywistnił, był nieodwołalnie ostatnim nieskalanym i naprawdę szczęśliwym momentem całego jego życia.

Hanna skończyła grać i spojrzała na niego, wyczekując jakiegokolwiek wykrzyknika lub kilku słów podzięki i pochwały. On jednak milczał i pochylił się, umykając przed nią spojrzeniem. Oko jego zalśniło, poruszył mimowolnie ręką, jak gdyby chcąc odpędzić muchę – ale nic nie pomogło: wielka łza stoczyła się po policzku.

– Nie wstydź się pan swoich łez – odezwała się Hanna, powstając. – To naprawdę tak piękne dzieło, że może wycisnąć łzy z oczu, i ja płakałam także, kiedy grałam ten utwór dla siebie samej.

– Tak, nazbyt piękny i nazbyt dobry dla mnie. Wówczas, kiedy słyszałem go po raz pierwszy jako dziecko, wówczas byłem całkiem inny, a teraz jakże się zmieniłem! Ta myśl mnie przygnębiła, kiedy słuchałem tej muzyki, i ta myśl wycisnęła mi łzy z oczu. Pani nie potrafi tego odczuć, bo pani jest jeszcze dobra i czysta.

– Och, odczuwam doskonale – odpowiedziała Hanna i usiadła obok niego. – Dziecięca niewinność jest niewątpliwie czymś bardzo pięknym. Ale nie pozostaje ona wiecznie w duszy… zdobywamy świadomość i powinniśmy poznać tkwiące w nas grzechy. Czymże inaczej byłaby skrucha i nawrócenie się?

– Zbawiciel mówi jednak, że nie wejdzie do królestwa niebieskiego, kto nie będzie jako owe dzieciątka.

Młynarz wyobrażał sobie, że potrafi ją – biegłą w Piśmie Świętym – pokonać słowem z niego zaczerpniętym.

– Tak jest, Zbawiciel powiada, że musimy się stać jako dzieciątka. Jego łaska nam to ułatwia… Ale nie powinniśmy pozostać dziećmi, nawet gdyby to było możliwe. Gdyby to wystarczyło, czyż byłoby potrzebne odkupienie takiej niewinnej istoty… na cóż by była potrzebna śmierć Chrystusa Pana na krzyżu? Tacy ludzie nie istnieją. Wszyscy urodziliśmy się w grzechu i musimy sobie uświadomić, że jesteśmy grzeszni.

Jeśli Jakub doznał poprzednio przedwczesnej dumy, okazując swą znajomość Pisma Świętego, to teraz doznał upokorzenia. Ale upokorzenie to powitał radośnie. Przede wszystkim podziwiał pewność siebie, z jaką wywinęła się z sideł, które na nią zastawił. Wydawało mu się w tej chwili, że Hanna jest prawdziwym cudem mądrości i teologicznej bystrości.

– Doprawdy, panno Christensen, sądzę, że przemawiałaby pani z kazalnicy znacznie lepiej aniżeli nasz proboszcz.

Hanna z niechęcią wstrząsnęła ramionami.

– Czemu pan kpi? To nie tak łatwo wypowiedzieć trafnie swoje przekonanie… a ja miałam w każdym razie najlepsze zamiary.

Była bliska płaczu i chciała się oddalić. Młynarz uchwycił ją za rękę i przytrzymał.

– Czemu ma pani o mnie tak złe mniemanie, panno Hanno? I ja mogę powtórzyć to samo? Trudno jest wyrazić swoje zdanie, ale w każdym razie miałem najlepsze zamiary. Chciałem powiedzieć, że wszystko, co pani wygłasza, jest bardzo dobre i piękne i że zawsze chętnie słuchałbym słów pani.

– No, jak mi się zdaje, słucha ich pan dosyć często – odpowiedziała Hanna, rumieniąc się lekko – i obawiam się, że nieraz mogę pana znudzić.

– Znudzić?! Co też pani mówi, panno Hanno?!

Młynarz powiedział to nieco trwożliwym tonem. Jeszcze ciągle wskutek nieuwagi trzymał jej rękę w swej dłoni. „Mój Boże! – pomyślał – co ja gadam? Musi nieomal uwierzyć, że skrycie zabiegam o jej względy, zwłaszcza jeżeli Wilhelm już jej coś powiedział”.

Janek po cichu popłakał trochę, widząc łzy na obliczu ojca, co się nie zdarzyło od dnia pogrzebu matki. Dziwił się również bardzo, czemu ojciec i ciotka Hanna, których z przyzwyczajenia uważał za serdecznych przyjaciół, rozmawiają z sobą w ten sposób, że się nawzajem zasmucają. Wypełznął teraz ze swego kącika na kanapie i przytulił się do ciotki w taki sposób, że mogło się wydawać, jakoby popychał ją ku młynarzowi – niby mały Amor na rokokowym obrazku. Jednocześnie zerkał na ojca pytającym wzrokiem. Jego wielkie, szare oczy przypominały bardzo oczy matki, zwłaszcza gdy patrzyły z takim wyrazem – i młynarz doznał niesamowitego uczucia. A kiedy wreszcie te oczy roześmiały się do niego, przeniknęło go to samo wrażenie co poprzednio, gdy siedział na wózku – tylko ze znacznie większą natarczywością: to była ona, Chrystyna; ona spoglądała nań poprzez te oczy i uśmiechała się życzliwie: tak, teraz dobrze uczyniłeś, Jakubie! Uchwyciłeś właściwą rękę; dzisiaj przed południem, oczywiście, popełniłeś fatalną omyłkę.

Zauważył też dopiero teraz, że ciągle trzyma jej rękę, i wypuścił ją niemal z przestrachem: nie miał bynajmniej zamiaru z nią się wiązać – to było niemożliwe, nawet gdyby wypadło złamać święte przyrzeczenie – to było niemożliwe!

Hanna skorzystała z tego, że wypuścił jej rękę, położyła ją na główce Janka, pieściła się z nim, żartobliwie popychała go w tę i w tamtą stronę, a równocześnie drażniła się z nim, że zapewne dlatego tak się do niej czuli, ponieważ prosi, aby ojciec zabrał go do domu. Był to i dla niej bardzo pożądany zwrot, albowiem i ona doznawała zakłopotania bynajmniej nie w mniejszej mierze aniżeli młynarz.

Istotnie, pojęła jego słowa w ten sposób, jakoby podyktowała je miłość i pragnienie przejawienia tego uczucia. Ponieważ i w jej sercu wzrastała ustawicznie cicha skłonność ku poważnemu przyjacielowi domu, więc słowa młynarza zbudziły w niej radosny, spokojny oddźwięk, zwłaszcza że nie były one podniecającą niespodzianką. Wprawdzie brat nie wspominał nic o swej rozmowie z młynarzem podczas przechadzki po lesie, ale w niej samej już dawno zrodziło się przeczucie, jaka była przyczyna owego mistycznego pukania w jej okno; z wielu powiedzeń brata, chociaż nie były zbyt jasne, wywnioskowała, że obaj przyjaciele omawiali już ten projekt małżeństwa. Ale właśnie dlatego nie chciała się zapuszczać zbyt daleko w rozmowę z drogim przyjacielem na ten temat; wedle jej mniemania powinien by przeminąć jeszcze pewien czas, zanimby obojgu przystało rozmawiać z sobą o miłości i małżeństwie. Niełatwo jednak było wybrnąć z tego tonu i rozpocząć rozmowę na obojętny, codzienny temat: na szczęście Janek przyszedł jej na pomoc.

Młynarz wypił szklankę piwa, pochwalił je – było bowiem uwarzone w domu – i powstał, chcąc się pożegnać.

– Ach, prawda – odezwał się, spojrzawszy na szereg książek, w którym brakowało jednego tomu – mam jeszcze u siebie poezje Chrystiana Winthera. Nie wiedziałem, wyjeżdżając z domu, że zawadzę o leśniczówkę, inaczej byłbym zabrał książkę.

– O, nic pilnego!

Ufność, dźwięcząca w tych prostych słowach, sprawiła młynarzowi większy ból aniżeli wszystkie inne szczegóły jego odwiedzin; dotąd nie odczuwał jeszcze z tak gorzkim smutkiem, że przecież stoi tutaj, żegnając się z nią na zawsze. Oczywiście, ona nie przeczuwała, że oddanie książki jest tak pilne. Czyż naprawdę te dobre i piękne chwile przeminęły już na zawsze? Wprost nie mógł tego pojąć, ale czuł, że już wszystko skończone!

– Czy tak? Przypuszczałem, że odczuwa pani brak tej książki – rzekł, podchodząc ku drzwiom.

– Nie… wprawdzie czytuję ją chętnie, ale oczywiście życzę i panu tej przyjemności.

Powiedziała te słowa, spoglądając na niego bardzo serdecznie. Odczuwała, że byłoby poniekąd przezorniej nie patrzyć w ten sposób – ale jeżeli się komuś życzy czegoś dobrego, czyż można jednocześnie spoglądać nań niechętnie? Zresztą słowa, jakie powiedziała, były tylko prostym zaprzeczeniem. Co prawda, książka mówiła dużo o miłości, a nawet – jak uświadomiła sobie – nie było tam innego tematu prócz miłości, i to sielskiej miłości w zielonym lesie, wśród pól i wsi; o młynie nie było mowy – chociaż jeden z poematów wspominał o młynie wodnym… Żałowała nieraz, że nie ma tam utworu poświęconego wiatrakowi. I myśląc o tym, uśmiechnęła się.

– Czy książka podoba się panu?

– Oczywiście, bardzo.

– To mnie cieszy. Czytywałam i Wilhelmowi ustępy, wieczorem, kiedy zajmuje się swymi drzewnymi robotami, lecz ta poezja nie przemawia do niego. Lubi tylko takie wiersze, które są wydrukowane w kościelnym śpiewniku. Ale w przyszłości powoli ucywilizujemy go, prawda?

Młynarz usiłował uśmiechnąć się, niby radując się przyszłością, i mruknął coś, co mogło się wydawać potakiwaniem. Ale jednocześnie otworzył drzwi, aby wyjść, a głośny poszum lasu zagłuszył jego słowa.

Szybko zaprzężono szweda. Janek wdrapał się na wózek – nie chciał, oczywiście, pominąć tej sposobności, by odbyć małą przejażdżkę. A Hanna oświadczyła, że pozwala mu pozostać w lesie z wujem i razem z nim powrócić, albowiem na pewno spotkają się w drodze.

– Pozdrów go pan ode mnie – zawołała Hanna – i powiedz mu pan, aby się nie spóźnił na wieczerzę! A gdybyście spotkali Jenny, przyślijcie do domu to niegodziwe stworzenie.

Mały konik znowu pomknął naprzód, opuściwszy głowę i wyrzucając energicznie nogi przed siebie; koła, zgrzytając, toczyły się w głębokich, wilgotnych koleinach. Niekiedy koło wpadło na wyboje – a Janek bawił się wybornie, podskakując przy tym w górę. W ogóle zachowywał się niespokojnie i odwracał się bez przerwy. To samo zresztą czynił młynarz, gdyż ciotka Hanna stała przed domem i przytrzymując jedną ręką na głowie małą zabawną czapeczkę, powiewała chusteczką trzymaną w drugiej ręce. Niewątpliwie chciała w ten sposób uradować kochanego dzieciaka. Ale okazywała w tej życzliwości tak wielką wytrwałość, że dostrzegali jej czarną postać na tle białego domostwa jeszcze wtedy, kiedy skręcali już na gościniec, gdzie szwed pomknął naprzód energicznym kłusem.

IX

Ten ruch rozbudził młynarza z jego tęsknej zadumy i podniecił w nim energię. Teraz więc jechał do leśniczego. Czy nie należałoby mu o tym powiedzieć? To byłoby niewątpliwie najwłaściwsze, było wprost obowiązkiem. Nie musiał, oczywiście, opowiadać, że chce poślubić Lizę, natomiast należało oświadczyć, że przyjaciel nie powinien przywiązywać wagi do słów, jakie padły niegdyś w rozmowie, ponieważ nie ożeni się z jego siostrą. Tak, ale jeżeli tamten zapyta o przyczynę, jeżeli zapyta, dlaczego odmienił swe zamiary – co wówczas odpowiedzieć? Najlepiej wyznać wszystko otwarcie i szczerze… Jednakże towarzyszył mu chłopiec. W jego obecności nie mógł poruszać tego tematu. Nie chciał umyślnie oddalać Janka, bo w takim razie wypaplałby przed Hanną, że ojciec i wujek naradzali się potajemnie. Ale gdyby chłopiec oddalił się sam dobrowolnie, wówczas powie leśniczemu wszystko – niezawodnie.

Zaledwie skręcili w lewo – na drogę, która poprzez las wiodła wprost do młyna – posłyszeli rozlegające się głośnym echem uderzenia siekier i ostry zgrzyt pił. Niebawem błysnęło na ziemi coś białego – był to powalony buk, którego długi pień już rozpiłowano. Wysoko w górze chwiał się wierzchołek drugiego buka, przytrzymywanego jeszcze sznurami w pionowej pozycji. Długie, bezlistne gałęzie trzepotały smętnie w powietrzu, jak gdyby spodziewając się, że znajdą gdzieś punkt oparcia. Obok szumiały wesoło zeschłym liściem dwa ogromne dęby, rozumiejąc zapewne, że powalono ich wrogów, aby im samym zapewnić światło, powietrze i przestrzeń. Unoszone wiatrem liście biegły niby gońcy, niosąc radosną wieść innym dębom, również udręczonym wskutek natłoku drzew.

Głos Wilhelma brzmiał wyraźniej niż inne głosy, niebawem dostrzegli jego postać. Był odwrócony tyłem do nich, spoglądał w górę i laską kierował ruchami robotników. Nie zauważył jeszcze nadjeżdżającego wózka, ale Hektor pospieszył już na powitanie. Naszczekując wesoło, skakał bez przerwy w górę tuż pod nosem szweda, który potrząsał głową i ostrzegająco parskał, wyrażając swe niezadowolenie z powodu obecności tego niespokojnego, niemiłego i hałaśliwego stworzenia.

Wózek zatrzymał się, a Janek zeskoczył na ziemię. Młynarz także wysiadł, owinął lejce dokoła podstawki podtrzymującej latarnię i rozluźnił popręg. Wprawdzie nie zamierzał zatrzymywać się tu długo, ale siedzenie na wózku krępowałoby go w rozmowie, jaka go oczekiwała. Nie bez trudności przeskoczył przez rów, ponieważ przeszkadzał mu długi płaszcz. Leśniczy szedł już naprzeciw niego wielkimi żołnierskimi krokami, to nurzając zabłocone buty w rozbryzgujących się kałużach, to przeciskając się obok wysokich stert zeschłych liści, które sypały się tumanem na ziemię.

– To ty, Jakubie? Zapewne przybywasz z leśniczówki?

– Tak jest… Cóż słychać, Wilhelmie?

– Wszystko dobrze… Dziękuję ci, że podjechałeś po mnie, niedługo będę gotów.

– Nie, nie mogę pozostać u was, muszę wracać do domu.

– Aha! Więc to takie odwiedziny? Umyślnie o tej porze, kiedy brat przebywa w lesie? I w drodze do leśniczówki cichutko się przemknąłeś? Ej, ej, Jakubie!

– Jechałem przez Kirkeby… właśnie dążyłem do miasta.

Leśniczy roześmiał się głośno i poklepał go po ramieniu.

– Więc w takim razie muszę stwierdzić… że wabik był mocny, nie jest to bowiem najbliższa droga do miasta.

Młynarz uśmiechnął się z przymusem. Doznawał bardzo niemiłego uczucia, ale jednocześnie słowa leśniczego wydały mu się celową zachętą do słów, jakie sam zamierzał powiedzieć. Chłopiec oddalił się właśnie w tej chwili.

– Słuchaj, Wilhelmie… chciałem ci powiedzieć…

– Mów!… Janku! Nie chodź tam, pozostań przy nas!… Nie mogę pozwolić, by się kręcił wśród robotników, bo nietrudno o wypadek.

– Oczywiście, bardzo słusznie.

– A więc? Cóż to chciałeś powiedzieć?

Teraz jednak chłopiec stał obok niego i nastawiał uszy. Niemożliwe!

– Tak! Cóż to ja chciałem?… Ach prawda, ten malec prosi, by mógł pozostać tutaj. Otóż powiedz mi całkiem szczerze, czy nie sprawia wam to kłopotu… twojej siostrze nie dowierzam pod tym względem.

– Eh, nie warto mówić o tym! Kłopot? To przyjemność dla nas. A oprócz tego – ściszył głos i mądrym spojrzeniem pedagoga ostrzegł Janka, że nie należy teraz nasłuchiwać – a prócz tego wydaje mi się to bardzo korzystne, że oboje przyzwyczajają się do siebie.

– Co przez to rozumiesz, wujku Wilhelmie? – zapytał Janek.

Leśniczy ze zdumieniem spojrzał na niego.

– Ależ ten mały łobuz ma długie uszy!… Mój Boże, gdy byłem w jego wieku, nie podsłuchiwałem.

Młynarz uśmiechnął się, chociaż niezbyt radośnie było mu na duszy.

– No, stój tu grzecznie przy ojcu – odezwał się leśniczy, pozostawiając roztropnie bez odpowiedzi niedogodne zapytanie. Ciągle podczas tej rozmowy zerkał lewym okiem przez ramię ku chylącemu się bukowi. – Przepraszam cię na chwilę Jakubie, teraz zaraz runie.

I oddalił się, brnąc przez liście i błoto.

Młynarz usiadł na pieńku. Wyjął z kieszeni fajkę i kabzę z tytoniem, nabił fajkę, zapalił i wydmuchiwał ostrożnie wielkie chmury dymu, które zimny wiatr natychmiast odrywał od jego warg i rozwiewał bez śladu. Do leśnej atmosfery, uwitej z zapachów wilgotnej ziemi, zwiędłego listowia, gnijących roślin i świeżo porżniętych desek, przymieszała się woń narkotycznego ziela, oddziałując uspokajająco, pobudzając myśli. Młynarz przypomniał sobie liczne poufne gawędy, które prowadził z przyjacielem w lesie, paląc fajkę, a wspomnienie to kładło się coraz większym ciężarem na jego sercu. Brzmiało mu jeszcze w uszach to powiedzenie leśniczego, które wzbudziło ciekawość Janka; pojmował coraz jaśniej, że musi wytłumaczyć przyjacielowi istotny bieg wypadków, a jednocześnie to wytłumaczenie stawało się coraz trudniejsze.

Janek bawił się z Hektorem, każąc mu aportować suche gałęzie.

– Widzisz, tatku, jaki to mądry pies? Wyszuka zawsze gałązkę wśród wszystkich innych, chociaż rzucam ją daleko.

– Tak, tak, Janeczku! Obyś tylko ty był tak mądrym chłopcem, jak mądrym psem jest Hektor – żartował młynarz.

– Ach, tatku! Pobaw się z nami! Ty potrafisz rzucać bardzo daleko. Tutaj jest doskonała gałąź.

– Dobrze. Rzucę jeden raz. Ale kiedy człowiek pali fajkę, nie może się bawić.

– Nie może? – W dziecinnym głosie brzmiał zawód i powątpiewanie.

Ojciec wstał, podsunął gałąź pod nos Hektora i udał, że ją rzuca. Pies skoczył naprzód, ale natychmiast zawrócił, szczekając zawzięcie ku ogromnej uciesze Janka. Kiedy wreszcie pies już dość się zdenerwował, młynarz rzucił gałąź szerokim łukiem.

Janek zakrzyknął z radości i pobiegł za Hektorem, który zniknął w tumanie zeschłych liści…

Jakub nieruchomo wpatrywał się przed siebie, pogrążony w zadumie.

Ponad falującymi w podmuchach wiatru wierzchołkami buków – podobnych do wielkich pęków chrustu – przeciągały szybko chmury, nie oderwane, skłębione obłoki, lecz niskie, zlewające się z sobą płaty mgły, tu i ówdzie tylko nieco ciemniejsze. Smutnie przepływały ponad leśną polaną, która otwierała się w odległości mniej więcej pięćdziesięciu kroków – zgniłozielona, zamknięta z przeciwległej strony ścianą lasu. Las ten piętrzył się niby liliowy mur mgieł, a poszczególne kępy brzóz wyglądały na tle polany jak żółtawe, prześwietlające sieci.

Wierzchołek podcinanego drzewa pochylał się ciężko w dół. Coraz głośniej i szybciej rozlegały się uderzenia siekier. Robotnicy nawoływali się, ale głos ich przygłuszał wrzask i krakanie wron, które brały bardzo żywy udział w tej leśnej przygodzie i czarnymi rojami krążyły naokół.

Wszystko było bardzo ponure, jesienne. I młynarz także nie był bynajmniej usposobiony wesoło, wiosennie. Był to szmat życia dobiegającego kresu.

– O hoi! O hoi!

Trach!

Wśród trzasku i hałasu, bijąc wszystkimi konarami dokoła siebie, buk legł na ziemi u stóp obu zwycięskich dębów.

Leśniczy powrócił do młynarza, a Janek, któremu teraz nie groziło już niebezpieczeństwo, biegł tu i tam w towarzystwie Hektora, aby obejrzeć dokładniej powalone drzewo. Chwila ta niezwykle sprzyjała rozpoczęciu poufnej rozmowy.

– Dobrze się stało, że przyjechałeś dzisiaj – odezwał się leśniczy, siadając naprzeciwko niego na innym pieńku i przygotowując sobie fajkę. – Mam nadzieję, że twoje odwiedziny rozweseliły nieco moją siostrę, była bowiem trochę smętna… z powodu Jenny…

– Tak, wspominała o tym. Kiedy przyjechałem, stała właśnie przed domem i nawoływała. No, sarna wróci chyba do leśniczówki.

– Być może, być może!… W każdym razie strzelano dzisiaj o świcie w odległości niespełna dziesięciu minut drogi od domu… i to był ten Peer Vibe…

Poprosił przyjaciela, by mu wsypał trochę żaru ze swojej fajki; rozżarzył tytoń, przykrył wieczko z troskliwością pedanta i puszczał kłęby dymu z widocznym zadowoleniem.

Stanowczość, z jaką leśniczy wypowiedział to oskarżenie, zaniepokoiła bardzo Jakuba. Kto wie, może kłusownik posiada nie tylko jedną strzelbę.

– Skąd wiesz, że był to właśnie Peer Vibe?

– Och! Znam chyba dobrze odgłos tej strzelby. Rodzony brat tej – uderzył pieszczotliwie ręką po własnej broni – prawdziwy „Green”. To doprawdy wstyd, aby tak świetna strzelba znajdowała się w takich rękach… chociaż… jeśli chodzi o dobry strzał… ręce te są bardzo dzielne…

Młynarz zastanowił się. Jeżeli byłoby to prawdą, w takim razie Liza okłamała go. W takim razie brat dał jej strzelbę do przechowania dzisiaj rano.

– Czy nie mylisz się, Wilhelmie?

Leśniczy roześmiał się pogardliwie.

– Rozpoznam chyba odgłos mojej własnej broni. Powiadam ci, tylko trzy takie strzelby znajdują się w całym Falsterze. Jedna jest własnością hrabiego ze Skjöringe… No, ten nie urządza chyba kłusowniczych wypraw na nasze tereny. Moją strzelbę otrzymałem pewnego razu w podarunku od szambelana, kiedy chciał okazać szczególne zadowolenie z moich usług. Z trzeciej ciągnie korzyści Vibe. Łajdak zdobył ją dzięki rabunkowej strzelaninie i dzięki kradzieżom.

Liza skłamała. Ale dlaczego? Aby ukryć winę brata? Tylko jego winę? A może i swoją własną? Z powodu zastrzelenia Jenny? Czy nie tak było? Cały związek przyczynowy rozbłysnął przed oczyma młynarza w tej jakby chwili jasnowidzenia i obudził dziwne przeczucia.

Przypomniał sobie żywo to wrześniowe popołudnie, kiedy stał na leśnej polanie obok Hanny, a ona przywoływała z lasu swoją Jenny. Teraz zaś stanął obok Lizy, która wysłała swego brata do lasu, by zamordował Jenny. Albowiem było to morderstwo, chociaż tylko zwierzę padło jego ofiarą. Zwierzę było uświęcone ludzką miłością. Mordująca je kula ugodziła również w dobrą, pobożną Hannę, która nie zapomni nigdy o swojej ulubienicy. A on stał po stronie tych dwojga, którzy ją tak boleśnie zranili.

– Boże mój! Czy to naprawdę tak było?

– Drżysz z zimna – rzekł leśniczy, powstając. – Przejdźmy się lepiej trochę.

Młynarz podniósł się także.

– No tak, w jego rękach strzelba zamortyzuje się niebawem – odezwał się jedynie w tym celu, aby ukryć swoje myśli, które, obciążone poczuciem winy, krążyły obok Lizy i Jenny.

– Istotnie – odpowiedział leśniczy, śmiejąc się zgryźliwie – ta strzelba niemal zapewniła mu już doskonałe stanowisko. Mniej więcej przed godziną przejeżdżał tędy szambelan. Opowiadam mu, że dzisiejszej nocy Peer Vibe znowu tu straszył. Szambelan przybiera sprytną minę i oświadcza, że już coś wymyślił, aby zaradzić złu.

– Więc istotnie chce przyjąć Peera Vibe do służby?

– Ach, już wiesz o tym?

Jakub zagryzł wargi. Był przekonany, że się wygadał. Albowiem w tej chwili zapomniał, że tę wiadomość usłyszał nie tylko z ust swojej Lizy, lecz i z innych. Ale następne słowa przyjaciela uspokoiły go natychmiast.

– Ach, prawda! Teraz przypominam sobie! Byliśmy przecież obaj razem tam u starego Ole, kiedy o tym mówił… Poczciwy stary zuch! Wolałby raczej, mimo reumatyzmu, który go dręczy, wytrwać na pozycji, aniżeli ustąpić miejsca kłusownikowi… Było to we wrześniu… piękny był dzień!

– Cudowny dzień! – przytwierdził młynarz z głębokim westchnieniem.

– A oto i on sam. Przypuszczałem, że przyjdzie, skoro cię zobaczy. Służy teraz u szambelana, pracuje w ogrodzie. Ale las ciągnie ku sobie. Kiedy zabraliśmy się do ścinania drzew, nasz Ole nie usiedział w ogrodzie, musiał wziąć w tym udział… oczywiście tylko jako ochotnik.

Z dobroduszną powolnością człowieka, który jest uprzywilejowany i służy tylko con amore30, zbliżył się ku nim, starzec olbrzym uścisnął rękę młynarza.

– Witamy w lesie, panie Clausen!

– Zawsze, jak widzę, pozostaje pan wierny swojemu zawodowi, panie Ole! Mówiliśmy właśnie o tym, jak to odwiedziliśmy pana we wrześniu, a pan opowiadał nam o szambelanie i o Peerze Vibe… Leśniczy wspomniał także, że szambelan teraz właśnie…

Ole roześmiał się, otwierając szeroko usta, mrugnął figlarnie oczyma, machnął lewą ręką w powietrzu, jak gdyby spędzał z ucha i ze skroni rój komarów, i zatrząsł się cały z radości.

– Wesoła historia! No, dogodził mu, jak się należało!

– Więc cóż odpowiedziałeś mu, Wilhelmie?

– Zapytałem go, czy naprawdę przypuszcza, że zgodzę się pracować wspólnie z notorycznym kłusownikiem, i to jeszcze z takim, o którym mówią, że był obecny przy zamordowaniu mojego poprzednika! Zapytałem, czy to jest sprawiedliwe dawać chleb złoczyńcy, a odbierać go uczciwym ludziom, którzy go szukają! Zapytałem, czy ze związku ze złym człowiekiem może wyniknąć coś dobrego! „Uczyń pan, jak uważasz za stosowne – powiedziałem – ale nie mieszaj pan w to Wilhelma Christensena”.

Ole mrugnął oczyma, parsknął, gryzł wąsy, wydymał policzki, a wszystkie te grymasy jego twarzy, zwrócone do młynarza, przemawiały dobitniej niż słowa:

– O, ten dosolił już szambelanowi, jak należało… nie krępując się bynajmniej dyscypliną!

– A cóż szambelan? Cóż powiedział?

– Cóż mógł powiedzieć? Wykręcał się głupim konceptem.

– On zawsze tak czyni – objaśniał Ole. – Żołnierski humor… tam pod Düppel, gdy Prusacy najostrzej strzelali, dowcipkował bez przerwy, a cały szaniec ryczał śmiechem… Co prawda, niewiele to pomogło.

– Pomogło? – burknął gniewnie leśniczy. – I tym razem nic mu nie pomogło. Wstydził się, zrozumiawszy, że źle postępuje. Dowcipkował… aby wyjść z honorem.

– Artyleryjski ogień celem pokrycia odwrotu piechoty – potakiwał Ole, żując grudkę tytoniu – …kawalerii, chciałem powiedzieć, bowiem szambelan przyjechał konno… ha, ha, ha!

Powodując się grzecznością, młynarz udał, że zachwyca się dowcipem, chociaż kosztowało go to niemało trudu. Nie miał wcale ochoty do śmiechu. Z coraz większą przykrością pojmował swoją fałszywą, niemal oszukańczą sytuację – wszak pragnął z całego serca, by brat Lizy zajął uczciwe stanowisko; przed niewielu godzinami bardzo pobłażliwie wyrażał się o kłusowniczym zawodzie Peera w rozmowie ze swoją narzeczoną!

I jak gdyby pragnąc wysadzić go całkiem z siodła, Wilhelm, zachowujący kamienną powagę, dodał:

– Nie, nie, Jakubie! Nikt nie zyska na tym, jeżeli się zwiąże ze złym!

– Święta prawda, panie leśniczy! – wykrzyknął Ole. – Sprawdzało się to na tych zaczarowanych, diabelskich kulach, jakich używali myśliwi w dawnych czasach. Odlewano je w nocy, wymawiając zaklęcia i trafiały zawsze do celu, ale ostatnia godziła nieuchronnie w serce samego strzelca… To fakt, wyczytałem to w starej księdze, przetłumaczonej z języka niemieckiego… A Niemcy najlepiej się na tym znają, bo zawsze wchodzili z diabłem w konszachty. Był tam u nich ten Marcin Luter, który wojował z czartem i cisnął mu coś na głowę… pan chyba wie, panie leśniczy.

– Kałamarz – przytwierdził Wilhelm. – Działo się to w Wartburgu. Dotąd jeszcze widnieje plama na ścianie.

– Oczywiście. Jak mówię: zawsze wchodzili z diabłem w konszachty. Najmędrszy spośród nich wyrżnął go kałamarzem w łeb, jak gdyby diabeł nie był i tak już dosyć czarny… ha, ha, ha!… Diabelskie nasienie!… Ach, na ten temat powiedział szambelan doskonały dowcip… był wówczas pułkownikiem… Tylko najmędrsze głowy zrozumiały, o co chodzi… Jakże to było?… Nie!… Zapomniałem… człowiek starzeje się i głupieje… tak, tak, Clausenie!… Nie ma na to rady.

Zestawiwszy tak sumę swoich życiowych doświadczeń, Ole wyraził cyniczną pogardę tej niedającej się odmienić rzeczywistości, splunął poprzez czarne, spróchniałe zęby i przesunął językiem grudkę tytoniu na przeciwną stronę jamy ustnej, po czym począł się przygotowywać do powrotu, podciągając w górę spodnie.

– Ano, trzeba puścić w ruch nogi. Szambelan wspomniał, że byłoby dobrze, abym powrócił do domu zaraz po ścięciu buka. Chce, abym wykonał jeszcze jakąś drobną robotę.

– Tak, tak, idź, Ole, do zobaczenia! Dziękuję bardzo, że nas odwiedziłeś.

– O, stary Ole nie zapomina. Dobranoc, panie leśniczy!

Kiedy Wilhelm uścisnąwszy jego dłoń, oddalił się o kilkadziesiąt kroków, by wydać jakieś polecenie. Ole przybrał najfiglarniejszy wyraz twarzy, wskazał palcem poza siebie i szepnął:

30.con amore (wł.) – z miłością; z zamiłowania. [przypis edytorski]
Yaş sınırı:
0+
Litres'teki yayın tarihi:
19 haziran 2020
Hacim:
440 s. 1 illüstrasyon
Telif hakkı:
Public Domain
İndirme biçimi:
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 5, 1 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre