Kitabı oku: «Miranda», sayfa 8

Yazı tipi:

XII

Dawno nie czytałem dzienników, gdyż w Suriawastu żadnych czasopism nie ma. Mimo to mieszkańcy wyspy zawsze są o wszystkim dokładnie poinformowani, gdyż telegraficznie wszystkie wieści do nich ze świata dochodzą. Tylko nazwy ludów są dla nich obojętne, gdyż widzą wszystko w uogólnieniu. Wojna, która się toczyła w Europie – była dla nich jak wszystkie wojny – walką braci Pandawa z braćmi Kaurawa. Gdyż każda wojna jest dla nich Maha-Bharatą, a każde pole bitwy – to wiecznie ta sama Kurukszetra.

Sprawy, które widziałem na wyspie Taprobane, tak mię przejęły, że po prostu wojna przestała mnie interesować. Teraz dopiero od podróżnych naszego statku „Leukotea” dowiedziałem się, że Niemcy zostali pobici; że rewolucja rosyjska przybierała charakter coraz bardziej niedorzeczny; że Polska uzyskała byt niezależny itd.

Słowem, wracałem do Europy – z jakiejś dalekiej planety, gdzie te sprawy traktowane były jako pozory i zjawiska o znaczeniu wewnętrznym, różnym od zewnętrznego. Jednakże jako Europejczyk zacząłem się cieszyć z jednych okoliczności, smucić – innymi, obawiać się trzecich. Człowiek pozaczasowy zmieniał się w mojej duszy na człowieka historycznego, człowieka danej chwili.

Na statku naszym ludzie byli tak rozmaicie ukostiumowani – po indyjsku, po arabsku, po egipsku, po angielsku – że i mój kostium nie robił wrażenia dziwactwa. Gdyśmy jednak dojechali do Suezu, uważałem za stosowne nabyć ubranie angielskie, a swoją chlamidę Słońcogrodzką złożyć do skrzynki cedrowej, dodając ją do innych skarbów Wasiszty. I samą skrzynkę pomieściłem w zwykłej walizie skórzanej.

Wraz ze zdjęciem dawnej szaty odpłynęła ze mnie reszta fluidu owych dusz, z którymi przeżyłem tak wyjątkowe rzeczy. Zająłem się polityką, a choć w gazetach angielskich mało było informacji o Polsce, to jednak jakieś mętne i niewyraźne wiadomości miałem o tym, co się dzieje w kraju.

W Suezie musieliśmy się parę dni zatrzymać. W najbliższy czwartek wyjeżdżał do Brindisi i do Marsylii statek „Tranquillity” i mieliśmy wpłynąć na najniebezpieczniejsze z mórz – Morze Śródziemne.

Jakkolwiek akcja wyławiania min podwodnych szła bardzo żywo, to jednakże niejedna jeszcze mina krążyła pod wodą, grożąc każdemu statkowi zagładą.

Toteż nie dziw, że publiczność na statku, tym razem prawie wyłącznie europejska, była pełna trwogi i lada chwila oczekiwała katastrofy.

Szczęśliwie jednak obawy nasze okazały się płonne. Do Brindisi dopłynęliśmy bezpiecznie – a po dwóch dniach wyruszyliśmy dalej do Marsylii. Zamiarem moim było pojechać do Paryża.

Wkrótce znalazłem się w Paryżu. Przyzwyczajenie z czasów studenckich skierowało mnie do dzielnicy łacińskiej. Zamieszkałem w małym hotelu przy ul. Gay-Lussac.

W kawiarni Panteonu spotkałem kilku znajomych: byli to po większej części lekarze wojskowi, którzy wstąpili na służbę francuską.

Dowiedziałem się od nich, że jest tu obecnie w Paryżu Henryk Nawara, który w roku 1914 wstąpił do wojska francuskiego i ranny w bitwie pod Marną, zmuszony był poddać się amputacji nogi; jako inwalida mieszka obecnie przy bulwarze Montparnasse.

Henryk Nawara był dla mnie osobą nadzwyczaj cenną. Jakkolwiek był on znacznie starszy ode mnie, to jednak ja dawnymi czasy zostałem dopuszczony przez niego do towarzystwa pewnej grupy młodzieży, która przybrała imię Fulminatów.

Henryk był synem Władysława N., oficera wojsk francuskich, który brał znaczny udział w powstaniu 1863 roku i został zesłany na Sybir. Jednakże udało mu się uciec z katorgi – i przez Amerykę dotrzeć do Francji. Było to w roku 1870 właśnie w chwili, gdy rozpoczynała się wojna francusko-pruska. Ojciec Henryka wstąpił do armii francuskiej i w wielu bitwach odznaczył się męstwem i przytomnością umysłu.

Po ukończeniu wojny ożenił się z pewną osobą, która świeżo z Warszawy przyjechała – i było to przez parę lat bardzo szczęśliwe małżeństwo. Owocem tego małżeństwa był Henryk.

Niestety, matka Henryka, przeziębiwszy się niebezpiecznie, bardzo prędko zmarła na zapalenie płuc, a wkrótce też i ojciec poszedł za nią. Henryk został sierotą. Krewni wywieźli go do Warszawy, a później do Podobłocza, gdzie w naszym domu się wychowywał.

Jak z tego widać, Henryk, w momencie gdy się zaczynała wojna, nie był już pierwszej młodości. Liczył prawie lat pięćdziesiąt. Nie bacząc na swój wiek, poszedł na front – i obecnie jako człowiek o jednej nodze znajdował się w stanie spoczynku.

Jeżeli tu dłużej zastanawiam się nad osobą Henryka, to dlatego, że był on najbliższym przyjacielem i głównym powiernikiem Paracelsa Nirwida – miał też zapewne wiadomości o jego wynalazku.

Dlatego zaraz po południu udałem się na Montparnasse, aby się z Henrykiem Nawarą zobaczyć. Był jeszcze bardzo przystojny, ale nieco wyłysiał i osiwiał. Brak jednej nogi był mu bardzo niedogodny, gdyż jeszcze nie przywykł do tej przemiany. Jednakże swoje kalectwo znosił nie bez humoru.

Nikomu dotychczas ani na okręcie, ani w Paryżu nie mówiłem o swoim pobycie w Słońcogrodzie. Henrykowi jednak powiedziałem – i zwłaszcza podkreśliłem rolę Nirwidium w całej tej historii. Zapytałem go więc, czy mu czego nie wiadomo o Nirwidium – i czy nie byłoby możliwe w jakiś sposób doświadczenia te powtórzyć.

Henryk wyjął z biurka tekę, a z niej stary numer „Matina” z roku 1912 i dał mi do przeczytania urywek, zakreślony czerwonym ołówkiem, pt. La mort extraordinaire d'un savant russe47. Czytałem głośno.

„Na bulwarze Edgar Quinet d. wczorajszego zginął śmiercią tajemniczą dziwaczny (extravagant) uczony rosyjski (sic!), Paracels Nirwid, osobistość nie mniej tajemnicza. Jego herezje naukowe przed paru laty wywołały niemałą wrzawę w świecie akademickim. Jego pracownia, mały osobny domek przy oznaczonym bulwarze, a z której podobno nasz uczony nigdy nie wychodził – spłonęła do szczętu w sposób szczególny, którego dotychczas ani policja, ani uczeni nie byli w stanie wytłumaczyć. Koło godziny drugiej po północy przechodnie widzieli cały jego dom, od góry do dołu, rozpłomieniony piękną barwą czerwoną, rzekłbyś, w ogniu bengalskim. Znając ekscentryczne obyczaje tajemniczego człowieka, sąsiedzi przypuszczali, że odbywa się u niego jaka uroczystość. Koło godziny czwartej – domek zatracił czerwoność i w każdym swoim punkcie stał się biały, naprzód świecący jak słońce październikowe o godzinie drugiej po południu, potem zaś naraz w proch się rozsypał, jakby spalony nie już zewnętrznie, ale w samej treści swoich cegieł i belek, a koło siódmej proch niby wsiąknął w powietrze, rozwiał się we mgle i znikł bez śladu, jakby wyparował. Niewielkie szczątki tylko pozostały. Na miejscu domku o godzinie ósmej ukazała się głucha i pusta równina. Ponieważ koło domu zaczęły się palić trawy i pożar (gdyż inaczej tego zjawiska nazwać nie podobna) mógł się rozszerzyć na posesje sąsiednie – wezwano straż ogniową, która z trudem umiejscowiła i opanowała zniszczenie. Rzecz godna uwagi: zalew wody pochłonął niejako i wsiąknął w siebie – ostatnie ślady pozostałe po budynku. Wraz z tym zniknięciem domu zniknęło doszczętnie i ciało Paracelsa Nirwida oraz wszystkie osobliwe maszyny i narzędzia, wynalezione przez niego, a których sekretu Nirwid nie wyjawił dotychczas nikomu. Jego zwolennicy (których zmarły posiadał tyluż co i przeciwników) są zrozpaczeni; mówią oni, że od czasów Apoloniusza z Tiany nie było na świecie tak potężnego mędrca, takiego władcy w krainie ducha i materii jak Nirwid. Utrata owego tajemniczego pierwiastku, który nazwano Nirwidium – ma być rzekomo niepowetowaną klęską dla ludzkości. Tajemnica ta, która miała być kluczem do wszystkich tajemnic – wraz z Nirwidem schodzi do grobu”.

Gdym czytał tę ironiczną notatkę, Nawara nie mógł się od łez powstrzymać. Wyznał mi, że pół roku po tej katastrofie przepędził w domu obłąkanych: istotnie przypominam sobie, że na pewien czas przepadł bez wieści.

– Nie masz pojęcia – mówi mi – ilu nieszczęść uniknąłby świat, gdyby Nirwid nie był zginął – i gdybyśmy jego wynalazek poznali. Co się mnie tyczy, to ja na jego niektórych narzędziach oparłem pewną myśl najwyższej wagi. Ty wiesz, że ja nigdy nie wymawiałem tego wyrazu: Polska. Taką sobie klątwę48 składała Legio fulminata. Ale zgodnie z jej nakazem myślałem o niej zawsze i nieustannie. Widziałem ją w takich barwach, w jakie ją przystroiły natchnienia wieszczów jasnowidzących. Jednakże od dawna już przeciw tym jasnowidzącym wystąpiły „ślepe mazury”, a jak obawiać się należało – ci ślepcy mogli zwyciężyć jasnowidzów. Nie o to zresztą chodzi w danej chwili. Nirwid zbudował oręż bardzo podobny do tych mieczów, o których mi mówiłeś: paraliżował on na długi przeciąg czasu nieprzyjaciela, nie zabijając go jednakże. Był nieomylny i działał na setki ludzi jednorazowo. Przy tym Nirwid zbudował dla armii, zbrojnej jego mieczem, pancerze ochronne: żołnierz nirwidowski był invulnérable49. Nikt mi nie może z tego uczynić zarzutu, że mając dostęp do takich środków, myślałem o jednej tylko rzeczy: o niepodległości Polski. Przygotowałem cały plan; niemal wyznaczyłem dzień. Miało to się rozpocząć w sierpniu 1914 roku. Byłaby to wojna potężna, owocna i bezkrwawa. Gdybym miał pięćdziesiąt tysięcy takich mieczów – byłbym panem świata. Dodam, że Nirwid stworzył jakiś ekstrakt skondensowanego białka, który miał stanowić o przeżywieniu50 ludzi, a umiał też przetwarzać elementa51 chemiczne jedne w drugie: wszystko to więc wprowadziłem do swego rachunku. Chciałem za pomocą tych wszystkich środków rozwiązać różne zagadnienia polityczne i socjalne, nie naruszając równowagi dusz i stosunków. Nadeszła wojna, ale jej inicjatywa wyszła z innej strony i charakter tej wojny był po prostu szatański. Wynik tej zawieruchy był częściowo zgodny z ideją główną Fulminatów, ale teraz zarówno w Polsce, jak i na całym świecie nastąpi okres długotrwałego chaosu pod względem gospodarczym, psychicznym, moralnym i nerwowym. Mogę śmiało powiedzieć, że chociaż Nirwida mało interesowała sprawa praktyczna jego techniki – to jednak godził się ze mną, że można przy pomocy tych wynalazków stworzyć nowy typ wojny. Ale przeciw nam stanęła Fatum.

– Jakże jednak to Nirwidium wyglądało? Jak wyglądała maszyna? Jak operowała?

– Na to nie mogę ci żadną miarą odpowiedzieć. Z tego Nirwid robił absolutną tajemnicę. Chciał maszynę przede wszystkim tak udoskonalić, aby wszelkie płynące z niej niebezpieczeństwa usunąć. Dlatego osłaniał ją jakimś czarnym pudłem, w którym zawsze była ukryta. Widziałeś tylko otwór.

– I cóż spowodowało katastrofę?

– Trudno powiedzieć, nie znając sekretu. Niejeden wynalazca zmarł od swego wynalazku. Natura mści się za wydzieranie jej tajemnic. Od gniewu Artemidy giną Akteony.

– Czy Nirwid nie zostawił jakich dzieł, rękopisów?

– Rękopisy, o ile były – zapewne znikły razem z domem i ze wszystkim. Dzieło jedno wydał kiedyś we Lwowie nakładem księgarni Allebeyde i Lump pod tytułem O odwracalności zjawisk ducha i materii. Są tam pewne aluzje do tego odkrycia, jakie miał wykonać, ale jeszcze nie wykonał. Zasadnicza myśl książki jest ta, że materia to duch skroplony, a w końcu skamieniały; że ta materia jest to wielorakie przeobrażenie jednego i tegoż samego pierwiastka; że pierwiastek ten w esencji swej jest to punkt matematyczny, niematerialny; że ta istota niematerialna a zmaterializowana dąży do dematerializacji i do przetworzenia się w istotę duchową; że zatem rozwój i bytu polega na ciągłym odwracaniu się i przetwarzaniu ducha w materię i materii w ducha – i w ostateczności cały świat – gwiazdy, planety, słońca – przetworzą się w istoty duchowe i boskie. To jest repetitio principii. Rozumiesz, że się na niego wszystkie akademie rzuciły, jak na bestię szkarłatną.

– Tam – w Słońcogrodzie – mówią coś podobnego. Świat materialny zmienia się w astral. A samo to zniszczenie domu Nirwida przypomina mi widowisko, jakie tam odgrywało się na polu Marsowem w czasie próbnej wojny. Tam na proch zburzono sztuczną fortecę kamienną. Było to zapewne trzecie i najmocniejsze uderzenie wielkiej misericordii.

– Szczególna jednak rzecz, że i twoi mieszkańcy Republiki Słonecznej również tak zazdrośnie ukrywają swoje Nirwidium.

– Wynika to stąd, że gdyby się to odkrycie dostało w ręce niepowołanych jednostek: to by mogły z tego powstać groźne nadużycia. Rzecz bowiem jasna, że niejeden mógłby tę siłę wyzyskać in deteriorem partem. To jest główny powód, dla którego nie chcą oni swego odkrycia pokazać Europejczykom, gdyż uważają ich za najdrapieżniejszy gatunek ludzki na ziemi. Czy my kiedykolwiek podniesiemy się na wyższy stopień, o tym oni bardzo wątpią. Owszem podług ich opinii ludzie północni są uparci i wytrwali tylko w złym – i cała ich nauka ma na celu przede wszystkim zaspokojenie egoizmów własnych i zniszczenie cudzych. Nirwidium – jest to najwyższe dobrodziejstwo, jakie wywołał do bytu duch ludzki. Ale, gdyby się ono dostało w ręce ludzi złych – dałoby wyniki fatalne i zgubne.

– Może i mają rację! Ostatecznie, gdyby Europa miała wojować przy pomocy oręża nirwidialnego, to zapewnie świat zmieniłaby w pustynię.

– Czy też Nirwid myślał kiedy o wojnie – i o zastosowaniu swego wynalazku do wojny?

– Owszem, on tę wojnę niejako przewidywał, ale specjalnie o niej nie myślał; jednakże myślał o tym, aby Nirwidium było dobre do wszystkiego.

– Na przykład do latania po powietrzu?

– Owszem. Zrobił on jakiś rodzaj szczególnego kostiumu, obejmującego całe ciało, i ten kostium włożywszy na nagie ciało w mojej obecności – po pokoju – pewnego razu latał w górę, i krążył po suficie.

– I to wszystko przepadło?

– Niestety! Ile razy o tym pomyślę – serce mi się kraje. Powiem ci, że ja już na dziesięć – na piętnaście lat przed rokiem 1914 skórą i nerwami przeczuwałem, że jakieś wielkie zdarzenie się zbliża – i gdy Nirwid zrobił swoje odkrycie – chciałem sam to wielkie zdarzenie wywołać, aby się to rozpoczęło właśnie w Polsce. W moim planie – gdyż ułożyłem cały plan tej wojny – inny miał być charakter wypadków i rezultat odmienny. Nie ma zresztą o czym mówić, gdyż dziś cały mój pomysł wygląda na urojenie. Rzeczywistość ma tę wyższość nad wszelkim urojeniem, że jest rzeczywistością. Stały się niewątpliwie cuda na świecie, ale sądzę, że ludzie nie są godni cudów i dlatego za każdy cud trzeba płacić ogromnym morzem nowych i nieoczekiwanych cierpień.

Opowiedział mi też wiele nowin z kraju, które śledził uważnie – i był bardzo pesymistycznie usposobiony: lękał się przede wszystkim zwycięstwa „ślepych mazurów”. – Ale to już nie należy do rzeczy; dlatego nie będę o tym wspominał.

Henryk był ciekawy tych pamiątek, jakie sobie przywiozłem z Taprobane. Poprosiłem go więc do siebie, do hotelu.

Pojechaliśmy dorożką, gdyż Henrykowi dość trudno jeszcze było chodzić, i pokazałem mu kolejno suknię, którą nosiłem na sobie i materię, którą mi dano, a którą zamierzałem ofiarować kobietom z mojej rodziny.

Dalej pokazałem mu różne klejnoty w złoto oprawne – i flaszkę wina diamentowego – i słoik pastylek odżywczych.

Dałem mu jedną pastylkę do zjedzenia i stwierdził, że są bardzo podobne do tych, które robił Nirwid.

Kropla wina, zresztą zmieszana z kieliszkiem dobrego Burgunda, smakowała mu jako trunek boski – prawdziwa ambrozja. Znalazłszy jakąś pustą flaszeczkę w swoim pokoju – wlałem mu trochę tego wina, a nadto ofiarowałem mu parę pastylek.

Pokazałem mu również swoją misericordię; pocałował ją wzruszony, był to miecz jakby Nirwida. Najbardziej go zainteresowały butelki, zawierające wodę nirwidialną.

Żal mi było, że przybyłem z tą wodą nieco za późno dla Henryka: woda ta bowiem ma, dla organizmu ludzkiego, a nawet dla astralów (choć te prawie nie podlegają chorobom, chyba w stanie grzechu) – nadzwyczajne własności lecznicze.

Jest przeciwgnilną, naczyniotwórczą, ożywiającą; cząstki ciała zgruchotane, rozproszone, poranione – gromadzi, wyrównywa52, scala i leczy. Niewątpliwie ochroniłbym go od konieczności amputacji nogi.

Było po siódmej wieczorem, ale po zjedzeniu tej cudownej pastylki nie mieliśmy apetytu, aby iść na obiad.

Poszliśmy do kawiarni „Closerie de Lilas” koło obserwatorium, gdzie trafiliśmy na wielu znajomych, po większej części wojskowych: niektórzy nawet byli z grupy Fulminatów.

Zdumieni byli dziarskim wyglądem Henryka, widząc, jak zwinnie chodzi na swojej sztucznej nodze. Nie wiedzieli, że to chleb i wino z Republiki Słonecznej działa w taki sposób.

Z górą tydzień przepędziłem w Paryżu, zawsze czarującym, zawsze pełnym geniuszu twórczego. Tęskniłem jednak do Warszawy: chciałem zobaczyć rodzinę, chciałem się przyjrzeć nowym stosunkom powojennym, chciałem wreszcie zająć się poszukiwaniem Mirandy.

Zwróciłem się do mediumistów i okultystów paryskich; pisałem również do Londynu. Ale Paryżanie nie znali zupełnie jej imienia (co zresztą okazało się później nieporozumieniem, gdyż znana tu była pod innym przezwiskiem), choć media takie jak ona, to jest dematerializujące się przy materializacji widma – były im wiadome i nieraz tego rodzaju doświadczenia robiono tu w Paryżu. Taką np. była M-lle Esperance, Greczynka Aspropotamo, Angielka Daisy Henderson, Murzyn z wyspy San Domingo, Hannibal Cezar Napoleon de Bourbon de Bonaparte i rosyjskie medium Czajpopiwaj Samowarow.

Z Londynu odpisano mi natychmiast, że się tą sprawą zajmą i zawiadomią, skoro tylko ich dojdzie jakakolwiek cenna informacja. Uprzedziłem ich, że wyjeżdżam niedługo do Warszawy i skoro tylko stanę na miejscu, natychmiast prześlę im adres.

Dzięki pomocy Henryka i paru innych osób otrzymałem przejazd w wagonie dyplomatycznym i po paru dniach dojechałem do nowej granicy Rzeczypospolitej Polskiej. Rozumiecie, z jakim wzruszeniem powitałem po tylu latach kraj rodzinny, zwłaszcza wobec zmian, jakie w nim niespodzianie poczyniła Opatrzność.

W Zbąszyniu przeniosłem się z dyplomatycznego wagonu do zwyczajnego, co się okazało wielkim błędem. Pomijając bowiem, że zmieniłem wspaniałą karocę na jakiś po Austriakach pozostały zdezelowany furgon, inna jeszcze z tego wynikła bardzo przykra dla mnie historia.

Zrobiłem tę zamianę po prostu dlatego, że chciałem się zetknąć z tym nowym człowiekiem, jakiego oczekiwałem w kraju po tak gwałtownym i wyjątkowym przewrocie.

Istotnie bardzo ciekawe rzeczy widziałem tu dokoła, ale nie mam zamiaru tych wrażeń wam opowiadać, gdyż wy to lepiej znacie ode mnie.

Natomiast muszę wam powiedzieć, co za przykrość mię dotknęła.

Ponieważ zmieniłem pociąg, odebrałem z bagażu swoją walizę i dałem ją na bagaż za moim nowym biletem. Było to na granicy prusko-polskiej, kwit mi wydano i spokojnie siadłem do wagonu.

Nazajutrz rano byłem w Warszawie. Poszedłem natychmiast po odbiór swej skrzynki. Tragarz zaczął jej szukać: szukał kwadrans – pół godziny – godzinę; nie znalazł.

Zarządzający upewnił mię, że znajdą. Byłem jeszcze po południu, by się o rzeczy dowiedzieć – i znów nie ma rezultatu.

Poszedłem nazajutrz rano i jeszcze dziesięć razy: wszystko na próżno.

Zresztą bardzo uprzejmie skargę moją zapisali – i p. naczelnik obiecał mi, że uczyni wszystko, „co będzie w jego mocy”. W danym razie gotowi mi są wypłacić indemnizację w sumie np. 10 000 marek. Ale ja nie żądałem indemnizacji, tylko swojej skrzynki, w której były skarby nieocenione.

Dziesięć dni już mija, odkąd wróciłem do Warszawy. Byłem nawet powtórnie na granicy, przypuszczając, że może moja skrzynka tam pozostała, ale okazało się, że ją wysłano prawidłowo: jeżeli więc się zawieruszyła, to na pewno w Warszawie, nie gdzie indziej.

Tak więc nagle znalazłem się bez tych tak drogich mi pamiątek, których przez cały czas swojej wyprawy strzegłem jak oka w głowie. Co będzie dalej – nie wiem – czekam wiadomości od zarządu kolei żelaznych.

*

Na tym skończył swą historię Jan Podobłoczny. Nie chciałem tego opowiadania, które się długo w noc ciągnęło, przerywać uwagami słuchaczy. Oczywiście bowiem ciągle mu zadawaliśmy rozmaite pytania, wyrażaliśmy swoje opinie, niektórzy nawet podejrzewali prawdziwość tej trudnej do skontrolowania wyprawy na nieznaną wyspę. Z drugiej strony historia Damajanti nie ze wszystkim podobała się pani Zofii Podobłocznej, która, milcząc, od czasu do czasu groziła mężowi paluszkiem. Ponieważ jest to osoba bardzo dyskretna, nie chciała robić skandalu publicznego – i sądzę, że dopiero w domu scenę mu zrobi, choć nie tracę nadziei, że Jan się wytłumaczy i uzyska przebaczenie.

Dwie rzeczy teraz pozostawały Janowi: po pierwsze oczekiwanie na wieść co do Mirandy; po wtóre oczekiwanie na śledztwo zarządu kolei żelaznych w sprawie zaginionej skrzynki.

W ciągu sześciu tygodni Jan Podobłoczny otrzymał wiadomości.

Niestety, obie były bardzo smutne.

Zarząd kolei żelaznych stwierdził z żalem, że skrzynka, oznaczona numerem 5314, jak to świadczy dokument 6789 lit. A ad 238 ad 1753, omyłkowo została wysłaną do Rosji na linię Kijów – Charków – Orenburg; że dnia takiego a takiego miał miejsce napad na pociąg; przy czym nie wiadomo, czy to była akcja rządowa czy bandycka, gdyż w Rosji rozróżnić tego niepodobna; że podróżni w trzech czwartych zostali zabici, a bagaż cały rozgrabiony i zniszczony; że czy skrzynka Nr. 5314 została zagrabioną, czy też zniszczoną, o tym zarząd kolei wiadomości nie ma, ale skoro tylko poweźmie o tym informacje, natychmiast adresatowi doniesie. Ponieważ nie ma nadziei, aby skrzynka mogła zostać odzyskaną z powrotem, zarząd k. ż. proponuje adresatowi indemnizację w sumie 10 000 marek.

W sprawie Mirandy, Instytut badań mediumicznych i teozoficznych w Londynie zawiadomił Jana Podobłocznego, że Ketty Douglas, znana w Anglii pod nazwą Mirandy, a we Francji pod nazwą Georgine – została w roku 1915 aresztowana przez Niemców w Warszawie i wywieziona do Minnenburga, małego miasteczka w Turyngii. Ponieważ tam nieraz ją wzywano do wróżenia, początkowo w sprawach prywatnych, a później nawet w kwestiach politycznych i strategicznych; i ponieważ Miranda w tych ostatnich jasnowidzeniach wygłaszała Niemcom horoskopy nader złowieszcze, zabronili jej wróżbiarstwem się zajmować i wtrącili ją na wszelki przypadek do więzienia, gdzie przebyła do połowy roku 1918; tu rozchorowała się ciężko i umarła dnia 12 września tegoż roku koło godziny pierwszej w południe.

Był to ten sam dzień i ta sama godzina, w której spłonęła na stosie Damajanti.

47.La mort extraordinaire d'un savant russe (fr.) – niezwykła śmierć rosyjskiego uczonego. [przypis edytorski]
48.klątwa (tu daw.) – przysięga. [przypis edytorski]
49.invulnérable (fr.) – nietykalny; taki, którego nie można zranić. [przypis edytorski]
50.przeżywienie – dziś: wyżywienie. [przypis edytorski]
51.elementa – dziś popr. forma: elementy; element – tu: pierwiastek. [przypis edytorski]
52.wyrównywa – dziś popr.: wyrównuje. [przypis edytorski]