Kitabı oku: «Niespokojni», sayfa 9
Samo się myśli
Ewa leży, ma trochę gorączki: 37,8.
„Trzeba spróbować samej pojechać na wakacje. Teraz w góry. Dotąd ciągle było morze.
Szkoda, że nie umiem pływać. Całować się pod wodą.
Dlaczego oddałaś się temu grubasowi? Dlaczego u kobiet wyrażenie »oddałam«? Przecież mu nic nie dałam. Nic.
Pojechaliście kajakiem w górę rzeki. Trawa była wysoka jak zboże. Miękka. Słońce.
A z tym fotografem. Tamta historia. Robiłam z nim to. Nie z nim, a z każdym. Kto by był na jego miejscu. Bo było słońce i trawa.
Emil ma stosunkowo małego. Ale on umie pieścić. Trzeba zaciskać zęby, jak chucha na wnętrze ud. Przyjemnie. Przyjemnie jest go brać do ręki. Nie wiedziałam.
Witek: zamknij oczy, kiedy zamykał drzwi. Śmiesznie wygląda się nago ze stojącym.
Sam stosunek prawdziwy nie sprawia ci przyjemności. Przyjemność psychiczna.
Jak ten grubas był zdjęty nabożnym strachem. Że cię pozbawił dziewictwa niby. Ch! jak on się nazywał?
Ten fotograf jest garbus. A właśnie może dlatego? Dałaś się sfotografować nago. Nie wiem, co cię pchało. Zdjęcia wypadły ślicznie.
Jedno stoi na fortepianie Emila. Powiększone. Ucięte.
Ludzie chodzili podczas tego, gdy się rozbierałaś. Nie rozumiem. On się kręcił, ten garbus, dookoła mnie.
Emil mi kazał zaraz sobie dać kliszę. On mówi, że z tej można zrobić inną.
A jednak miałam tremę przed powiedzeniem Emilowi z tym grubasem. Otto. Otto się nazywał ten grubas.
Nie wiem, czy mogłabym się obyć bez niego. Co innego wiele innych rzeczy i on. Jednak potrafiłabyś.
Emil mówi, że będą z tego sprzedawali fotografie pornograficzne. Emil obraził się potem i nie chciał przez cały tydzień. Ale ty uwiodłaś go dla satysfakcji. Najbardziej ordynarnymi i prymitywnymi.
Stoi na fortepianie. Ch! Gdy miałam trzynaście lat: »Lampka się pali u ciebie w kieszeni. Jest taka ciepła«. A to było to.
Trzeba będzie samej wyjechać na wakacje. Widziałam w kinie góry. Wycieczki. Z kim? Właśnie to jest przyjemne. Najpierw trzeba będzie powiedzieć mamie.
Mama niech nie udaje świętej. To komiczne, że mama miała siedemnaście lat. I myślała. Jak myślała?
Łechtaczka. Tak to się nazywa. Śmierć i łechtaczka. Ch! Ty szczękasz zębami. To jest nienormalne. Dałabyś się zgwałcić przez dziesięciu z nich, tylko o tym nie myśleć.
Żeby tu był Emil. Żeby wszedł przez okno. Ale on posyła tylko kwiaty. (Przewraca wazon).
Tchórz. Mógłby przyjść. Ja mogę do niego przychodzić. Stróżka obserwuje mnie już. Nie potrzebuję go.
Zresztą on tu nie może przyjść. Tak mu powiedziałam. No to co? NO TO CO?
Zapadanie się w czarną dziurę. Jak studnia. Zapadanie się miękkie. Jak przy lądowaniu samolotu. Czy śmierć jest miękka? Prawdopodobnie.
Jak umrę? Chciałabym na łące. Bardzo chciałabym. Emil mówi, że to wszystko jedno. Wcale nie.
Już przeszło. Jak Emil komicznie się zachowywał, gdy mu powiedziałam o łące. O grubasie.
Przedtem mówiłam: »Proszę cię, jeszcze nie, teraz nie«. Emilowi. Gdyby to zrobił, nie miałabym pretensji.
Potem zachowywał się całkiem zwyczajnie. Po grubasie. Nie całkiem. Dlatego go lubię.
Niemożliwie się zachowuje. Wykładam mu dziesięć razy dziennie, jak się ma zachowywać. On nic.
To komiczne, że wszedł do mnie. Nie spodziewałam się tego. Wszedł pomału, pomału. Śmieszne. Dziwne.
Emil jest jak dziecko. Wszystko bierze dosłownie. Jak nie, to nie. Jak tak, to tak. Wcale nie. Tylko wobec mnie.
Lubię go. Czy kocham? Może, gdyby się inaczej zachowywał. Ale on nie może, dlatego że ja go nie kocham.
Onanizowałam się na próbę. Niepokoi mnie, że wyobrażam sobie przy tym co innego. Koleżanki mi opowiadały. Chłopca, który pisia. Na przykład. Widziałam go, jak miałam sześć lat. Zrobiło na mnie wrażenie. Dlaczego? Chuj z nim.
Ktoś goni po przedpokoju. Uciekaj. Już nigdy. Nigdy. Tak przyjemnie. Wstrętnie i przyjemnie. Najbardziej pociągające.
Jak się w klo pali papierosa i równocześnie sra. Z tych wrażeń żadne nie robi specjalnej przyjemności. A jednak razem dają trzecie”.
– Ala, nie spodziewałam się ciebie.
Ala weszła do pokoju z bukietem kwiatów.
– To ode mnie. A od Emila pozdrowienia.
Jak zwykle – mówiła całym ciałem. Nie potrzebowała wyrazów. Robiły wrażenie zbytecznego dodatku.
Jak zwykle – mówiła całym ciałem. Nie potrzebowała wyrazów. Robiły wrażenie zbytecznego dodatku.
– Co robisz, mała? Co robią twoje włosy, nogi…?
Zakręciła się tak, że jej plisowana spódniczka podniosła się do ud.
– Wyrzucono mnie znów ze szkoły.
– Za co?
– Nie wiem za co.
– Mają tak dużo powodów, by cię wyrzucać?
– Tak.
Siadła.
– Co zrobisz?
– Nic.
Miała komiczne wargi, górną wysuniętą nad dolną. Opuściła włosy gwałtownie, tak że zakryły jej twarz. Siedziała na stołku w pozycji prawie akrobatycznej, nogami nie dotykając ziemi, jedna ręka oparta o krzesło, druga wyrzucona w tył. Równocześnie nic sztucznego.
– Kazali twojej mamie przyjść?
– Moja mama nie pójdzie.
– Mówmy o czymś innym. Czy przysłał cię tu Emil?
– Tak.
– Z tobą jest bardzo trudno mówić. Twierdzą, że ze mną też. Ale nie ma porównania. Proszę cię, zrób sarenkę.
Ala zrobiła sarenkę. Zrobiła na dwóch nogach, to wcale nie przeszkadzało, i już ja, Leo, nie potrafię tutaj nic dodać, poza tym: niesłychana delikatność, kruchość, świeżość ruchów: sarenka, chodząca na dwóch nogach, ze zgiętymi przednimi łapkami, obracająca głowę za powiewem wiatru, nerwowa strasznie, za najmniejszym szelestem drgająca całym ciałem.
– Ty musisz się Emilowi podobać.
– Podobam się. Ale on cię kocha.
Po chwili:
– No, pa.
– Hallo! Próbowałaś grać Kleopatrę Shawa167?
– Próbowałam.
I „pa” z daleka.
„Nie ma. Nie ma. Czy mogłabym odstąpić Emila? Tak. Nie. Raczej tak.
Czy on Alę? Sobie nie zdaję sprawy, że ona w tym samym pokoju, co ja. »Nie masz pojęcia, jak się ona komicznie kula po tapczanie«. Albo udajesz, albo cię to nie obchodzi. Chyba udajesz, moja kochana. Moje łabędziątko. Moja myszko kanadyjska.
Emil i ty. Dwoje Narcyzów między sobą. Ale ty mniej niż Emil. Za to ty – kurwy, odjazd, mężczyźni. Odjazd gdziekolwiek.
Zmiana. I śmierć. Ja wiem, że to ze śmiercią jest anormalne.
Ale proszę cię, Boże, jeśli istniejesz, jakikolwiek tam istniejesz, uroczyście, nawet bardzo, przestań z tą ironią skierowaną do siebie, proszę cię, nie pozwól mi przestać czuć intensywnie, choćby to miało boleć nie wiem jak. Nie pozwól mi – tak jak innym ludziom po dwudziestce – stępieć, zrozsądnieć, opanować się, skostnieć, czy jak się to tam nazywa.
Nie pozwól mi. Nie daj mi nigdy spokoju, bo spokój – to śmierć. Nie daj.
Nie daj mi znormalnieć, bo to jest śmierć. Nie daj…”
Tak opadała coraz wolniej z rozmowy ze sobą do wyobrażeń, i potem niżej – do krajobrazów, i potem jeszcze niżej.
Stoi mały ołtarzyk. Przy nim jest klęcznik. W ołtarzyku, wśród polnych kwiatów, wisi fotografia Ewy. Ta sama, co u Emila na fortepianie. Na klęczniku Ewa, z oczami, zwróconymi na Ewę, tę na fotografii, i mówi: – Nie daj, nie daj. W tej chwili śmieje się i w tej chwili wzbija się rakieta. Przypłynęło skądś miasto, które jest lunaparkiem. Czarodzieje wskrzeszają umarłych, którzy odjeżdżają, leżąc, jeden obok drugiego, na ruchomej taśmie. U jednego zobaczyła erekcję. Stanisław. Cholera, dlaczego on? U Stanisława zobaczyła erekcję i wtedy druga rakieta wzbiła się w górę.
Miasto rozprysnęło się. Różne odcienie barwy fioletowej, zapadające się, na ich tle wędrująca ukośna, różowoperłowa barwa, niebo białe, jednolicie pochmurne, zapadanie się.
Opadając, dzieli się, jak komórka się dzieli; dzieląc się, odłącza się od siebie, powiela się, jak przez dwa lustra, zaludnia się przestrzeń (?) rozpadłymi, z których każda jest taka sama w momencie podziału, a inna w chwilę potem. Każda szepce, krzyczy, mówi co innego, i mieszają się ich głosy, jak gwar tłumu (…jeziora w górach, o… kurwa twoja w dupę… on jest przyjemny… zaraz, 2x + 4y… bądź rozsądna…). Faluje, podnosi się, opada, podnosi się i opada, pieni się, gotuje, przypływa i odpływa, przypływa i odpływa, znów spokój. Czuje wieloma duszami, każda co innego, każda inaczej. Potem wszystkie opadają na wspólne dno (oprócz tych, które zawieruszyły się w górnych rejonach albo chciały tam zostać), spokój, spokój.
Wtedy gra na flecie:
Jest olbrzymi kot o niebieskich oczach, który wędruje wśród miasta z czaszek. Jest fala samotna. Na pomnik sławnego człowieka, na jego głowę kakają niebieskie gołębie. Są dzwony w wiejskim kościele. Zmierzch, gwiazdy, opływające krwią, gwiazdy, kapiące jak krople wody. Jest Faun przerażony, którego wciągają na salę dancingową. Są góry niebieskie, nad którymi kołyszą się ibisy168. Jeziora w górach, o czarnych wodach, jak oczy. Czyje?
We troje
Filip widział czasem wchodzącą albo wychodzącą Ewę i lubił ją.
Często stał z dziecinną miną i podglądał przez dziurkę od klucza, która wychodziła na przedpokój, jak Emil podawał jej płaszcz. Był krótkowzroczny i widział tylko jej ruchy, i to wystarczało. Słyszał jej słowa i, być może, w zamazanym kształcie, który mógł sobie urabiać, jak chciał, domyślał się niesłychanego uroku. Z tego powodu może zaprosił uroczyście Ewę i Emila na kolację.
Na płaszczyznę kolacji zjechał w trzy kwadranse przed kolacją. (!) poszedł do jadalni, aby upewnić się, czy będzie miał krzesło z niepołamanymi sprężynami. Poza tym mógł jeść śledzia, ile chciał, i cieszył się z tego. Precz z kasą ogniotrwałą!
U Joanny już dużo przedtem zasięgnął informacji o jej kuzynce. (Joanna była dyskretna, jak powinien być lekarz). Włożył czarne ubranie, w którym chodził na posiedzenia Akademii, i namyślał się, czy nie włożyć sztywnego kołnierzyka, ale nie zrobił tego. Przygotował swoje niebieskie, świdrujące oczy.
Nie jedli przy dużym stole, lecz przy stoliku w trójkę. Emil i Ewa czekali już na Filipa. Ten chodził po swoim pokoju tam i z powrotem, już ubrany kompletnie, ale miał tremę; bał się wejść.
Ten człowiek – posiadający wszystkie rodzaje odwagi, od seksualnej do czysto wojskowej, stary wyga w rozmowach z kobietami, któremu pewnego razu wyskoczyło ramię ze stawu (miał to od dzieciństwa) przy robieniu zastrzyku dożylnego pacjentowi i robił go dalej, aż nie skończył (potem zemdlał) – odczuwał niepokój. (Odczuwał również niezrozumiały strach przed szczekaniem psa, choćby on był w mieszkaniu, a pies na ulicy, ale to nie było to. Dlatego nie kupiono Emilowi psa, gdy był mały).
Potem trema opadła tak, jak opada zasłona, i Filip – z pięciominutowym opóźnieniem – wszedł do jadalni.
Najpierw zamierzał krótko prześwidrować Ewę, a potem zmienił zamiar. Zobaczył twarz Joanny (kuzynki były do siebie podobne), ale zmienioną niesłychanie. Joanna, gdyby umierała w szesnastym roku życia, w godzinie śmierci mogłaby tak wyglądać. Niesłychanie delikatna twarz, rysy jakby się miały zaraz rozpłynąć, jakby cudem trzymały się razem, twarz, składająca się z samych sprzeczności.
Przedstawił się i patrzył na nią długo, i żałował, że nie jest w wieku Emila. Potem, milcząc, podeszli do stolika, potem Filip rozbłysnął na nieco staroświecki sposób, ale całkiem interesująco.
O godzinie 11 odprowadzał Emil Ewę do domu.
– Twój ojciec mi się podoba – powiedziała.
– Co znaczy „podoba”? – spytał nieostrożnie.
W niej siedział zawsze jakiś diabeł:
– To znaczy, że mogłabym z nim. Nie wiesz, że młodym dziewczętom podobają się starsi, siwi panowie?
On był niepoprawny. Czym bardziej mówił na serio i denerwował się, tym ona mówiła też bardziej na serio i myślała na serio o rzeczach, o których by nigdy przedtem poważnie nie pomyślała.
– Mimo że Filip jest moim ojcem?
– Mimo że Filip jest twoim ojcem.
Słowo „Filip” w jej ustach. Tak, jakby on miał na to monopol.
– To weź go sobie. On cię bardzo lubi.
I to wszystko z jego strony na serio.
– Jak śmiesz… Jak śmiesz tak mówić.
On w tej chwili zrozumiał (nagle), że ona z niego żartowała, przynajmniej z początku, i tłukł się po głowie, i beczał, i przepraszał, i pełzał po ziemi (psychicznie), i rozdzierał szaty (psychicznie).
Ona nie odzywała się do niego już, a on był, jak zwykle:
1) nadwrażliwy na jej punkcie;
2) gdy już się znalazł w tego rodzaju sytuacji, to brnął coraz dalej;
3) coitus interruptus.
Więc im więcej mówił, tym ona się bardziej zacinała, jak zabawka mechaniczna, jak człowiek, który jest sparaliżowany, tak że naprawdę nie mogła się więcej przeprosić. I męczyli się nawzajem tego wieczora jeszcze trzy godziny.
I w końcu ona, jak zwykłe, nie wiedziała, o co poszło, i jak zwykle, miała jeszcze zrobić matematykę, i jak zwykle prosiła go, aby on ją już puścił.
– Ja wiem, że mnie strasznie wymęczyłeś jakąś historią i że powinnam się na ciebie gniewać, ale nie mam siły. Może jutro będę miała.
Joanna IV
Pokój Joanny był nieduży, lecz bardzo przyjemny; naprawdę.
Kwadratowy prawie tapczan, najrozmaitsze stopnie światła sztucznego i dziennego, dużo luster, w niszy – pianino. Naprawdę bardzo przyjemny.
Gdy Emil wszedł, ona czytała Lothara169Romanca F-dur.
– To jest inteligentnie napisana książka – zauważył, a Joanna zaczerwieniła się, bo właśnie pod wpływem tej książki zaczęła pisać pamiętnik.
On przyjrzał się jej dokładnie: to była twarz Ewy, tylko utrwalona jakby, ustalona, z dokładnie wyrzeźbionymi rysami i nieco, nieco brzydsza, a raczej zbyt jednoznaczna, a to „nieco” – to była przepaść.
– Przyszedłem do ciebie w sprawie Ewy.
– A kiedy przychodzisz w innej sprawie?
– Chciałabyś, żebym przychodził w innej?
W odpowiedzi wzruszenie ramion.
– Czy mogłabyś mi wymienić wszystkich członków rodziny Ewy, którzy byli… powiedzmy, szczególni. Nie chciałbym używać innego wyrażenia. I opowiedzieć, pod jakim względem tacy byli. Interesują mnie zwłaszcza dziadkowie i rodzice.
– O dziadkach wiem mało. Krąży po rodzinie pogłoska, że jak dziadek miał się ożenić, to do swojej narzeczonej, która mieszkała w innym mieście, napisał: „Nie mogę wyjść za ciebie za mąż, bo pod podłogą Akademii Umiejętności leży gówno”.
– I co było z nim dalej?
– No, ożenił się. Bzik minął. Zresztą nie wiem.
„Skłonności interseksualne plus schizofrenia”.
– Az czyjej strony był to dziadek: matki czy ojca?
– Matki. Brat dziadka ze strony ojca popełnił, zdaje się, samobójstwo.
– Jak?
– Wiesz, teraz sobie przypomniałam. Zdjął dzwonek z budzika, takiego dużego, kuchennego budzika i uwiązał u części, która się odkręca przy dzwonieniu, sznurek. Drugi jego koniec przymocował do kurka gazowego. Obstawił budzik tomami Encyklopedii Brockhausa, nastawił na dzwonienie, wziął trzy tabletki weronalu i położył się spać. A budzik już sam otworzył kurek od gazu.
„Ale to musiał być typ…”
– Dalsi.
– Z obecnie żyjących to wiem coś jeszcze o ciotce Ewy, Mirze (naprawdę to ona nazywa się chyba Franciszka). Jest tancerką. Objechała pół świata, ale to jej nie wystarcza. Ona nie jeździ dla tańczenia, ona jeździ dla zmiany miejsca.
– A jak ci się zdaje, dlaczego mi Ewa o tym nie powiedziała?
– Po prostu zapomniała. Tak sądzę.
– Więcej nic sobie nie przypominasz?
– Nic.
Emil położył się na tapczanie.
– A teraz ja chciałam spytać o coś: co robi Janek?
– Nie przychodzi do ciebie więcej?
– Nie.
– Wiesz, że ja nie wiem, co on robi. Widziałem go z jakąś rudą dziewczyną na koncercie Hofmanna170. Potem wygłupialiśmy się razem. Ta ruda dziewczyna – bardzo blada i ładna – szła o sto metrów przed nami i udawała prostytutkę. Starszy pan w futrze i meloniku krążył dookoła niej, a myśmy tak chodzili, że płoszyliśmy tego starszego pana, gdy ją chciał zaczepić. Stary był zrozpaczony.
– Tę rudą widziałam. Ale czy ty myślisz, że nie ma nic między Ewą i Jankiem?
– Nie… nie myślałem o tym.
Nagle ucieszył się. „Zresztą Ewa wszystko mi mówi”. Zaczerwienił się. „Czym bardziej przykre, tym dokładniej”.
– Ja też nie wiem. Tylko pytałam. Bo Janek jest świnia.
– Wiem o tym. Urocza świnia.
„A Ewa by to zrobiła z przyjemnością. To wszystko by było dla mnie wyjątkowo przykre. Nie wiem właściwie, dlaczego tego nie zrobili”.
Emil oparł się o poduszki. Na tapczanie można było leżeć we wszystkich kierunkach: kręcić się dookoła własnej osi w pozycji poziomej. Poprosił ją o papier, na którym napisał: „Poszukać w »Acta psychologica« Szondi171: Analysis of Marriage 38 r. (?)”.
– Czy to prawda, że jesteś taka dyskretna?
– Tak mówią.
– Jak tak mówią, to opinia zobowiązuje. Więc dobrze. I był już teraz spokojny.
Zemsta
Błogosławiony ten, który przyzwolił na wszystko złe…
Signor Santo Barochiah172
Emil czytał Ksenofonta173Wspomnienia o Sokratesie:
„…Oczywistym więc jest, że gdybyś naukę swoją uważał za mającą wartość, to wymagałbyś za nią wynagrodzenia… nie mniejszego od jej wartości. Sprawiedliwym zatem może jesteś, ponieważ nie oszukujesz gwoli chciwości, ale bynajmniej nie mądrym, gdyż posiadasz znajomość rzeczy, nie mających żadnych wartości”.
W tym miejscu odłożył książkę na tapczan (zawsze czytał, leżąc) i zanotował:
„SOKRATES: – Co porabiają u ciebie moje myśli, Platonie?
PLATON: – Są owinięte w dzieła, które piszę.
SOKRATES: – Czy aby nie spleśniały?
PLATON (patrząc w ziemię): – Nie potrafię tego stwierdzić. Nie wszystko bowiem mówisz przy mnie i nie zawsze nadążam z moimi tabliczkami. (zmieszany) Dlaczego sam nie piszesz swoich myśli?
SOKRATES: – Ooo, rozmowa poważna… Powiedziałem już: bo nie umiem pisać.
PLATON: – Tego nie mówisz na serio, Sokratesie. (Po chwili). Zapewne nie zaliczasz się do nieśmiertelnych?
SOKRATES: – Skąd taka myśl? Pewnie, że nie.
PLATON (kurcząc się): – Po twoim zgonie, oby nastąpił jak najpóźniej, będę w twoje usta wkładał słowa, których nie powiedziałeś nigdy.
SOKRATES: – Do stu kurtyzan, które nieczysto pachną! (Targa sobie brodę, żuje ją, targa znów). Niech cię Hades pochłonie! O, dobra, dobra Ksantypo174. (Pomału uspokaja się; potem ze słodką ironią). Powiedz mi, Platonie, wytłumacz, z jakich powodów spisujesz słowa, które powiedziałem? Czy po to, aby rozmowy nasze, gdy przechadzamy się wszyscy o zmierzchu czy w nocy pośród drzew, gdy głowa kręci się i pali, a rozmowa szumi jak najlepsze wino, i nurza się w winie, uczynić rzeczą odstręczającą? Czy też po to, aby gawędy nasze, prowadzone w takt leniwych i rytmicznych kroków, swobodnie jak piana, która się tworzy i znika na sennej wodzie, uczynić rzemiosłem ciężkim i trudnym?
PLATON milczy, SOKRATES, z zamkniętymi oczami kiwa głową na kształt wahadła.
SOKRATES: – Powiedz mi lepiej, Platonie, o czym plotkują na mieście, chociaż ty tak się nadajesz do tego jak… jak… Nie chcę cię obrażać, Platonie”.
Wtem weszła Ewa i usiadła na tapczanie. Nie przywitała się.
Chciał ją wziąć za rękę, ale ją cofnęła. Miała twarz niezwykle nieruchomą.
– Czy coś się stało?
– Chcę, abyś przyszedł do mnie.
– Zostanę zjedzony przez twojego papę i ty też.
Uważał to raczej za życzenie, niż za propozycję.
– Mój ojciec będzie w sklepie.
– A mama?
– Mama jest u wariatów.
– Kucharka?
– Ma dziś wychodne.
– Liza?
– Wyślę ją do koleżanki.
– Więc ty to myślisz naprawdę? Mieszkańcy twojego domu mają przecież ogromne uszy i oczy.
– Nie pójdziemy zwykłą drogą. Do naszego domu jest też wejście od tyłu, od podwórka. Są drewniane schody prowadzące na… na rodzaj ganku. Tam wychodzą okna mojego pokoju.
– Więc będziemy włazić przez okno?
– Tak.
– To jest nieco głupawe.
Przestraszył się tego, co powiedział; przestraszył się i spocił. To ją musiało urazić, i trzeba będzie przynajmniej przez trzy dni tarzać się w prochu i tak dalej. Widział już tę męczącą perspektywę, ale jej punkt wrażliwości przesunął się niespodziewanie.
– Chcę, abyś przyszedł do mnie. Nie boisz się chyba, jeśli ja się nie boję?
Teraz ta cała historia wydała mu się dziwna i podejrzana. Poza tym odezwała się w nim ta strona, która była ciekawością i niesłychaną czułością równocześnie, chęcią zobaczenia i dotknięcia jej jeszcze jednej strony. Wyobrażał sobie, że pokój pachnie nią ostro, jak klatki dzikich zwierząt w ogrodzie zoologicznym. (To było to samo, co noszenie jej zapomnianych majtek i pończoch w kieszeni, które – wiedział o tym – znalazła w jego płaszczu matka i włożyła jak gdyby nigdy nic z powrotem).
A chciał dotknąć wszystkiego, co było choć trochę nią, ustami, chciał dotknąć samego dna, i było mu trudno przełknąć ślinę.
Poruszył głową. Uśmiechnął się i pogłaskał ją po włosach. Od myśli, że ona może czuć to samo, drgały mu ręce. Był wzruszony, ukląkł i pocałował ją w kolano małej dziewczynki.
Ale zobaczył, że jest sucha i surowa. Patrzyła na niego, ale poprzez niego.
– Więc nie chodzi tylko o to – pomyślał – gdybym jej nie kochał, wiedziałbym, o co chodzi.
Był wieczór i prowadziła go przez ulice, które lubił, przez podwórza, przez ganki półśredniowieczne, wsparte na drewnianych słupach. Nie było w niej dziś strachu człowieka, którego się ściga, natomiast on był przesadnie ostrożny i zwracał jej uwagę:
– Ten typ gapi się na ciebie.
Nie odpowiadała.
Różni ludzie z okien nad ziemią i z okien pod ziemią patrzyli na nich. Śmietniki, dużo kotów, przemknął szczur. W końcu drewniane, wytarte schody, zapach klozetów, obskurny ganek.
– Przez to okno?
– Tak.
O mało nie upadł i był zły. Ona skakała jak młoda koza. Światło nocnej lampki, łóżko niebieskie, ściany popielate, szafa niebieska, dużo maskotek (same koty, tylko jedna małpa).
– Mówiłaś, że masz okropny pokój. On jest miły.
– Ale to mnie dużo kosztowało. Dwa lata awantur.
Podeszła do szafy.
– Odwróć się.
Gdy gapił się na ścianę i usiłował odnaleźć zapach pokoju jak pies:
– Nie powiedziałeś mi jeszcze: „Montherlant twierdzi, że każda młoda dziewczyna chce w końcu pokazać swojemu… (tu zawahała się i połknęła wyraz) swoich rodziców”. Zdaje się, że o pokoju nie mówi. To było wystarczającym powodem, aby mój pomysł nazwać głupim. Ty nie chciałbyś, abym ja była jak każda młoda dziewczyna. A jednak ja jestem jak wiele dziewcząt.
Skurczył się cały, gdy ona połknęła ten wyraz, na podobieństwo ślimaka, który się chowa do skorupy, wydzielając śluz. Śluzem były słowa:
– Zgadzam się z tobą. (Nie zgadzał się).
I potem:
– Nie należy się wstydzić komunałów, jeśli są prawdziwe, ani uczuć, które były tyle razy źle i dobrze opisywane, że wydają się śmieszne – jeśli są szczere, ani postępowania, które jest nieznośnie typowe – gdy jest słuszne.
Wypowiadając słowo „szczere”, uczyniłem już koncesję na rzecz komunału. Mania indywidualności i oryginalności XX wieku – kompensacja kompleksu strachu przed myśleniem na własną odpowiedzialność. To jest tak samo bezsensowne, jak mania podporządkowywania się i anonimowości średniowiecza – kompensacja kompleksu strachu przed odpowiedzialnością zbiorową.
Słyszał, jak się rozbiera. Rozróżniał szelest jej sukni, bielizny, i nowy, nieznany, podobny do zgrzytu, odgłos, jaki daje ciężki jedwab, ocierany o ciało.
Mówił dalej, bo bał się milczenia.
– Gdy miałem piętnaście lat, uważałem za hańbę całowanie się z dziewczyną na schodach, bo tak robią gówniarze i kuchty. Gdy miałem szesnaście, uważałem za szczyt całowanie się na schodach, bo właśnie tak robią gówniarze i kuchty. Teraz…
– Nie znoszę, gdy się przeżywa coś po to tylko, by potem móc wypowiedzieć jakąś teorię czy aforyzm. Twój monolog Sokratesa. Dla siebie jestem jedyna i niepowtarzalna. Jeszcze jeden powód, dla którego jestem zwykłą dziewczyną. Możesz się obrócić.
Ubrana w długi szlafrok. Kołnierz, zapięty pod szyję. Surowość kroju, która była równocześnie perwersją. Szerokie rękawy, z których dłonie wystawały jak pręciki z korony kwiatu. Wiedział, że pod szlafrokiem jest naga, nie było to zresztą trudne.
To podziałało na niego paraliżująco. Było coś niesłychanie sztucznego i programowego w ich dialogu i w tej całej wizycie. Usiadła koło niego na łóżku.
– W naszym domu pewien staruszek popełnił samobójstwo. Strzelił sobie z dubeltówki w usta. Widziałam jego mózg na ścianie. Chcę, żebyś wiedział: tu męczyłam się i ściany są pokryte kawałkami mojego mózgu, moim strachem. Gdy jestem chora, leżę w tym łóżku, gdy mam wysoką temperaturę i majaczę, z tego kąta wychodzą postacie, szafa rozrasta się, puchnie ciągle, ciągle…; gdy mam miesiączkę, leżę tu rozkrzyżowana i przybita… ten pokój jest pełen mnie, przepełniony, już czas, żebym stąd poszła.
Mówiła to wszystko spokojnie i matowo. Była blada. Myślał: – To jest kąt, do którego ona zanosi swoje kości. Podeszła do okna. Rozpinała powoli, prawie pedantycznie szlafrok. Powiedziała ochrypłym głosem, tak jakby się dusiła:
– Chcę tutaj właśnie, w mieszkaniu mojego ojca i matki – rozumiesz? – też, kochać się z tobą.
Jakby błyskawica zapaliła się w nim i zgasła. Usiadła koło niego i przechyliła go.
Zarażała go pomału rozpaczliwą, ponurą chęcią wyduszenia rozkoszy: mieszanina zaciętości, gniewu, namiętności i wyrachowania. Odczuł, że nie jest już dla niej sobą, że jest rzeczą, służącą do spełnienia ofiary zemsty, obrządku zhańbienia. Był podwójnie przez nią wciągnięty w tej chwili, podwójnie wessany, pochłonięty i strawiony.
I wydawało mu się po raz pierwszy, że umiera. Potem fala zakryła go całkiem.
To, co działo się, nie było aktem seksualnym, ale obrzędem: prastarym, półmałpim, sprośnym i świętym.
Przez szparę w okiennicach patrzyła na nich i szczękała zębami jej młodsza siostra Liza. (Ewa nie dała zgasić światła).
Po przyjściu do domu napisał:
„Zdaje się, zdania kreteńskie:
Wiedzieć to umrzeć. Otwiera swe usta Ea175 – Ojciec; bogom powiada: Boga trzeba zarzezać – i z boskim ciałem i krwią – zamiesić glinę Mami176.
(W Egipcie)… bogini miłości Izyda-Hator177 karmi piersią króla młodzieńca”.
Patrzył przez długi czas na nie istniejące rzeczy. Potem oddzielił starannie, to co napisał, od tego, co miał napisać, i:
Kobiety.
Kobietom puchną jajniki, pęcznieją pochwy; obłąkane, na stosach sukien, siedzą i płaczą, albo patrzą pustymi oczyma przez okna.
Męczą je księżyce.
Epoka.
Dziwna epoka, schizofreniczna, epoka impotencji i neurozy przymusu, logistyki i fizyki, która w swojej dokładności gubi materię, a poprzez wzory matematyczne przelewa się rzeczywistość.
Jesteśmy rozpięci na przeciwieństwach jak na krzyżu, jak gdyby krzyż był symbolem kultury Zachodu.