Kitabı oku: «Sodoma i Gomora», sayfa 25
Po skończeniu utworu, pozwoliłem sobie zażądać Francka, co zdawało się sprawiać taki ból pani de Cambremer, że nie nalegałem. „Pan tego nie może lubić” – rzekła. Prosiła zamiast tego o Fêtes Debussy’ego, co wywołało od pierwszej nuty okrzyki: „Och! wspaniale, boskie!” Ale Morel spostrzegł się, że umie tylko pierwsze takty, i przez pustotę, bez najmniejszego zamiaru mistyfikacji, zaczął marsz Meyerbeera. Na nieszczęście, ponieważ zrobił to prawie bez przejścia i nie zapowiadając, wszyscy myśleli, że to jeszcze Debussy i dalej krzyczeli: „Wspaniałe!” Oznajmiając iż autorem utworu był nie twórca Pellasa lecz autor Roberta Djabła, Morel zmroził nieco słuchaczy. Pani de Cambremer nie miała czasu odczuć tego osobiście, bo właśnie odkryła zeszyt Scarlattiego i rzuciła się na nie go z impetem histeryczki. „Och, niech pan to zagra, niech pan to weźmie, to boskie!” – krzyczała. A przecież to, co ona w swojem gorączkowem podnieceniu wybrała z owego długo pogardzanego, a od niedawna wyniesionego na szczyty autora, to był jeden z owych przeklętych kawałków, które tak często nie dały wam spać i które bezlitosna uczenica powtarza bez końca o piętro nad nami. Ale Morel miał dosyć muzyki, że zaś miał ochotę zagrać w karty, p. de Charlus, pragnąc wziąć udział w partii, zaproponował wista.
– Powiedział przed chwilą pryncypałowi, że on jest księciem – rzekł Ski do pani Verdurin; ale to nie prawda; to jest drobne mieszczaństwo, jacyś architekci.
– Chcę wiedzieć, co pan mówił o Mecenasie. To mnie bawi, no tak! – powtórzyła pani Verdurin Brichotowi, przez uprzejmość która go upoiła. Toteż, aby błysnąć przed pryncypałką i może przedemną, rzekł:
– Ależ, prawdę rzekłszy, proszę pani, Mecenas interesuje mnie zwłaszcza tem, że był pierwszym wybitnym apostołem owego chińskiego boga, który dziś liczy we Francji więcej wyznawców niż Brahma, niż sam Chrystus: bardzo potężnego boga Mam-Whas Kcieś.
Pani Verdurin nie poprzestawała już w takich wypadkach na utopieniu głowy w rękach. Rzucała się z nagłością owych owadów zwanych jętkami na księżnę Szerbatow; jeżeli ta była niedaleko, pryncypałka czepiała się pachy księżnej, zatapiała w nią paznokcie, i kryła na jakiś czas głowę, jak dziecko grające w chowanego. Zasłoniona tym opiekuńczym parawanem, robiła wrażenie że się śmieje do łez, i mogła w ten sposób nie myśleć o niczem, jak ludzie, którzy modląc się nieco dłużej, mają tę roztropność aby utopić twarz w rękach. Pani Verdurin naśladowała ich słuchając kwartetów Beethovena, aby równocześnie dowieść, że je uważa za modlitwę i nie okazać że śpi.
– Mówię bardzo poważnie, proszę pani – rzekł Brichot. – Sądzę, że zbyt wielka jest dziś liczba ludzi, trawiących czas na patrzeniu w swój pępek, tak jakby tam było centrum świata. Teoretycznie, nie mam nic do zarzucenia jakiejś nirwanie, zmierzającej do tego aby nas rozpuścić w wielkiej Wszystkości (która, jak Monachium i Oxford, znajduje się o wiele bliżej Paryża niż Asnières lub Bois-Colombes), ale nie jest rzeczą ani dobrego Francuza ani nawet dobrego Europejczyka, dziś, kiedy Japończycy są może u wrót naszego Bizancjum, aby zsocjalizowani antymilitaryści poważnie dyskutowali kardynalne cnoty wolnego wiersza.
Pani Verdurin uznała, iż może puścić udręczone ramię księżnej i ukazała z powrotem twarz, udając że sobie ociera oczy i zaczerpnąwszy parę razy tchu. Ale Brichot chciał, abym i ja dostał swoją porcję, zapamiętawszy zaś z egzaminów doktorskich które umiał prowadzić jak nikt, że niczem się tak nie głaszcze młodzieży jak karcąc ją, przyznając jej ważność, zyskując u niej epitet wstecznika: „Nie chciałbym bluźnić bogom Młodości rzekł – rzucając na mnie owo przelotne spojrzenie, jakiem mówca ukradkiem darzy na zgromadzeniu kogoś obecnego, którego nazwisko cytuje. – Nie chciałbym być potępiony jako heretyk i recydywista herezji w kapliczce malarmejskiej, gdzie nasz nowy przyjaciel, jak wszyscy jego rówieśnicy, musiał służyć do mszy izoretycznej, przynajmniej jako ministrant i okazać się zgniłkiem lub Różokrzyżowcem. Ale doprawdy, za dużo widzieliśmy tych intelektualistów uwielbiających sztukę przez wielkie S, którzy, kiedy im nie wystarczy alkoholizować się Zolą, robią sobie zastrzyki Verlaine’a. Popadłszy w eteromanję przez dewocję baudelairowską, nie byliby już zdolni do męskiego wysiłku, jakiego ojczyzna może któregoś dnia zażądać, znieczuleni przez wielką newrozę literacką, w upalnej, wyczerpującej, ciężkiej od niezdrowych wyziewów atmosferze symbolizmu rodem z palarni opjum”.
Niezdolny udać ani cienia zachwytu dla niedorzecznej i napstrzonej tyrady Brichota, odwróciłem się do Skiego i zapewniłem go, że się absolutnie myli co do rodziny pana de Charlus. Odpowiedział, że jest pewny tego co mówi, i dodał, że ja sam mówiłem, iż prawdziwe nazwisko barona jest Gandin, Le Gandin.
– Powiedziałem – odparłem – że pani de Cambremer jest siostrą inżyniera, pana Legrandin. Nigdy nie mówiłem z panem o panu de Charlus. Między nim a panią de Cambremer jest nie więcej pokrewieństwa niż między Wielkim Kondeuszem a Racinem.
– A! myślałem! – rzekł swobodnie Ski, tak samo nie tłumacząc się ze swego błędu, jak kilka godzin wprzódy z omyłki przez którą omal nie spóźniliśmy się na pociąg.
– Czy pan ma zamiar długo zabawić nad morzem? – pytała pani Verdurin pana de Charlus, w którym przeczuwała „wiernego” i drżała aby nie wrócił zbyt wcześnie do Paryża.
– Mój Bóże, nigdy nie wiadomo – odparł nosowym i rozwlekłym tonem p. de Charlus. – Chciałbym zostać do końca sierpnia.
– Ma pan rację – odparła pani Verdurin; to moment pięknych burz.
– Prawdę mówiąc, nie toby mnie zdecydowało. Nadto zaniedbałem od jakiegoś czasu Archanioła Michała, mego patrona, i chciałbym mu to wynagrodzić, pozostając aż do jego święta, 29 września, w Abbaye du Mont.
– Bawią pana takie historje? – spytała pani Verdurin, która zdołałaby może uciszyć swój zraniony antyklerykalizm, gdyby się nie zlękła że tak długa wycieczka może spowodować czterdziestoośmiogodzinną dezercję skrzypka i barona.
– Pani cierpi może na okresową głuchotę – rzekł impertynencko p. de Charlus. – Mówiłem, że święty Michał jest jednym z moich chlubnych patronów. Poczem, uśmiechając się w błogiej ekstazie z oczami utkwionemi w dal, z głosem nabrzmiałym egzaltacją, więcej niż estetyczną, raczej religijną: – To takie piękne w momencie Podniesienia, kiedy Michał stoi koło ołtarza, w białej sukni, kołysząc złotą kadzielnicą, z taką obfitością kadzideł, że woń wzbija się aż do nieba…
– Możnaby się wybrać całą gromadką – podsunęła pani Verdurin, mimo swego wstrętu do sutanny.
– W tej chwili, od momentu Podniesienia – podjął p. de Charlus, który z innych przyczyn ale w ten sam sposób jak dobrzy mówcy w Izbie nie odpowiadał nigdy na przerywania i udawał że ich nie słyszy – byłoby czarujące słyszeć naszego młodego przyjaciela, wykonującego Palestrynę lub Air Bacha. Oszalały z radości, nasz zacny proboszcz także, i to jest największy hołd – przynajmniej największy hołd publiczny – jaki mógłbym oddać memu świętemu patronowi. Co za zbudowanie dla wiernych! Pomówimy o tem zaraz z naszym młodym Fra Angelico smyczka, żołnierzem jak święty Michał.
Saniette, zaproszony na czwartego, oświadczył, że nie umie grać w wista. Zaczem Cottard, widząc że niewiele jest już czasu do pociągu, zasiadł czemprędzej do partyjki écarté z Morelem. Verdurin, wściekły, podszedł ze straszliwą miną do Saniette’a. „Więc pan wcale nie umie grać! – krzyknął, wściekły że stracił sposobność zagrania w wista, a rad, że ma okazję zelżenia ex-archiwisty. Ów, steroryzowany, przybrał dowcipną minę: „Owszem, na fortepianie” – odparł.
Cottard i Morel siedli naprzeciw siebie. „Pan święci – rzekł Cottard. – Gdybyśmy się zbliżyli trochę do stołu gry – rzekł do pana de Cambremer p. de Charlus, zaniepokojony widokiem skrzypka z Cottardem. – To jest conajmniej równie interesujące jak te kwestje etykiety, które w naszej epoce nie wiele już znaczą. Jedyni królowie, którzy nam zostali, we Francji przynajmniej, to królowie karciani i zdaje mi się że się pchają garściami do ręki młodego wirtuoza” – dodał baron przez podziw dla Morela, rozciągający się na jego sposób grania w karty; przyczem zarówno chciał mu pochlebić jak usprawiedliwić ruch, jakim się pochylił do ramienia skrzypka.
– Bżedzinam – rzekł udając cudzoziemski akcent Cottard, którego dzieci parsknęły śmiechem tak jak czynili studenci i pierwszy asystent, kiedy nawet przy łóżku ciężko chorego, profesor puszczał, z niewzruszoną maską epileptyka, którąś z uświęconych facecyj.
– Nie bardzo wiem co zagrać – rzekł Morel radząc się pana de Cambremer.
– Co pan chce, będzie pan pobity na wszelki sposób; tak czy tak, to jest egal.
– Egal… Ingalli? – rzekł doktór, śląc w stronę pana de Cambremer usilne i życzliwe spojrzenie. – To była co się zowie prawdziwa diva, to było marzenie, Carmen taka jakiej się już nie zobaczy. To była wymarzona kobieta do tej roli.
Margrabia wstał z owem lekceważącem chamstwem ludzi dobrze urodzonych, nie rozumiejących że obrażają pana domu kwestjonując jego gości i szukających w angielskim zwyczaju pogardliwego zwrotu: „Kto to jest ten jegomość, który gra w karty, co on robi w życiu, co sprzedaje? Lubię wiedzieć, z kim mam do czynienia, by się nie zadawać z byle kim. Otóż nie słyszałem jego nazwiska, kiedy mi pan uczynił ten zaszczyt, aby mnie przedstawić”.
Gdyby pan Verdurin, biorąc asumpt z ostatnich słów, w istocie przedstawił pana de Cambremer swoim gościom, ów byłby to mu bardzo wziął za złe. Ale wiedząc że było przeciwnie, pozwalał sobie kokietować miną dobroduszną i skromną bez ryzyka. Duma, jaką Verdurin czerpał w swojej zażyłości z Cottardem, wzrosła jeszcze od czasu jak doktór został znakomitością; ale nie wyrażała się już w dawnej naiwnej formie. Kiedy Cottard był prawie nieznany, wówczas, jeśli ktoś wspomniał panu Verdurin o newralgjach jego żony, Verdurin odpowiadał z naiwną próżnością ludzi, którzy sądzą, że wszystko co ich dotyczy jest znakomite i że cały świat zna nazwisko metra śpiewu ich córki. „Nic się nie da zrobić! Gdyby miała jakiegoś podrzędnego lekarzynę, możnaby próbować innej kuracji; ale kiedy ten lekarz nazywa się Cottard (wymawiał to nazwisko tak, jakby to był Bouchard lub Charcot), trzeba poprostu cierpieć”. Obecnie, pewien że p. de Cambremer z pewnością słyszał o sławnym profesorze Cottard, p. Verdurin użył odwrotnej taktyki, przybrał skromną minkę: „To nasz lekarz domowy, zacny człowiek, którego uwielbiamy i który dałby się porąbać za nas; to nie lekarz, to przyjaciel; nie sądzę aby go pan znał lub aby jego nazwisko coś panu mówiło; w każdym razie, dla nas, to nazwisko bardzo zacnego człowieka, bardzo kochanego przyjaciela: Cottard”.
Nazwisko to, szepnięte ze skromną miną, zmyliło pana de Cambremer, który myślał że chodzi o kogo innego. „Cottard? pan nie mówi o profesorze Cottard?” Właśnie rozległ się głos rzeczonego profesora, który, zakłopotany zrzuceniem, powiadał trzymając karty: „Tędy go wiedli”.
– A tak, właśnie, jest profesorem – rzekł pan Verdurin.
– Jakto! profesor Cottard! Pan się nie myli? Pan jest pewny, że to ten sam? ten co mieszka przy ulicy du Bac!
– Tak, właśnie, du Bac, 43. Pan go zna?
– Ależ cały świat zna profesora Cottard. To sława! To tak jakby mnie pan spytał, czy znam Bouffe de Saint-Blaise albo Courtois-Suffit. Zauważyłem, przysłuchując się, że to jest nie byle kto, i dlatego ośmieliłem się pana spytać.
– Więc co to trzeba grać, atu? – pytał Cottard. Potem nagle, z pospolitością, która byłaby drażniąca nawet w heroicznych okolicznościach gdy żołnierz chce dać rubaszny wyraz pogardzie śmierci, ale która stawała się dubeltowo głupia w niewinnej grze w karty, Cottard, decydując się zagrać atu, przybrał ponurą minę straceńca i głosem człowieka ryzykującego gardło, rzucił kartę, tak jakby chodziło o życie, wołając: „Raz kozie śmierć!” Nie tę kartę trzeba było zagrać, ale miał choć pociechę.
Na środku salonu, w szerokim fotelu, pani Cottard, ulegając nieodpartemu działaniu obiadu, poddała się po daremnych wysiłkach szerokiemu i lekkiemu snowi, który ją ogarniał. Daremnie prostowała się chwilami aby się uśmiechnąć, czy nibyto drwiąc z samej siebie, czy w obawie że mogłaby zostawić bez odpowiedzi jakieś zwrócone do niej miłe słówko; – mimo tej walki stawała się pastwą nieubłaganej i rozkosznej choroby. Jeżeli co mogło ją zbudzić na sekundę, to nie hałas, ale spojrzenie (przez czułość widziała je nawet z zamkniętemi oczami, przewidywała je, bo ta sama scena powtarzała się co wieczór i nawiedzała jej sen, jak godzina o której trzeba będzie wstać) – spojrzenie, jakiem profesor ukazywał śpiącą żonę obecnym. Z początku poprzestawał na tem aby na nią popatrzeć i uśmiechnąć się, bo o ile jako lekarz potępiał poobiednią drzemkę (przynajmniej podawał tę naukową rację, aby się pogniewać w końcu; ale nie jest pewne, czy racja ta była rozstrzygająca, tak dalece poglądy profesora były na tym punkcie zmienne), jako wszechpotężny i przekorny mąż lubił sobie drwić z żony, budzić ją zlekka tak aby znów usnęła i aby mieć przyjemność budzić ją na nowo.
Teraz pani Cottard spała całkiem. „Hop hop! Leontyno, tyś ucięła śpika! – krzyczał profesor. – Słucham, co mówi pani Swann, mój drogi – odpowiedziała słabo pani Cottard, popadając w letarg. – To absurd! wykrzyknął Cottard; za chwilę będzie w nas wmawiać, że ona wcale nie spała. To jak pacjenci, co przychodzą na konsultację i mówię że nie śpią nigdy. – Może sobie to wyobrażają, rzekł śmiejąc się p. de Cambremer.
Ale doktór równie lubił sprzeciwiać się jak droczyć, a zwłaszcza nie uznawał, aby profan odzywał się w sprawach medycyny. – Nie można sobie wyobrażać, że się nie śpi, orzekł dogmatycznym tonem.
– A! – odparł kłaniając się z szacunkiem margrabia, tak jakby to niegdyś zrobił Cottard.
– Widać zaraz, że pan nigdy nie przepisywał, jak ja, do dwóch gramów trionalu, nie mogąc wywołać śpiączki.
– W istocie, w istocie – odparł margrabia śmiejąc się zadowolony z siebie; nigdy nie zażywałem trionalu, ani żadnej z tych mikstur, które rychło przestają działać, ale niszczą człowiekowi żołądek. Kiedy się, jak ja, polowało cały dzień w lasach Chantepie, upewniam pana, że nie potrzeba trionalu żeby zasnąć.
– Tak mówią ignoranci – odparł profesor. – Trional podnosi czasem w wybitny sposób tonus nerwowy. Mówi pan o trionalu; ale czy pan choć wie, co to jest?
– Ależ… słyszałem, że to jest lekarstwo na sen.
– Nie odpowiada pan na pytanie – podjął magistralnym tonem profesor, który trzy razy na tydzień zasiadał w komisji egzaminacyjnej. Nie pytam, czy to działa na sen, ale co to jest. Może mi pan powiedzieć, ile zawiera części amylu i etylu?
– Nie – odparł pan de Cambremer zakłopotany. – Wolę dobry kieliszek koniaku albo nawet porto 345.
– Które są dziesięć razy bardziej toksyczne – przerwał profesor.
– Co się tyczy trionalu – bąknął pan de Cambremer – żona moja zaabonowana jest na to wszystko, lepiej niech pan pomówi z żoną.
– Która wie o tem mniejwięcej tyle co pan. W każdym razie, jeżeli pańska żona bierze trional poto żeby zasnąć, widzi pan, że moja tego nie potrzebuje. No, Leontyno, porusz się, zdrętwiejesz: powiedz, czy ja sypiam po obiedzie? Co będziesz robiła po sześćdziesiątce, jeżeli już teraz śpisz jak stara! Utyjesz, upośledzasz sobie krążenie krwi. Nie słyszy nawet!
– To nie dobre dla zdrowia takie drzemki po obiedzie, prawda doktorze? – rzekł p. de Cambremer, aby się zrehabilitować w oczach profesora. – Zjadłszy porządnie, trzebaby mieć trochę ruchu.
– Facecje! – odparł doktór. – Zbadano równą ilość pożywienia z żołądka psa który leżał spokojnie i z żołądka psa który biegał; u pierwszego trawienie było dalej posunięte.
– Więc to sen upośledza trawienie?
– To zależy, czy chodzi o trawienie przełykowe, żołądkowe, kiszkowe; nie ma celu dawać panu wyjaśnień, których by pan nie zrozumiał, skoro pan nie studjował medycyny. No, Leontyno, naprzód m…arsz! czas jechać.
To nie była prawda, bo doktór miał jeszcze kończyć partyjkę, ale spodziewał się przeciąć w ten sposób tem brutalniej sen niemej, do której zwracał najuczeńsze napomnienia, nie mogąc uzyskać odpowiedzi. Czy że wola walki ze snem przetrwała u pani Cottard nawet we śnie, czy że fotel nie dawał głowie oparcia, głowa jej wahała się mechanicznie z lewej strony na prawą i z dołu do góry, w próżni, niby bezwładny przedmiot; i kiwając tak głową, pani Cottard robiła wrażenie to że słucha muzyki, to że weszła w ostatnią fazę agonji. Tam gdzie najgwałtowniejsze napomnienia męża zawiodły, osiągnęło skutek poczucie własnego absurdu:
– Kąpiel ma dobrą temperaturę, ale pióra w słowniku… – wykrzyknęła, prostując się. – Och, Boże! jaka ja głupia. Co ja mówię, myślałam o swoim kapeluszu, musiałam powiedzieć głupstwo, jeszcze trochę a byłabym zasnęła, to ten nieszczęsny ogień na kominku!
Wszyscy zaczęli się śmiać, bo nie było ognia.
Część druga, tom trzeci
Rozdział II
(Ciąg dalszy)
– Żartujecie sobie ze mnie – rzekła sama się śmiejąc pani Cottard, która z lekkością magnetyzera i zręcznością kobiety poprawiającej fryzurę starła z czoła ostatnie śladu snu; – muszę przeprosić uniżenie kochaną panią Verdurin i dowiedzieć się od niej prawdy.
Ale uśmiech jej posmutniał, bo profesor, który wiedział iż żona stara mu się podobać i drży że się jej to nie uda, krzyknął:
– Spójrz w lustro, jesteś czerwona jakbyś miała ognipiór, wyglądasz jak stara chłopka.
– Wiecie, że nasz profesor jest uroczy – rzekła pani Verdurin; – ma taką przemiłą figlarną dobroduszność. A przytem, on wrócił mego męża z tamtego świata, kiedy cały fakultet już go skazał. Trzy noce spędził przy nim, nie kładąc się. Toteż dla mnie, wiecie państwo, Cottard – dodała poważnie, prawie groźnie, podnosząc rękę ku dwom okolonym białemi kosmykami półkulom swoich muzykalnych skroni, i tak jakbyśmy się chcieli targnąć na doktora – Cottard, to świętość. Mógłby zażądać czego by chciał. Zresztą, ja go nie nazywam doktór Cottard: ja go nazywam doktór Bóg! I jeszcze, mówiąc tak, spotwarzam go, bo ten bóg naprawia w zakresie możliwości cząstkę nieszczęść, za które odpowiedzialny jest tamten.
– Graj pan atu – rzekł do Morela z wniebowziętą miną p. de Charlus.
– Dla wymacania – rzekł skrzypek.
– Trzeba było najpierw zapowiedzieć króla – rzekł p. de Charlus; – roztargniony pan jest, ale świetnie pan gra!
– Mam króla – rzekł Morel.
– Bardzo przystojny król – odparł profesor.
– Co to jest za historja z temi tyczkami – spytała pani Verdurin pana de Cambremer pokazując wspaniałą tarczę wyrzeźbioną nad kominkiem. Czy to pański herb – dodała z ironiczną wzgardą.
– Nie, to nie nasz – odparł pan de Cambremer. My mamy pole złote z trzema pasami czerwonych blanków każdy o pięciu zębach ze złotą koniczą. Nie, to jest herb Arrachepelów, którzy nie byli z naszego pnia, ale po których odziedziczyliśmy ten dom, i nigdy nikt z naszej linji nie chciał tu nic zmieniać. Arrachepel (dawniej Pelvilain, jak powiadają) mieli złote pole z pięcioma zaostrzonemi czerwonemi palami. Kiedy się skojarzyli z Féterne’ami, tarcza ich zmieniła się ale pozostała pokratkowana w dwadzieścia podwójnych krzyżyków z gronostajowem skrzydłem po prawej.
– Masz kiedyś chciała – szepnęła z cicha pani de Cambremer.
– Moja prababka była z domu d’Arrachepel albo de Rachepel, jak pani woli, bo istnieją oba nazwiska w starych dokumentach – ciągnął p. de Cambremer, czerwieniąc się żywo, bo dopiero wówczas powziął myśl, którą przypisała mu żona, i zląkł się, aby pani Verdurin nie wzięła do siebie słów, które bynajmniej w nią nie godziły. – Historja twierdzi, że w jedenastym wieku pierwszy Arrachepel, Macé, zwany Pelvilain, objawił przy obleganiu miast szczególną zręczność w wyrywaniu pali. Stąd przydomek Arrachepel, pod jakim go uszlachcono, oraz pale, które tu pani widzi, przetrwałe przez wieki w herbie. Chodzi o ostrokoły, które, dla umocnienia fortyfikacyj, wsadzano, wtykano (przepraszam za wyrażenie) w ziemię, spajając je z sobą. Dobrze je pani nazwała: tyczki; w każdym razie nie miały nic wspólnego z pływającemi kijami dobrego Lafontaine’a. Bo wierzono, że one czynią miejsce niezdobytem. Oczywiście, to budzi uśmiech wobec dzisiejszej artylerji. Ale trzeba pamiętać, że chodzi o wiek jedenasty.
– Tak, to nie grzeszy aktualnością – rzekła pani Verdurin – ale ta wieżyczka ma charakter.
– Ma pan – rzekł Cottard – łajdackie szczęście. Czy pan wie, czemu król karowy jest uwolniony od wojska?
– Chciałbym być na jego miejscu – rzekł Morel, którego nudziła służba wojskowa.
– A, zły patrjota – wykrzyknął Charlus, który nie mógł się wstrzymać, aby nie uszczypnąć skrzypka w ucho.
– Nie, nie wie pan, czemu król karowy jest zwolniony – podjął Cottard, który nie łatwo rezygnował ze swoich konceptów: dlatego, że ma jedno oko.
– Ma pan do czynienia z tęgim graczem, doktorze – rzekł p. de Cambremer, aby okazać że wie kim profesor jest.
– Ten młody człowiek jest zdumiewający – przerwał naiwnie p. de Charlus, wskazując Morela. Gra jak młody bóg.
Ta uwaga nie spodobała się zbytnio doktorowi, który odparł:
– Vederemo. Trafi kosa na kamień. Chi lo sa?
– Dama, as – oznajmił tryumfalnie Morel, któremu los sprzyjał.
Doktór pochylił głowę, jakby nie mogąc zaprzeczyć temu szczęściu, i wyznał olśniony:
– To piękne.
– Byliśmy bardzo radzi, żeśmy spotkali tutaj pana de Charlus – rzekła pani de Cambremer do pani Verdurin.
– Pani go nie znała? Jest dosyć przyjemny, oryginalny jest, ma coś z epoki (byłaby w wielkim kłopocie, gdyby jej przyszło powiedzieć z której) odparła pani Verdurin z zadowolonym uśmiechem amatorki, sędziego i gospodyni domu.
Pani de Cambremer spytała mnie, czy przyjadę z Robertem do Féterne. Mimowoli krzyknąłem z zachwytu, widząc księżyc niby pomarańczowy lampion nad sklepieniem dębów ciągnącem się od zamku.
– To jeszcze nic; za chwilę, kiedy księżyc będzie wyżej i oświetli dolinę, to będzie tysiąc razy ładniejsze. Nie macie czegoś podobnego w Féterne! – rzekła pani Verdurin lekceważąco do pani de Cambremer, która nie wiedziała co odpowiedzieć, nie chcąc deprecjonować własnej posiadłości, zwłaszcza wobec lokatorów.
– Czy pani zostaje jeszcze jakiś czas w tych stronach? – spytał p. de Cambremer pani Cottard, co mogło uchodzić za mglisty zamiar zaproszenia jej a uwalniało na razie od większej precyzji.
– Och, z pewnością, proszę pana; bardzo mi dla dzieci zależy na tym corocznym exodusie. Niech kto mówi co chce, dzieci potrzebują powietrza. Fakultet chciał mnie wysłać do Vichy, ale tam jest za duszno; pomyślę o swoim żołądku wówczas kiedy te chłopaki podrosną. A potem profesor z temi egzaminami, wciąż jak na uwięzi, a upały męczą go bardzo. Uważam, że człowiek potrzebuje rozprężyć ramiona, kiedy tak jak on cały rok spędził na wyłomie. W każdym razie, zostaniemy jeszcze dobry miesiąc.
– Och, w takim razie spotkamy się jeszcze.
– Zresztą ja jestem tem bardziej zmuszona zostać tutaj, bo mąż planuje wycieczkę do Sabaudji i dopiero za dwa tygodnie znajdzie się na posterunku.
– Ja jeszcze bardziej lubię stronę doliny niż stronę morza – podjęła pani Verdurin.
– Będziecie państwo mieli wspaniały czas na powrót.
– Trzebaby nawet zajrzeć, czy powozy są zaprzężone, w razie gdyby pan koniecznie chciał dziś wracać do Balbec – rzekł do mnie pan Verdurin – bo co do mnie, nie widzę konieczności. Odwiozłoby się pana jutro rano. Będzie z pewnością ładnie. Drogi są wspaniałe.
Powiedziałem, że to niemożliwe.
– W każdym razie, jeszcze macie czas – nadmieniła pryncypałka. Zostaw ich w spokoju, jest masa czasu. Dużo im z tego przyjdzie, że przyjadą o godzinę zawcześnie na stację! Lepiej im tutaj. I pan, mój młody Mozarcie – rzekła do Morela, nie śmiejąc się zwracać wprost do pana de Charlus – nie chce pan zostać? Mamy piękne pokoje z widokiem na morze.
– Ale on nie może – odparł p. de Charlus za pochłoniętego grą Morela, który nie słyszał. Ma przepustkę tylko do północy. Musi wracać do łóżeczka, jak dzidziuś bardzo posłuszny, bardzo grzeczny, dodał życzliwym, zmanierowanym, nalegającym głosem, tak jakby znajdował jakąś sadystyczną rozkosz w tem niewinnem porównaniu, a także w tem aby muskać w przelocie głosem coś co tyczyło Morela, dotykać go, jeżeli nie ręką, to słowami, które zdawały się go obmacywać.
Z kazania, które mi zaaplikował Brichot, p. de Cambremer wywnioskował, że jestem stronnikiem Dreyfusa. Ponieważ sam był do ostatnich granic „anty”, zaczął mi – przez kurtuazję dla wroga – wychwalać jakiegoś pułkownika żyda, który był zawsze bardzo sprawiedliwy dla kuzyna państwa de Chevrigny i dał mu zasłużony awans. „A mój kuzyn wyznawał poglądy absolutnie przeciwne – rzekł p. de Cambremer, prześlizgując się nad tem, co to były za poglądy, ale uczułem że muszą być równie stare i tępe jak jego fizys, poglądy, które parę rodzin w pewnych małych miasteczkach musi przechowywać od bardzo dawna.
– I wie pan, doprawdy, mnie się to wydaje bardzo piękne – zakończył p. de Cambremer.
P. de Cambremer nie używał słowa „piękne” w znaczeniu estetycznem, któreby dla jego matki lub żony oznaczało dzieła różne, ale zawsze dzieła sztuki. Raczej posługiwał się tym przymiotnikiem, winszując np. osobie wątłej, która trochę przytyła: „Jakto, przybyło panu w dwa miesiące trzy kilo! Wie pan, że to bardzo pięknie!”
Podano chłodniki. Pani Verdurin zapraszała panów, aby każdy sam wybrał napój, jaki mu odpowiada. P. de Charlus podszedł aby wypić swoją szklankę, poczem szybko wrócił do stołu gry i już się nie ruszył. Pani Verdurin spytała: „Czy pan kosztował mojej oranżady?” Wówczas Charlus z wdzięcznym uśmiechem, krystalicznym głosem (jaki miewał rzadko), z tysiącem minek i krygowań się, odparł: „Nie, wolałem jej sąsiadkę, truskawkową jak sądzę, to rozkoszne.” Osobliwe jest, że pewna grupa tajemnych aktów uzewnętrznia się w sposobie wysłowienia lub gestykulacji, w których się zdradza. Jeżeli ktoś wierzy lub nie wierzy w niepokalane poczęcie, w niewinność Dreyfusa lub w wielość światów i chce zamilczyć o tem, nie znajdzie się w jego głosie ani chodzie nic, coby zdradzało jego myśl. Ale, słysząc pana de Charlus jak mówi dyszkantem, z tym uśmiechem i z tym gestem: „Nie, wolałem jej sąsiadkę, truskawkową”, można było sobie powiedzieć: „O, ten leci na mężczyzn”, z tą samą pewnością, jaka każe sędziemu skazać zbrodniarza mimo iż się nie przyznał, lekarzowi wydać wyrok na kandydata do paraliżu, nie znającego może swojej choroby, która wywołała taki a taki błąd w wymowie, pozwalający wnioskować, że do trzech lat pacjent nie będzie żył. Ludzie, którzy ze sposobu powiedzenia: „Nie, wolałem jej sąsiadkę, truskawkową”, stawiają diagnozę miłości t. zw. przeciwnej naturze, nie potrzebują może aż tak głębokiej wiedzy. Ale-bo tutaj związek między oznaką rozpoznawczą a sekretem jest prostszy. Nie określając sobie tego jasno, czujemy, że odpowiada nam słodka i uśmiechnięta dama, która wydaje się nam zmanierowana, bo podaje się za mężczyznę, a nie przywykliśmy, aby mężczyzna tak się mizdrzył. I może szlachetniej jest myśleć, że od wieków pewna ilość anielskich kobiet została objęta przez pomyłkę płcią męską; i wygnane w tę sferę trzepocą napróżno skrzydłami ku mężczyznom budząc w nich fizyczną odrazę, umieją urządzić salon, komponują „wnętrza”.
P. de Charlus nie troszczył się o to że pani Verdurin stoi: siedział w fotelu, aby być bliżej Morela.
– Niech pan powie – rzekła pani Verdurin do barona – czy to nie jest zbrodnia, że ta istota, która mogłaby nas czarować swojemi skrzypcami, siedzi tutaj przy écarté. Kiedy się tak gra na skrzypcach jak on!
– I w karty gra dobrze, wszystko robi dobrze, jest taki inteligentny – rzekł Charlus, śledząc równocześnie partję, aby móc radzić Morelowi.
Nie była to zresztą jedyna racja, że baron nie wstał dla pani Verdurin. W osobliwym amalgamacie, jaki sobie stworzył ze swoich pojęć socjalnych równocześnie wielkiego pana i miłośnika sztuki, baron, zamiast być grzeczny w ten sam sposób w jaki byłby grzeczny człowiek z jego świata, komponował sobie w duchu Saint-Simona rodzaj żywych obrazów; i w tej chwili grał dla siebie rolę marszałka d’Uxelles, który go interesował również innemi rysami, a o którym powiedziane jest, że był tak pyszny, iż nie wstawał z krzesła – niby przez lenistwo – bodaj dla największych figur na dworze.
– Powiedz, baronie – rzekła pani Verdurin, która zaczynała się poufalić – czy nie masz w swoim świecie jakiego starego zrujnowanego szlachcica, który mógłby mi się zdać na odźwiernego?
– Ależ owszem… ależ owszem – odparł p. de Charlus uśmiechając się dobrodusznie – ale nie radziłbym go pani.
– Czemu?
– Bałbym się, że eleganccy goście utkwiliby w jego izdebce i nie zaszliby dalej.
Była to ich pierwsza utarczka. Pani Verdurin zaledwie zwróciła na to uwagę. Miały, niestety, nastąpić inne w Paryżu.
Charlus wciąż nie wstawał z krzesła. Mimowoli uśmiechał się nieznacznie, widząc jak dalece uległość pani Verdurin – tak łatwo uzyskana – potwierdza jego ulubione maksymy o uroku arystokracji i o nikczemności mieszczaństwa. Pryncypałka nie wydawała się wcale zdziwiona formami barona i jeżeli go opuściła, to jedynie dlatego, że z niepokojem ujrzała iż p. de Cambremer znów mnie zagarnął. Ale przedtem chciała wyświetlić stosunki pana de Charlus z hrabiną Molé.
– Mówił pan, że pan zna panią de Molé. Czy pan bywa u niej? – spytała, dając tym słowom „bywać” znaczenie: mieć prawo bywania u niej, być upoważnionym do odwiedzania jej.
P. de Charlus odpowiedział z akcentem lekceważenia, z afektacją ścisłości i śpiewnym tonem: „Ależ czasem.” To „czasem” obudziło wątpliwości pani Verdurin, która spytała:
– Czy pan spotkał tam kiedy księcia de Guermantes?
– A, nie przypominam sobie.
– O – rzekła pani Verdurin – pan nie zna księcia de Guermantes?
– Jakżebym go miał nie znać – odparł pan de Charlus z uśmiechem, który zadrgał mu na ustach. Uśmiech ten był ironiczny, ale ponieważ baron bał się, że nim odsłoni złoty ząb, utopił uśmiech w fali swoich warg, tak iż linia, która stąd wypadła, wyraziła życzliwość.
– Czemu pan mówi: „jakżebym go miał nie znać?”
– No bo to jest mój brat – rzekł niedbale pan de Charlus, zostawiając panią Verdurin pogrążoną w zdumieniu i niepewności, czy gość sobie z niej kpi, czy też jest nieprawem dzieckiem lub z innego łoża. Myśl, że brat księcia de Guermantes mógłby się nazywać baron de Charlus, nie postała w jej głowie. Zwróciła się do mnie: