Kitabı oku: «Dorożkarz nr 13», sayfa 2
Przygotował się do tego aktu z drobiazgową dokładnością. Popalił, jak widzieliśmy, listy, fotografie, rewers, aby śladu nie było jego interesów i stosunków; porozdawał kosztowniejsze cacka w upominku znajomym; przygotował nawet piśmienne zeznanie, że umiera z własnej woli, aby kogoś nie posądzono po jego śmierci. Nie wymienił tylko powodów, który go do tego skłonił, zostawiając ludziom szerokie pole do domysłów, Zeznanie to w kształcie listu miał przy sobie.
Wszystko było w porządku. Skończył rachunek z ludźmi.
Przechodząc myślą wszystkich znajomych, dziwił się sam sobie, że między nimi nie było ani jednej osoby, ku której byłoby mu tęskno w tej chwili, z którąby mu było żal się rozstać. Bawił się w ich towarzystwie doskonale, a jednak rozstawał się bez żalu, bo żadna nie zapisała sie głębiej w jego pamięci i sercu.
Z całego życia hucznego hulaszczego nie zostało mu nic, coby było warte łzy, wspomnienia serdeczniejszego. Całe życie przebyte wydawało mu się dziwnie pustem, bez treści; dla tego rozstawał się z nim na zimno, delektując się myślą, że nie długo będzie koniec wszystkiemu.
Zdrów i jeszcze pełen sił jechał na własny pogrzeb; w jednej osobie był sędzią, co podpisuje wyrok śmierci, katem, co wyrok spełnia i delinkwentem, na którym będzie spełniony.
Miejsce egzekucyi wybrał za miastem, aby umrzeć bez świadków, aby nikt nie usłyszał ostatnich jego jęków, nie usiłował go ratować. Wszystko obmyślił na zimno, z odwagą żołnierza, idącego do boju. Smiało spoglądał śmierci w oczy, bo życie nie miało już dla niego wartości po stracie pieniędzy. Nie było już czem podtrzymywać płomienia w pełnem blasku, więc należało go zdmuchnąć od razu, aby nie było swędu i długiego konania.
Upatrzył sobie od dawna na spełnienie togo czynu świerkowy las Bielański. Gdy więc dojechali do karczmy pod tym lasem, kazał woźnicy zatrzymać się i wysiadł.
– Masz – rzekł, wciskając mu w rękę banknot stureńskowy. – Nie mam drobnych, – dodał szybko, widząc, że doróżkarz ze zdziwieniem spojrzał na banknot przy świetle latarni. – Porachujemy się później.
– Karczma zamknięta, może zapukać? – rzekł Tomasz, gubiąc się w domysłach.
– Nie potrzeba – odpowiedział Hulatyński – i ty wracaj do miasta.
– Jakto? Jasny pan nie wróci?
– Wrócę później.
– To zaczekam.
– Głupiś, będziesz czekał do rana?
– A choćby. Jak pan każe.
– Ja ci każę, żebyś jechał, bo się nie doczekasz. Bądź zdrów!
Powiedział te słowa ostro, krótko aby przerwać odrazu rozmowę, która go niecierpliwiła, – i puścił się ścieżką w głąb lasu.
Tomasz patrzył za nim, nie rozumiejąc nic z tego, co się działo. Wydawało mu się być dziwnem, że taki wielki pan wałęsa sie po nocy w lesie, jak włóczęga.
– Skąd jemu to przyszło? – myślał sobie. – W tem jest jakaś nieczysta sprawa. Albo mu się rozum pomięszał?… Kto wie? – dodał z trwogą. – Wielkim panom od zbytków i dobrego jedzenia często się w głowie przewraca… Tylko on na waryata nie wyglądał.
Po chwili znowu zaczął mówić do siebie:
– Niech on sobie co chce mówi, ja taki zostanę. Jak mu zimno dokuczy, to on tu w dyrdy przyleci.
Przed karczmę nadciągnęli Żydzi, jadący na jarmark, zrobił się ruch, w oknach szynkowni błysnęło światło.
Tomasz wyjął worek z podsiedzenia, dał koniom jeść i poszedł do karczmy na kieliszek gorzałki dla rozgrzania. Nie mógł jednak dosiedzieć w izbie, niepokój o pana wyciągnął go znowu na drogę. Stanął na ścieżce, wiodącej do lasu i nadsłuchiwał, wpatrując się w ciemności.
Wiatr świszczał i gwizdał po lesie, uderzając co chwila niedomkniętą okiennicę na strychu karczmy, poruszał skrzypiącym żurawiem nad studnią. Chmury goniły się po niebie, jak duchy, odsłaniając kiedy niekiedy kawałek księżyca. Coś pogrzebowego i smutnego było w jego bladym połysku.
Tomaszowi aż się niedobrze zrobiło koło serca, jakieś dreszcze niemiłe zaczęły mu chodzić pod skórą.
– Gdzie to polazł na taki czas, na takie błoto? – mruczał. – Ci panowie mają czasem dziwne fanaberye. Roboty im się przebiera, nie wiedzą już co wymyśleć.
Wtem w głębi lasu rozległ się strzał.
Tomasz zdrętwiał z przerażenia. Odrazu przyszedł mu na myśl pojedynek. Nieraz już woził różnych panów na takie awantury, ale to bywało w dzień wczas rano, nigdy w nocy. Nikt po ciemku przecież nie strzela, chyba rabuś albo zły człowiek. A może spotkał wilka i strzelił dla postrachu?
To przypuszczenie wydawało mu się prawdopodobniejszem i uspokoiło go trochę.
Wtem naraz z wiatrem, zalatującem od lasu, doszedł go jęk stłumiony.
Nie namyślając się dłużej, Tomasz puścił się prosto przez zagony ku lasowi w tym kierunku, zkąd go jęk doleciał.
Biegając zadyszany tu i tam, wreszcie pod skałą na kupie szczerniałego śniegu, znalazł swego pana leżącego i charczącego. Przy niepewnem i mdłem świetle księżyca zobaczył twarz jego bladą, krwią oblaną.
– Na rany Boskie! co się panu stało? – spytał, nachylając się nad nim i chwytając go rękoma.
Naraz urwał, po prawej jego ręce namacał ciepłą jeszcze lufę pistoletu, która mu odpowiedziała na pytanie.
Poczciwy Tomasz zdrętwiał z przerażenia.
– Bój się pan Boga, coś pan zrobił? Czy to się godziło? A toż to grzech wielki!
Hulatyński nie odpowiadał. Leżał z przymkniętemi oczyma, bo nie śmiał patrzeć w oczy doróżkarza. Wstyd i upokorzenie, jakiego doznawał w tej chwili pomarszczyło mu czoło w ponure fałdy, nie wstydził się czynu, którego się dopuścił, tylko swojej niezgrabności. W stanowczej chwili ręka widocznie zadrżała, albo pistolet szarpnął, i strzał wyszedł bokiem, rozerwawszy policzek. Tego nie przewidział.
– Dobij mnie – wybełkotał niewyraźnie, bo krew zalewała mu usta i mówić przeszkadzała.
– A czy ja to zbój jaki? Niechże mnie ręka boska broni! Pan Bóg widać łaskaw na pana, skoro nie dopuścił stracenia duszy i ocalił pana.
Pociecha ta przeraziła rannego. Obiecywano mu życie, kiedy on śmierci pragnął, bo dalsze życie było według jego pojęcia niepodobieństwem.
– Zostaw mnie, idź precz! – zawołał gwałtownie, bo perswazye Tomasza i jego obecność draźniły go.
Nie wiedział jeszcze, co pocznie z sobą, chciał jednak pozbyć się natrętnego świadka.
Ale Tomasz nie dał się tak łatwo odpędzić. Psa postrzelonego nie minąłby obojętnie na drodze, cóż dopiero jego, któremu zawdzięczał swój los, swoje szczęście?
Płacząc, zaczął go po rękach całować i uspakajać.
– Niech się pan nie martwi – mówił. – Ludzie nie dowiedzą się o tem, Tomasz umie milczeć. Zawiozę pana do siebie. Moja służyła w szpitalu i umie obchodzić się z ranami. Wygoi się i nikt nie będzie wiedział.
Hulatyński już nie słyszał tych wyrazów: upływ krwi odebrał mu przytomność. Tomasz z przestrachem spostrzegł to i wziął się do ratowania. Przyłożył śniegu na twarz dla zatamowania krwi, obwiązał chustką. Robił to bardzo niezręcznie, bo był niewprawny i ręce trzęsły mu się z wzruszenia, ale ostatecznie obwiązał jako tako i owinął szalem.
Ból i zimno ocuciły chorego, jęczał cicho.
Tomasz wziął go na ręce, jak dziecko i zaniósł do powozu, – a potem noga za nogą ruszył do miasta.
III
Dziwnego uczucia doznał Hulatyński, gdy po trzech tygodniach, które przeleżał nieprzytomny, w silnej gorączce, w mieszkaniu Tomasza, nareszcie przyszedł do siebie.
Izdebka, w której go umieszczono, jakkolwiek wybielona i porządnie utrzymana była mała, niska, ściany miała pogięte od starości, a jedno jedyne okienko z małemi szybkami, które wychodziło na rzeczkę Młynówkę, płynącą poza domem, zasłonione jakimś kawałkiem zielonego perkalu, nadawało jej kolor zielonawy, brudny.
Hulatyński nigdy w życiu nie znajdował się w takiem nędznem pomieszkaniu, przyzwyczajony do wspaniałych pokojów, dywanów, aksamitnych mebli, do zbytku i elegancyi, ze wstrętem przyglądał się nagim ścianom i ubóstwu, które wyglądało tu z każdego kąta.
Nie mógł sobie zdać sprawy, gdzie się znajduje. Nic bowiem nie pamiętał co się z nim stało od czasu, gdy po niefortunnym strzale upadł na ziemię w lesie Bielańskim.
Jak na nieszczęście, właśnie nie było nikogo w domu, coby go objaśnił. Tomasz, jak zwykle, wyjechał rano na miasto, a żona jego poszła na strych wieszać bieliznę. Nikt się więc nie pokazał, choć parę razy wołał. Ta cisza i pustka przerażały go. Ciemna izdebka wydawała się grobem, w którym on leży jak pogrzebany w letargu, zapomniany przez wszystkich.
Podniósł się z trudnością na łóżku, uchylił firanki i wyjrzał. Potrzebował przekonać się, że nie jest żywcem pogrzebany.
Widok, jaki zobaczył, nie wiele go rozweselił. Rzeczka w ocembrowaniu czarnych, przegniłych desek, płynęła tuż pod oknem, brudna, rudawa, a za nią ciągnął się z drugiej strony wysoki mur klasztorny, który nadawał miejscu pozór więzienia i rzucał cień ponury.
Chory co prędzej opuścił firankę i odwrócił się. Ten ruch sprawił mu ból w twarzy. Chciał się dotknąć miejsca, które go zabolało, i trafił ręką na bandaże, któremi twarz jego była spowita aż pod oczy, jak mumia.
Ból wywołał chwilowe osłabienie. Bezsilny upadł znów na poduszki i leżał tak dość długo, wodząc oczyma, po zielonym pułapie, z którego cienki tynk odlatywał na kołdrę od czyjegoś stąpania na strychu, na obrazy świętych, wiszące rzędem obok siebie na przeciwległej ścianie, oraz na szafę, stojącą krzywo w kącie.
Wydziwić się nie mógł, jak ludzie mogą mieszkać w takich lepiankach i nie zbrzydzić sobie życia, bo przecież okropnem być musi tak żyć, tak mieszkać.
Rozmyślaniom jego wtórował jednostajny chód zegaru za ścianą i bełkotanie rzeczki o drewniane cembrowanie.
Naraz tę ciszę przerwały jakieś dziecinne wesołe głosy i śmiech srebrzysty, który się odezwał w drugiej izbie. Z przyjemnością przysłuchiwał się tym objawom życia, a zarazem dziwił się, jak można tak w nędznym mieszkaniu śmiać się i weselić.
Śmiechy te wnet ktoś uciszył surowym napomnieniem, a po chwili uchyliły sie drzwi, i weszła przez nie kobieta niemłoda w czepcu, ze wzrokiem utkwionym w niego.
Gdy zobaczyła, że on się jej badawczo przyglądał rozjaśniła się i rzekła:
– No, chwała Bogu, to już dobrze, skoro pan tak. Oj! mieliśmy tu nie mało strachu o jasnego pana! Mój chciał już doktora sprowadzać, bośmy się bali brać odpowiedzialność.
To opowiadanie starej nie wiele go jeszcze objaśniło, bo nie mógł się domyśleć, gdzie się znajduje. Dopiero, gdy mu powiedziała, że jest żoną Tomasza, przypomniał mu się cały ciąg wypadków.
A więc Tomasz go tu przywiózł, ukrył i wyleczył! Była to przysługa, za którą wcale mu nie był wdzięczny. Wolałby, żeby go był zostawił tam w lesie.
Więc kiedy wieczorem Tomasz powrócił do domu, i dowiedziawszy się, że jego pan już przyszedł do przytomności, wpadł ucieszony, aby mu ucałować ręce. – Hulatyński dość chłodno przyjął te oznaki czułości i zbył go kilku słowami pod pozorem, że jest jeszcze osłabiony i mówić nie może. Miał urazę do tego człowieka, że go ocalił. To ocalenie było stokroć gorsze od śmierci. Cierpnął cały z przerażenia na myśl, co dalej będzie?
Mógł wprawdzie, rzuciwszy pychę z serca, udać się o pomoc do tych, których sam nieraz wspomagał, żądać od tych, których żywił, aby jego teraz żywili, ale za dumnym był na to. Lubił wyświadczać łaski drugim, ale nie zdecydowałby się nigdy żyć na ich łasce. Zarabiać nie umiał, a choćby umiał, nie chciałby, bo uważał to za ubliżenie swemu stanowisku. Tak nizko nie chciał upaść. Pozostawało więc chyba szukać śmierci poraz drugi. Szło tylko o to, aby wybrać taką, któraby go nie zawiodła.
Długo w nocy rozmyślał nad tem, szukając najwygodniejszego i najpewniejszego sposobu pozbawienia się życia.
O pistolecie już ani myślał, bo miał jeszcze żywo w pamięci ową straszną chwilę, gdy wewnątrz jamy ustnej usłyszał ten przerażający huk, który go ogłuszył i odbił się echem równocześnie w czaszce jego i w sercu. Za nic w świecie nie odważyłby się więc doświadczać tego poraz drugi. Zresztą pistolet okazał się zawodnym. Przypomniał sobie różne wypadki samobójstw, o których czytał w romansach francuskich, jak: zaczadzenie, trucizna, śmierć w nurtach wody: ale żaden nie odpowiadał jego chęciom.
Topić się nie mógł, bo umiał pływać. Chybaby uwiązać kamień u szyi. Ale jakiegoż to kamienia potrzeba, aby nie wypłynął! Zresztą widział, że małe szczeniaki topi się w ten sposób, a to zestawienie psa i jego obrzydziło mu ten rodzaj śmierci. Zaczadzenie wydawało mu się nie dość męzkiem. Wszystkie szwaczki w romansach francuskich pozbawiają się w ten sposób życia. Trucizna byłaby najwygodniejszą, tylko idzie o trudność dostania, a więcej jeszcze o dostanie takiej, która zabija na pewno.
Stawał się smakoszem w wyborze śmierci; przebierał, grymasił, jakby tu szło o jakąś smaczną potrawę. Formalnie bawił się myślą o śmierci. Była to zresztą jedyna zabawa, jakiej mógł teraz sobie pozwolić.
Wśród tych rozmyślań usnął, – bardzo późno w nocy, bo prawie nad ranem i miał sen dziwny.
Śniło mu się, że widział balon płynący ponad ogrodami, ponad jakąś wieżą, na której on stał, i widział wiszący z tego balonu długi sznur, który muskał wierzchołki drzew, przesuwał się jak wąż po trawie i zbliżał się do niego, Wtedy uchwycił koniec owego sznura i w chwili, gdy szedł z balonem w górę, zakręcił go sobie koło szyi i uczuł się nagle porwanym w powietrze, uniesionym w górę i równocześnie duszonym. Ale duszenie to było tak przyjemne, jakby go kto łaskotał. I tak unosił się coraz wyżej i wyżej, między gwiazdy, słońca mleczne obłoki, po których goniły się aniołki, śmiejąc się i hałasując.
Ten śmiech go obudził, – i dziwił się, że po przebudzeniu nie ustawał. Słyszał go wyraźnie w przyległej izbie. Był to ten sam śmiech dziecięcy, który słyszał już wczoraj. Z przyjemnością przysłuchiwał się wesołemu szczebiotaniu dzieci i głośnym, serdecznym uśmiechom, które się dobywały z ich gardziołek, jak tryle słowicze. Przy tem akompaniamencie było mu weselej i widniej.
– Czy to wasze dzieci? – spytał Tomaszowej, gdy po chwili zjawiła się przy jego łóżku z kawą.
– Pewnie panu spać nie dały? – Przeklęte bębny! a zaklinałam je, żeby się cicho sprawiały! Ale gdzie to poradzić z tymi zbytnikami! Dziś niedziela do szkoły nie idą, to im się roboty przebiera.
– A dużo macie dzieci?
– To nie moje, proszę jasnego pana, – rzekła z westchnieniem. – Nam Pan Bóg nie dał dzieci. To sieroty po bracie. Wzięliśmy je za swoje, bo nam teraz dzięki Bogu i łasce pańskiej nie źle się powodzi. Jest taki miesiąc, co i stówkę się zarobi na czysto.
– Sto reńskich? – spytał zdziwiony. – I to wam wystarcza, żeby się wyżywić i dzieci posyłać do szkoły?
– Ale gdzieżby tam człowiek wydawał tyle na dom! – rzekła zgorszona podobnym przypuszczeniem. – Jeżeli się wyda z tego połowę, to już bardzo wiele, a resztę mąż zanosi do kasy oszczędności na książeczkę, żeby było na przypadek, czego broń Boże, choroby lub innego jakiego nieszczęścia… Ja także tam mam – mówiła mu przyciszonym głosem, z obawy, żeby kto nie podsłuchał, – złożonych kilkaset reńskich z prania na posag dla Maryni. Jeden urzędnik mi obrachował, że z tego co tam już jest, choćbym już nic nie dokładała, będzie miała po dwudziestu latach dwa tysiące. Ładny grosz! Z takiem posagiem będzie się mogła lepiej wydać za mąż. Chłopiec tego nie potrzebuje, bo sobie zapracować potrafi. On już teraz potrafi zarabiać lekcyami. A jakże! ma takich dwóch pędaków, nie wiele mniejszych od siebie, co ich uczy czytać i pisać i dostaje za to na miesiąc dwa reńskie i szklankę kawy z bułką raz na tydzień. Bo chłopak głowę ma dobrą i objęcie bystre; mam już i ja z niego wyręczenie, bo mi rachunki pisze za pranie.
Hulatyński słuchał to opowiadanie gadatliwej baby, jak się słucha cudownych powieści – coś w rodzaju podróży Guliwera po krainie Liliputów.
Gdy nazywała dwa tysiące reńskich majątkiem, co po dwudziestu latach miał służyć za posag dziewczynie, przypomniało mu się, że on przed kilku dniami posiadał daleko większą sumę, i uważał ją jako ostatnią zapowiedź zbliżającej się nędzy.
Z dalszego opowiadania i poufnych zwierzeń Tomaszowej dowiedział się, że na zebranie owych kilkuset reńskich, z których kiedyś miały urość dwa tysiące pracowała lat blizko trzydzieści, zbierając po kilkadziesiąt krajcarów tygodniowo. On, który tylko umiał trwonić wielkie sumy, ze zdumieniem i pewnem uszanowaniem począł oceniać tę drobną, mozolną, mrówczą pracowitość to wytrwałe, powolne gromadzenie centów, aby z nich tysiące urosły. Było to dla niego takiem samem zjawiskiem, jak owe pokłady kredowe, które się trwożą z milionów i bilionów drobniuchnych żyjątek. Ileż to ciężkich dni pracy, okaleczeń rąk, niespanych nocy, odmawianie sobie różnych potrzeb i przyjemności było potrzeba, aby z lichego zarobku zebrać taką olbrzymią sumę! Bo olbrzymią wydawała mu się ona, gdy się jej przypatrywał przez powiększające szkła własnego zdumienia.
Znał dotąd tysiączki papierowe, których kilkadziesiąt, a nawet kilkaset mieściło się wygodnie w głębi jego niezbyt wielkiego pugilaresu; ale tysiąc złożony z samych krajcarów Tomaszowej wydawał mu się niebotyczną cyfrą, na której widok dostawał zawrotu głowy, przed którą się pochylał z bałwochwalczą czcią.
Również trudnem do uwierzenia mu się wydawało, że można wyżywić cztery osoby przez miesiąc za kilkadziesiąt reńskich. On dziennie potrzebował więcej, choć był niby sam jeden. Stówka dla niego była bagatelnym wydatkiem, a piątki i dziesiątki nie miały prawie żadnego znaczenia, rzucał je bez rachuby, jako datki na piwo, gdy tu kilka takich dziesiątek stanowiło podstawę bytu całej rodziny.
I nie dość, że ci ludzie z tak skromnych funduszów siebie utrzymać mogli, ale jeszcze starczyło im na świadczenie dobrodziejstw, na wychowanie sierot i posyłanie ich do szkoły, gdy on przy swoich olbrzymich dochodach nic dobrego nie zrobił w życiu.
Dawał wprawdzie składki na jakieś cele dobroczynne, gdy się o to do niego udawano, sypał nieraz setki na tacę podczas kwesty wielkanocnej, szczególniej tam, gdzie widział ładne buziaki przy stoliku; ale robił to nie z poczucia obowiązku, jeno z fantazyi, a najczęściej dla popisu. Nie obchodziło go wcale, kto i jak korzystać będzie z tych pieniędzy i nie miał prawa do niczyjej wdzięczności. Zresztą dobroczynność taka bardzo skromną rubrykę zajmowała w jego wydatkach. Stokroć więcej kosztowała go taka rzesza przyjaciół, którą karmił przysmakami wybrednemi, poił szampanem, i czynił to nie przez uczucie, jakiejś życzliwości dla tych ludzi, bo przeważnie byli to ludzie tacy, których poznawszy lepiej, nie mógł szanować ani kochać, jeno dla siebie dla własnej przyjemności. I dla dogodzenia tym swoim zachciankom zmarnował cały majątek. I nawet nie przyszło mu nigdy na myśl, że to co robi, jest złem, jest poprostu zbrodnią społeczną. Owszem miał się za uczciwego człowieka, bo nikogo nie okradł i nie pokrzywdził.
Dopiero teraz, gdy los wyrzucił go za koło zaczarowane zbytku i wygodnego używania, gdy się ujrzał pomiędzy ludźmi pracującemi ciężko na chleb powszedni, przyszedł do przekonania, że był pasorzytem, bo się żywił bez pracy, używał życia i pieniędzy dla własnej tylko przyjemności, nie myśląc o drugich.
Co go jednak najwięcej dziwiło u tych ludzi, pośród których znalazł się teraz tak niespodzianie, to ich dobry humor i wesołość. Gdy wieczorem, po całodziennej ciężkiej pracy, cała rodzina zasiadła do wieczerzy, nie było wcale widać na ich twarzy znękania, zmęczenia, smutku, owszem panowała w tem kółku serdeczna wesołość, ożywiona rozmową, śmiechy a nieraz i piosenka słyszeć się dała.
Cóż to naprzykład za uciecha była, gdy Tomaszowa z okoliczności jego wyzdrowienia ugotowała herbaty z rumem i napiekła grzanek! Herbata była mętna, miała smak ziółek i Hulatyński musiał się zmuszać, aby parę łyków przełknąć, a grzanek wcale nie tknął, tymczasem reszta delektowała się tem, jakby największymi specyałami, i w całym domu była z powodu tej fety taka uciecha, że zdawało się ściany, sprzęty, szklanki ożywiły się tą ogólną wesołością i uśmiechały się razem z ludźmi.
Rozochocony Tomasz, rozmarzony arakiem, zaczął przyśpiewywać, i wziąwszy małą Marynię za rękę, nuż obracać się z nią w około. Chciał poczciwiec tem rozweselić swego pana, który siedział jakiś smutny i zamyślony.
Był zamyślony rzeczywiście. Myślał nad rozwiązaniem zagadki: co tym ludziom daje taki humor, takie zadowolenie? Nie umiał sobie na to odpowiedzieć, nigdy nie pracował, więc nie wiedział, że w pracy w wypełnianiu obowiązków tkwił ów talizman szczęścia, zadowolenia i wesołości. Przypatrywał się temu ze wzrastającym podziwem i przypomniał sobie, ile to on nieraz pieniędzy wydawał aby się zabawić, – ile nałamał sobie głowy nad wymyślaniem nowych rozrywek i mimo to często nudził się śmiertelnie. A ci ludzie przy skromnej wieczerzy, na którą wydali zaledwie kilkadziesiąt centów, mieli tyle uciechy i zabawy, że mogliby niejednemu śledzennikowi odprzedać połowę tego, i jeszczeby im dosyć starczyło na własną potrzebę.
A ten Kazik mały – chłopczyna ledwie odrósł trochę od ziemi, a już zarabiał na siebie. On także zdziwił nie mało Hulatyńskiego. Taki malec i już rwał się do pracy, a on trzydzieści kilka lat przeżył i nie pomyślał nigdy o tem. I choćby nawet chciał się wziąść do jakiej pracy, toby nie wiedział co począć. Do ciężkiej fizycznej pracy był niezdolny, bo miał za mało sił na to, a co do umysłowej, brakowało mu systematycznej nauki.
Raz Kazik, wyrabiając zadanie geometryczne, przyszedł go zapytać o sposób wykreślenia elipsy. Hulatyński nie mógł go objaśnić, bo sam nie miał o tem pojęcia, co Kazika ogromnie dziwiło, że taki duży pan nie wie tego, o czem uczniowie drugiej klasy już wiedzieć muszą.
Znał on wprawdzie języki – trzymano mu dla tego bony, – umiał trochę brząkać na fortepianie, ponabywał od korepetytorów, guwernerów, od gości bywających w domu ojca, a wreszcie od znajomych, dużo wiadomości z najrozmaitszych gałęzi wiedzy, – ale wszystko to było u niego pomięszane, jak groch z kapustą. Miał głowę jak magazyn, zarzuconą najrozmaitszemi przedmiotami, w której jednak z trudnością znaleść można było to, czego było potrzeba. Dosyć wiedział, aby o wszystkiem mówić w salonie, ale za mało, aby z tej wiedzy wyciągnąć jakąś korzyść dla siebie lub dla drugich.
Pewnego dnia, gdy z przymkniętemi oczyma leżał na łóżku, słyszał jak mały Kazik, sądząc, że śpi zapytał wuja: „Wujciu! czemże jest ten pan?” – a Tomasz dał mu odpowiedź przyciszonym głosem: „Niczem, jest sobie panem.”
Te ciche słówko „niczem”, padło jak ołów na jego serce i gniotło je boleśnie swoją prawdą. Bo w istocie był niczem.
Dopóki miał pieniądze, był panem, straciwszy je, nie miał nic i był niczem. Nie umiał nic i nie mógł się nikomu na nic przydać, nawet jeszcze zawadzał tym biednym ludziom, bo potrzebował ich opieki, pomocy, za którą nie mógł im nawet tak wynagrodzić, jak to było u niego zwyczajem.
Gdyby miał teraz w ręku choć połowę majątku, który przepuścił, to może z tym poglądem, jaki sobie wyrobił w biednej izdebce doróżkarza, zacząłby inne życie, lepsze pożyteczniejsze, zajmowałby się ubogimi, wynajdował potrzebujących, dostarczał im środków do pracy, ale bez pieniędzy byłyby to tylko próżne marzenia. Miał zaledwie tyle, aby wynagrodzić jako tako Tomaszostwo za tych kilka tygodni, przez które go żywili i opatrywali, mogło jeszcze przy skromnem życiu wystarczyć mu tych pieniędzy na miesiąc, dwa, ale co potem?
Nadziei dostania pieniędzy nie miał żadnej, zapracować nie umiał. Nie pozostawało mu tedy nic innego, tylko umrzeć.