Kitabı oku: «Grześ niepiśmienny», sayfa 3
Rozdział piąty. Usłużny kapral
Tymczasem rodzina, nie mogąc się doczekać listu od niego, zaniepokojona tym brakiem wieści, sama wystarała się przez komendę wojskową o adres i napisała do niego pierwsza.
Grześ, odebrawszy to pisanie, znalazł się teraz w okropnym kłopocie. Ciekawość go paliła dowiedzieć się, co w liście stoi a tu ani sposób znaleść takiego, coby przeczytał. Wpatrywał się w pismo całymi godzinami, chcąc z niego coś wyrozumieć; ale nie mógł. Poznawał tę lub ową literę, ale złożyć z tego żadnego wyrazu nie mógł. A ostatecznie trzeba było ten list w końcu przeczytać i odpisać na niego.
Po długich medytacjach i wahaniach Grześ nie widział innego sposobu tylko ten jeden, że trzeba będzie przecież iść do tego Marcina.
– Niech się dzieje, co chce – powiedział sobie – pójdę. Innej rady niema. Mimo tego postanowienia kilka dni jeszcze bił się z myślami, bo niemało go to kosztowało iść do człowieka, którego dawniej lekceważył sobie, iść, przyznać się niejako do nieuctwa swego, prosić go, jak o łaskę, żeby mu list przeczytał.
I gdyby to był rekrut, jak on – gdyby mógł iść do niego, jak równy do równego, no, to jeszcze pół biedy. Poszedłby do niego bez ceremonji, wziął go na piwo i przy gawędce powiedział: – ty, bracie, słuchaj, napisz no mi, przeczytaj – i rzecz skończona. Ale tu trzeba było stanąć, jak należy rekrutowi stawać przed kapralem, wyciągnięty, jak struna, salutując ręką i meldując się pokornie i mówić nie „ty”, jeno „panie kapral”. To nie było tak łatwe. Aż zaklął siarczyście na tę myśl. A skoro mus, to mus.
– Skoro – mówił sobie – żebrackie dziecko wyuczyło się tyle, że mogło kapralem zostać, to ty bałwanie jakiś – tak sam siebie nazwał – coś nie chciał się uczyć, nie umiesz nic, musisz zdjąć pychę z serca i iść do niego.
To powiedziawszy, zrobił na prawo zwrot i poszedł po raz drugi do wsi, w której stał kwaterą Marcin kapral; poszedł tam z tym nieszczęśliwym listem w ręku.
Marcin zmienił się bardzo od tego czasu, jak go Grześ nie widział. Zrobił się z niego wojak całą gębą: wąsy wywiksowane i wykręcone po węgiersku do góry, włosy wypomadowane i rozdzielone z tyłu, jakby u jakiego lejtenanta, – słomka z włoskiego cygara za uchem i szykowność miał prawdziwie oficerską.
Grzesia przyjął tak, jak na kaprala przystało, po wojskowemu, z góry – niczem nie pokazał po sobie, że go poznał, że go znał kiedyś; ale list mu przeczytał, przeczytał sucho, obojętnie, zimno, że Grzesiowi, aż się markotno zrobiło, że ojcowie tak go ozięble pozdrawiają. Stało tam wprawdzie w liście: „sercem ukochany synu, – dowiadujemy się o twoje zdrowie i powodzenie” „my, dzięki Bogu, zdrowi” itd. – ale to wszystko było jakoś sucho napisane, bez żadnej czułości, bez serdeczności. Tak mu się przynajmniej zdawało, gdy słuchał czytającego. A co go najwięcej bolało, to to, że o Marynce nie było wzmianki żadnej. Gdyby sam był umiał przeczytać list, byłby się przekonał, że tam było i od Marynki pozdrowienie, że go się zapytywała przez ojców także i o jego zdrowie i powodzenie; ale pan kapral czytając, umyślnie, może przez złośliwość, aby mu dokuczyć, a może dla innego wyrachowania opuścił te słowa. Grześ miał ochotę spytać się, czy od Marynki niema pozdrowienia, ale nie śmiał. Zaledwie tyle miał odwagi, żeby prosić pana kaprala, czyby oni nie byli tak dobrzy i nie napisali ojcom odpowiedzi. Marcin po małym namyśle zgodził się, kazał mu tylko przynieść sobie papier, pióro, markę listową i pięćdziesiąt krajcarów za napisanie, bo taka jest taksa – rzekł, z powagą kręcąc wąsa.
Grześ dostarczył tego wszystkiego, wypowiedział, co chce, żeby było napisane: jakie tu ma strapienie z mustrą, i z tem, że się dostał między samych Niemców, jak mu tęskno bez domu, bez swoich, choć te Węgry taki ludny kraj i wina w nim tak tanio dostać można, jak barszczu. Prosił, żeby napisać, że on dzięki Bogu zdrów, że urodzaje tutaj ogromne, że sobie z domu zapomniał szkaplerz zabrać poświęcony u Matki Boskiej Różańcowej na odpuście w Krakowie, żeby mu go posłali przez okazją, chwalił im co to za wyborna ta węgierska słonina, że się jej odjeść trudno, a w końcu, lubo z wielką nieśmiałością, wykrztusił z siebie pozdrowienie dla Marynki, czy chora, że o niej wspomnienia nie ma w liście.
Wstyd palił mu twarz, gdy to mówił, bo Marcin patrzał mu w oczy z jakimś takim drwiącym uśmiechem, że Grześ wolałby się pod ziemię schować, albo uciec daleko, żeby tych bazyliszkowych oczu, co się śmiały z niego, nie widzieć. Ale dla listu musiał to znieść spokojnie.
Za parę dni list był gotów. Grześ wysłuchał go, jak kazania z uwagą ogromną. Było w nim wszystko, co chciał, tylko tak jakoś mało serdecznie to mu się wydało napisane. Gdyby on umiał pisać czuł, żeby to wszystko czulej napisał, że ojcowie i Marynka musieliby się zbeczeć nad jego listem. Ale skoro nie umiał, więc musiał się kontentować tem, co napisał Marcin.
Mniejby jeszcze był kontent z tego listu, gdyby był wiedział, że tam w nim o Marynce żadnej wzmianki nie było; Marcin czytał mu niby, że pozdrawia Marynkę, że dowiaduje się o jej zdrowie, czy pamięta o nim, jak on o niej; ale czytał to z pamięci. W liście tego wcale nie napisał. Natomiast napisał, czego jednak Grzesiowi nie przeczytał – napisał bardzo wiele o sobie, niby nie od siebie, tylko od Grzesia.
– „Jest tu – pisał niby od Grzesia – w naszym pułku Marcin Dudziak, alem z nim nie dużo gadał, bo on teraz wielka figura, ze samymi starszymi tylko przestaje – kapralem jest, ale co ino patrzeć, jak feldfeblem zostanie, bo go pułkownik strasznie lubi, a panny pułkownikówny w oczy go chwalą, że taki swarny i ładny z niego chłopiec. Zapytywał mnie o Marynkę i kazał ją pozdrowić i powiedział, że choć Węgierki ładne, ale ona jemu najmilsza”.
List ten sam Grześ poniósł na pocztę – biegł, jak pies więcej niż milę, bo chciał, żeby jaknajprędzej wiadomość o nim miała rodzina i Marynka.
Rozdział szósty. Co myślała Marynka o Grzesiu i Marcinie
W istocie radość była wielka, gdy list doszedł do wsi. Rodzice bowiem, nie mając długo wiadomości o synu, trapili się, czy nie chory, czy nie umarł, czego Broń Boże. Byli tak ciekawi, co w liście stoi, że nie mieli cierpliwości biegać z nim do profesora, tylko pobiegli, gdzie im było najbliżej, do chaty wójtowej i kazali Marynce czytać na gwałt.
Czytała, jak umiała – nie uważając na przecinki, na punkty, – czytała jednym ciągiem, odpoczywając tam, gdzie jej tchu brakło, przekręcając wyrazy; ale ostatecznie rodzice, którzy słuchali więcej sercem, niż uszami, dowiedzieli się, czego chcieli, o co im najbardziej chodziło, że ich synalek zdrów, że mu tęskno bez domu. Matka chciała mu co tchu szkaplerz posyłać i pierogi, które właśnie popiekli na święta i święcone jajko, kiełbasę, aż dopiero wójt ją musiał mitygować, że on teraz na to nie patrzy, bo tam ma lepsze przysmaki. Wójt był także w wojsku na Węgrach, to wiedział dobrze.
Choć list wydawał się Grzesiowi za smutny, za mało serdeczny, to jednak i matka i ojciec spłakali się przy nim, że ciągle to sukmaną, to rękawem musieli sobie nos i oczy wycierać. To ich tylko dziwiło i smuciło, że o Marynce żadnej wzmianki nie było. Wójta to zapomnienie i gniewało i obrażało nawet.
– To Marcin – mówił – i obcy i do tego kapral, a o Marynce nie zapomniał. Mówił, że ona mu najmilejsza, choć Węgierki – fiu, fiu, co to za dziewczęta te Węgierki – mało to ich widziałem.
Wojciechowie nie słuchali tego, co wójt mówił o Węgierkach, bo im w głowie tylko to było, dla czego Grześ nie zrobił żadnej wzmianki o Marynce, ani ją pozdrowić nie kazał. Zafrasowało ich to zapomnienie i medytowali, co to być mogło.
– Przecie – mówiła Wojciechowa – jak go postrzygli i miał iść, to sam mi się przyznał, że mu najbardziej żal Marynki odchodzić, prosił mnie, bym na nią miała oko, żeby mu dziewucha figla nie wypłatała i do innego serca nie obróciła. A teraz miałby zapomnieć.
– Bo może on do jakiej Węgierki obrócił serce – rzekł wójt.
– E! co też gadacie, takby od zaraz.
– U Węgrów to duchem idzie, bo to naród gorący, wino ich grzeje i pali – a szelmy Węgierki umieją bałamucić chłopaków – o! umieją.
Tu zaczął im opowiadać różne w tym sposobie wypadki, na które patrzał własnymi oczami, lub znał ze słyszenia.
Marynka słuchała tego nie słuchając, – bo kiedy jej ojciec mówił, ona myślała sobie o Marcinku. Gdy w liście czytała o nim, to serce zaczęło jej skakać w piersiach, jak wiewiórka w klatce i ognie jej na twarz buchnęły, że zdawało się spali ją; szczególniej, gdy czytała, że ona mu milsza, niż wszystkie Węgierki.
To ją tylko dziwiło, że Grześ o tem pisze.
– Czy on głupi – myślała sobie – żeby takie rzeczy pisał. Chyba, że taki głupi i niewiedzący – kręci bicz na siebie samego.
Nie od dzisiaj miała ona już serce do Marcinka. Gdy go wzięli do wojska i słuchu o nim nie było, to dziecinne przywiązanie wyszumiało jej z głowy; ale teraz buchnęło na nowo, jak ogień rozdmuchany z popiołu i objęło ją całą. O Marcinku tylko teraz myślała i pisząc list do Grzesia z polecenia ojców, co kilka wierszy powtarzała, że wszyscy pozdrawiają Marcinka i dziękują mu sto razy za to, że pamięta o nich i żeby prędko wracał do wsi, to ludziom będzie weselej. Oj kosztowało ją niemało to pisanie, nie przez wstyd dziewiczy, jeno przez to, że nie mogła powiedzieć tego wszystkiego, coby chciała, bo to przecież list był nie dla Marcinka, ale dla Grzesia. Kosztowało ją trudu niemało także dla tego, że ręka jej, odwykła już od pisania, stawiała litery koszlawe i niekształtne, a ona chciała jak najpiękniej napisać w nadziei, że może Grześ Marcinkowi ten list pokaże.