Kitabı oku: «Zaklęte pieniądze», sayfa 2
Kiedy już jesteśmy w Poroninie, muszę wam dodać, że przed wybudowaniem kościoła w Zakopanem, tutaj lud chodził na nabożeństwo. I dziś jeszcze wielu Zakopian chętnéj tu ciągnie w niedzielę i święta, a szczególniéj na Maryę Magdalenę, bo wtedy tu odpust. Suną wtedy z różnych stron i gościeńcem i po stokach gór, niby kolorowe robaczki, górale i góralki, a między nimi widać ciemne, połyskujące jak jedwab koszule juchasów5. W ten dzień bowiem przychodzą oni z gór na dzień cały; pomodlą się w kościele, potańczą w karczmie, i nad ranem wracają znowu do owiec w góry. W ten dzień nietylko kościół, ale i cmentarz w Poroninie jest pełen ludu. Górale bowiem, podobnie jak Tyrolczycy, są bardzo nabożni. Każdy wita się słowem bożem, przechodząc koło siebie, księdzu na mszę chętnie ostatni grosz poniesie, po drogach stawia krzyże i figury, i parę razy do roku pielgrzymuje do Kalwaryi na nabożeństwo i ogórki, a do Krakowa na Matkę Boską Szkaplerzną, zkąd przynosi do domu szkaplerze i kukiełki. Moja Tereska, choć to nie był odpust, wiozła spory tego zapas dla krewnych swoich. Przez drogę układała i rodzielała te prezenta, tłumacząc mi, dla kogo który przeznacza.
Zaledwie pół mili oddzielało nas od domu Jędrka. Tatry widać było w całéj okazałości przy blasku zachodzącego słońca. Z sinych lasów wysuwały się nagie, skaliste wierzchy jedne po drugich, ubielone tu i owdzie śniegami, ozłocone słońcem i pokrajane czarnemi smugami cieniów, które rosły w miarę im słońce bardziéj się zniżało. Jechaliśmy wśród szmaragdowych, pachnących łąk, na których ludzie zajęci byli zbieraniem siana. Dunajec szumiał wciąż koło drogi; wody jego miały przejrzystość kryształu, w głębszych miejscach przybierały przejrzysty kolor zielony, a wśród kamieni rozpryskiwały i pieniły się białą jak śnieg pianą. Po pół godziny takiéj jazdy spytałem Jędrka:
– A gdzież twój dom? Chyba gdzie za wsią.
– Kaj ta panoczku koniec wsi… będzie z pół mili jeszcze. A my mieszkamy przed kościołem. O! tam.
Wskazał batem na drugą stronę rzeki, gdzie pod lesistą a w połowie uprawną górą Gubałówką stało kilka chat otoczonych olszynowym gajem. Skręcił na prawo z drogi, minął mostek i młyn, przejechał łąkę i zatrzymał wózek przed chatą, na progu któréj siedział stary góral z siwemi długiemi włosami, trzymając na kolanach małą, może czteroletnią dziewczynę, a dwoje innych dzieci bawiło się koło niego.
– Pochwalony – rzekł Jędrek, zeskakując z wozu.
– A, to wy… na wieki… witajcie – odrzekł stary. Kogożeście to przywieźli?
– Panoczka z Krakowa.
Stary podał mi na powitanie pomarszczoną i spracowaną rękę i rzekł:
– Witajcie.
Tereska tymczasem przywitawszy dzieci i wpakowawszy im w ręce bułki i rogale, poszła wyprzątać dla mnie izbę.
II. Zakopane i jego mieszkańcy
W godzinę po przyjeździe leżałem już, wypoczywając po trudzącéj drodze, na wysokiem łóżku góralskiem, wysłanem świeżem sianem, przykrytem białą płachtą. Nademną na żerdzi wisiały pierzynki i poduszki w kraciastych niebieskich poszewkach. Im więcéj takiéj zapasowéj pościeli, tem lepiéj to świadczy o zamożności domu. Pościel bowiem, kożuszki i płótno, stanowią tu majątek domowy; a obrazy i miski polewane, świecące na rzeźbionych półkach dokoła izby, należą do koniecznych warunków zamożności. Miski te, talerze i garnuszki mało kiedy są używane, a liczba ich rośnie z każdym jarmarkiem lub odpustem. Górale lubują się w tego rodzaju zbytku. Żadna izba nie obejdzie się bez téj ozdoby. Izby góralskie odznaczają się, szczególniéj w lecie, czystością, a że są niebielone, jeno deskami wyłożone, więc zdają się podobne do wnętrza skrzyni wylepionéj obrazami. Stół na skrzyżowanych nogach, ławy wysokie stojące dokoła ścian i szafeczka bez drzwi, stanowią całe umeblowanie takiéj izby, nazywanéj tu świetlicą, choć małe okienka niewiele dają światła. Po drugiéj stronie sieni jest tak zwana izba piekarska, która w porze letniej, gdy świetlice wynajmuje się gościom, służy za mieszkanie całej rodzinie góralskiéj. Tam oni siedzą, warzą i jedzą, a sypiają wtedy w szopie na sianie.
W téj chwili z izby piekarskiéj dolatywały mnie urwane tony strojonych skrzypców i głosy piszczałek, na których dzieci Tereski niemiłosiernie wygwizdywały. Nie mogłem usnąć, więc poszedłem tam. Koło pieca, na którym warzyła się wieczerza, stała Tereska i dużą łyżką mięszała mąkę na kluski; tuż przy ogniu siedziała córeczka jéj Kasia i grzała bose nóżki, a dziadek siedział przy niéj i przez okulary w rogowéj oprawie czytał zatłuszczoną jakąś książkę. Jędrek zaś leżąc na łóżku popychał od czasu do czasu jedną nogą kołyskę wiszącą nad nim na żerdzi i kołysał do snu najmłodszego syna.
– A wy co czytacie? – spytałem dziada.
– Sennik, panie – odrzekł stary, zdejmując okulary.
– A to na co?
– Jak to na co? czy to nie wiecie, na co sennik? Żeby sen wytłumaczyć i wiedzieć, jaki numer postawić na loteryi.
– A czy to religia pozwala wierzyć w sny?
– A czemu nie? To przecie sny, jak wszystko, od Pana Boga pochodzą, a są tacy ludzie, którym Pan Bóg daje moc cudowną odgadywania snów, jak Józefowi Egipskiemu.
– Albo temu, co pisał tę książkę.
– A kto wie? Może on to ma od Pana Boga. Inaczéjby nie drukował przecie.
Wiedziałem, że nie przekonałbym starego o fałszywości jego wiary rozumowaniem, i zamiast czas na to tracić, zapytałem wprost:
– No i wyśnił wam się jaki sen podług sennika?
– Ba, niejeden.
– Może i numera jakie trafiliście?
– To nie, bo nie każden numer dobrze się wyśni. Inaczéj ludzie by straszne majątki porobili na loteryi. Ale jak kto ma szczęście, to często dobrze utrafi.
– A wy nie macie szczęścia?
– Kto to wie? To wszystko od mocy boskiéj zawisło. Może mnie jeszcze sądzono być bardzo bogatym, nie przez loteryę, to innym sposobem. U nas tu na bogactwie nie zbywa, tylko trzeba wiedzieć, jak go szukać.
– I gdzież te bogactwa? – spytałem.
– Wszędzie – rzekł stary Bartłomiej z tajemniczą miną – po pieczarach, po starych dębach, pod skałami, a i w ziemi niemało złota. Ta to wy piśmienny człowiek to musieliście zapewne czytać, że tu u nas były kopalnie złota i srebra za starego króla. Za Kościeliskami można jeszcze widzieć jamy, gdzie były roboty. Jeżeli było złoto, to i jest, gdzieżby się podziało? Wszystkiego ludzie nie zabrali, bo Pan Bóg ma więcéj, niż rozdał.
– Może być – odrzekłem, by uleczyć starego z jego próżnych nadziei, że w staréj robocie i w innych miejscach w górach znalazłoby się trochę złota lub srebra, ale dobywanie więcéjby kosztowało, i dlatego nikt się nie kusi o to.
Bartłomiej potrząsnął głową z niedowierzaniem.
– Byli tu tacy – rzekł – co inaczéj mówili. Jednego roku przyjechał tu jakiś niemłody pan z cudacznemi jakiemiś sprzętami, przez które patrzał, wkładał do wody, brał ze sobą na góry i przyglądał się im co chwila.
– To były zapewne lunety, barometry i termometry?
– Nie wiem, jak się to tam wszystko nazywało, aleśmy z tem chodzili po różnych górach i parowach, a pan ów ciągle coś oglądał, pukał w skały, zaglądał do każdéj dziury i pilnie to wszystko zapisywał. To był nielada spekulant, i ja się zaraz domyśliłem, czego on szuka.
– I czegóż?
– A jużcić złota. Przecież za czem innem nie łaziłby tak skwapliwie. Raz nawet ośmieliłem się spytać go o to, choć to był mruk wielki, i rzekłem:
– Cóż panoczku, znajdziemy te bogactwa, czy nie?
– A on rozśmiał się z was?… co?
– Coby się zaś miał śmiać? Spojrzał on na mnie dziwacznie jakoś i rzekł poważnie: macie wy bogactwa większe, niż się domyślacie; tylko je dobyć trzeba. W tem sztuka. A to był mądry człek, panoczku, i rzetelny, to pewnie nie kłamał.
Gdy to opowiadał o nieznajomym podróżniku Bartłomiej, cała rodzina słuchała go z wielkiem zajęciem, a najbardziéj Jędrek. Podniósł się na łóżku, odłożył skrzypce na bok i zasłuchał się cały, a oczy jego blyszczały dziwnym ogniem.
– Gdyby to znaleźć taki skarb – odezwał się, gdy ojciec przestał mówić – człekby nie potrzebował tak ciężko pracować, i odetchnąłby trochę.
– A czy wy wiecie – spytałem – co nieznajomy rozumiał pod bogactwem owem?
– A cóżby, jeno pieniądze.
– Tak, ale pieniądze zaklęte, które bez pracy dobyć się nie dadzą.
Chciałem daléj o tem mówić, gdy drzwi się otworzyły i wszedł młody góral w czarnéj koszuli i lichem ubraniu.
– Pochwalony… witajcie – rzekł.
– Witaj Stachu.
– Wy dawno z Krakowa?
– Co ino.
– I cóż Kuba zdrowy? – spytał, zbliżając się do Tereski. – Pytał się o brata, którego odwiedzali w lazarecie.
– Oj, nie wygrzebie się z téj biedy.
– Pozdrowiliście go odemnie?
– A coby nie?
Rozmowa się urwała. Góral usiadł pod oknem, milczał chwilę, potem spytał starego:
– Wy nie idziecie do bani?
– Bo ja wiem? – odparł, skrobiąc się po głowie Bartek i namyślał się.
– Chodźcie, chodźcie, zarobicie parę papierków to dla nas biednych niemała rzecz.
– Paroma papierkami biedy nie wyżenie z chałupy.
– Ale to zawsze pomoc. Chodźcie, chodźcie; z wami mi jakoś raźniéj robić. A dawnoście już nie byli. Kasyjer pytał się, czy już nie chcecie być hawiarzem?
Nie zrozumiałem wiele z téj rozmowy, i dlatego zapytałem się Jędrka, co znaczy bania, a co hawiarz?
– Bania, wiecie – rzekł Stach żywo, wyręczając leniwego Jędrka – to jama, gdzie kopiemy rudę.
– Jaką rudę?
– Ano żelazną. A my, co kopiemy, nazywamy się hawiarze. Wiecie teraz?
Rozgadawszy się, opowiadał mi daléj Stach, że pracują w bani pod Magórą, że pracują spółkami po czterech lub sześciu, że oprócz zarobku dostają za nowego właściciela mundur górniczy, że mają swoją muzykę i inne tym podobne rzeczy. Potem, znowu zwrócił się do Bartłomieja, który jakoś nie miał ochoty iść do bani, i tak go zaczął namawiać, że stary zdecydował się iść i wyszedł do komory, by się przebrać.
– I nocą pójdziecie? – spytałem.
– A nocą, panie, żeby rano już rozpocząć robotę. Teraz miesiączek świeci, to pójdziemy raźno.
– To przyjdziecie pomęczeni.
Rozśmiał się wesoło i rzekł:
– A czem?… Góral chodzeniem się nie zmęczy tak prędko.
Spojrzał na skrzypce i odezwał się:
– Ano byś zagrał co Jędrku.
Jędrek nie dał się długo prosić. Ochota do grania i tańca u górali na poczekaniu. Byle skrzypki i trochę miejsca, już zabawa i taniec. Ledwie Jędrek przyłożył skrzypce do twarzy i grać zaczął, przytupując sobie nogą, wnet Stach począł przebierać nogami i skakać; a za nim wysunęła się Tereska z pod pieca i kółkiem kręciła się koło niego. Czasami Stach zatrzymał się, klasnął w dłonie, wtedy ona wpadała mu w ramiona, zakręcili się oboje, jak wicher, gdy tumanem liści i prochu zakręci; i znowu puścili się, i on przebierał i tupał na miejscu nogami, a ona drobym kroczkiem boczkowała koło niego.
Tak tańcuje góral w domu, w szałasie, tak samo w karczmie. Choćby było najwięcéj miejsca i ludzi, zwykle tańcuje tylko jedna para lub dwie, reszta się przypatruje tylko. Taniec ich więc jest raczéj popisem, niż uciechą. Znają wprawdzie i Lacha6, ale go nie radzi tańcują; wolą zawsze swojego dreptaka.
Jeszcze Stach nie ukończył tańca, gdy wszedł Bartek w posmolonem ubraniu hawiarza, miał na plecach worek z narzędziami i chlebem na dni kilka, a w ręce kaganek górniczy. Zaraz po wieczerzy ruszył ze Stachem w drogę.
Po jego odejściu wróciłem do mojéj izdebki i wnet położyłem się spać. Obudził mnie grzmot silny. Zerwałem się przestraszony i pobiegłem do okna, które gwałtowny wicher otworzył. Na dworze było ciemno, chmury warczały częstemi grzmotami, a błyskawice od czasu do czasu rozdzierały ciemności i rzucały oślepiające blaski na okolicę. Burza stawała się coraz zawziętszą, silniejszą. Wiatr szamotał olszynowym gajem, targał go i szarpał nielitościwie, wył między chatami i huczał w kominie. Dunajec szumiał i pienił się wezbranemi wodami, a deszcz lał strumieniem. Stałem długi czas w oknie, myśląc o Stachu i Bartłomieju, czy wczas przed burzą doszli do kopalni, lub czy ich burza w drodze zaskoczyła. Zmiana wiatru, który skierował deszcz prosto w moją izbę, zmusił mnie zamknąć okno. Późno w noc ustała burza, i położyłem się spać powtórnie koło trzeciéj.
Na drugi dzień po burzy śliczne nastało rano. Okolica cała obmyta deszczem wyglądała świeżo i pięknie, jak dziewczyna, gdy po płaczu się uśmiechnie. Powietrze było świeże, czyste, drzewa zieleńsze, na każdym listku drżały brylantowe krople rosy, w których promienie słoneczne łamały się różnemi kolorami.
Wyszedłem przed chatę. Tereska z sierpem szła w pole.
– Słyszeliście panie zawieruchę? – spytała.
– Trudno było nie słyszeć. Straszna burza. Musiała waszego ojca złapać w drodze.
– Przeczekali ją pewnie w karczmie w Kuźnicach.
– A gdzież Jędręk?
– Poszedł siec trawę na Gubałówkę. O! widzicie go panie tam, pod lasem.
– Pójdę do niego.
– A idźcie. Nadziwicie się ztamtąd światu, bo ztamtąd go moc widać.
Poszedłem ścieżką w górę. Im wyżéj szedłem, tem piękniejszy odsłaniał się widok na dolinę zakopiańską i góry. Dolina ta ciągnie się długim pasem wzdłuż Dunajca, pokrajana kilkoma górskiemi potokami, zarosła tu i owdzie świerkowemi lasami; ciemne chaty góralskie porozrzucane szeroko ożywiają ją, a kościół z dzwonnicą, otoczony dość gęsto chatami, stanowi główny punkt téj zielonéj doliny, ciągnącéj się aż pod lesiste podnóża gór. Len i owies stanowią całe gospodarstwo rolne górala, koło domów widać grządki kapusty i ziemniaków, starannie i z trudem utrzymywane; resztę pola zajmują łąki ubarwione przeróżnem kwieciem. Łąki te żywią konie i bydło; owies i ziemniaki stanowią jedyne pożywienie górala, a len odziewa go. To też zbiór siana, owsa i lnu, to najważniejsze chwile w życiu tutejszego ludu. Nieprzyzwyczajony on do systematycznéj i ciągłéj pracy, jaką widzimy na dolinach; ale gdy przyjdzie pora stosowna, to każdy pracuje za trzech i zwija się żywo i zręcznie, bo od pośpiechu zależy wszystko. Natura tu kapryśna, pogoda niestała; trzeba więc korzystać z chwili porywać z pola plon przed deszczem i śniegiem. Wtedy jeden drugiemu pomaga, i to nie za zapłatę, ale bądź przez pokrewieństwo, bądź przez dobre serce. Najemników nie widziałem w górach. Pod tym względem jest stosunek bardzo patryarchalny. Jeżeli jaki zamożny gazda ma zbierać owies lub len, wszyscy znajomi jego, krewni, sąsiedzi idą mu pomagać, a jeżeli jeszcze do roboty sprowadzi muzykę i da wódki trochę, to nie potrzebuje się już troszczyć o robotników. Chłopcy i dziewczęta zwijają się ochoczo przy odgłosie skrzypców i basów; jedna para zwykle tańczy, inne pracują, potem inna tańczy na przemiany, i robota idzie żywo wśród ogólnéj wesołości, śmiechów i śpiewów. Gazda odwzajemniając się za taką pomoc uboższym robotnicom, to zagon pod ziemniaki zaorze, to len im zwiezie do stodoły, lub inne sąsiedzkie oddaje usługi. – Główną tu rolę gra pokrewieństwo; ależ bo cała wieś stanowi jednę rodzinę. – Jeżeli kto komu nie brat, to swat, albo kum. Zakopianie bowiem żenią się dość chętnie między sobą. Tylko zamożniejsi wydają swoje córki do Orawy lub na Węgry. Mąż, który idzie na grunt żony, przyjmuje jéj nazwisko i wołają go we wsi po tem nazwisku. Nazywa się to, że się przyżenił. I tak np. mój Jędrek po żonie nazywał się we wsi Jadzarz, choć właściwe nazwisko jego było Tatar. „Woła się Jadzarz, a pisze się Tatar” – tak określiła mi to Tereska, która szła ze mną pod górę na robotę do swego dziadka. W połowie drogi poszła na prawo, a ja skręciłem na lewo ku Jędrkowi. Widok ztąd był prześliczny. Na tle niebiesko-perłowego nieba rysowały się jak na mapie dokładnie wszystkie szczyty od Orawy do Spiżu, coraz to wyżéj. Wyglądały jakby schody do nieba.
– Widzicie panoczku – tłumaczył mi Jędrek, przerwawszy za mojem przyjściem robotę i oparłszy się na kosie – te góry, co tam za mgłą widać, to Rohacze, Kominy, a ta góra, co się wtyle chowa i tylko jéj czubek widać, to Bystra, a panowie nazywają Pyszna. Zobaczycie ją lepiéj, jak pojedziecie w Kościeliska, bo tamtędy do niéj dostać się najłatwiéj. A tu bliżéj nas ta ruda góra, co tak sterczy nad reglami, to Czerwony wirch.
– A to co za jedna, co jak dwa ogromne skrzydła sępie się wydaje?
– To Gewont. Ej miłoć panoczku popatrzeć ztamtąd na świat Boży. Dobrzeście powiedzieli, że to skrzydła, bo kto na nich stanie, to mu się zdaje, że jak ptak może latać po okolicy. Domy, pola, kościoły i rzeki widno ztamtąd jakby na papierze wymalowane, a takie to wszystko małe, że strach. Gościeniec i Dunajec to ztamtąd wydają się, jakby kto białe nitki położył na zielonéj trawie, a naszéj chaty ani dopatrzeć, chyba przez te rury, co to panowie mają. Patrzał i ja raz przez taką rurę ztamtąd.
– A ty chodził z panami za przewodnika?
– Nie, ja tam juchasił na Małéj Łące, to często za owcami chodziłem na Gewont, często siadałem w tym siodełku. Strach spojrzeć ztamtąd na dół. Jakby człek zleciał, toby się na kawałeczki rozsypał, bo naga skała idzie aż do samego dołu, jak ściana.