Kitabı oku: «Don Kichot z La Manchy», sayfa 55
Rozdział IV
W którym opisana jest straszna i niesłychana walka, jaką stoczył Don Kichot z pokojowcem Tosilos w obronie córki pani Rodriguez.
Książę i księżna nie żałowali psot wyrządzonych Sanchy w danych mu na żarty przez siebie rządach, tym więcej, gdy tego samego dnia marszałek powróciwszy, opowiedział im co do joty wszystkie słowa i postępki Sanchy w ciągu tych kilku dni. Opisał im w końcu szturm do wyspy, przestrach Sanchy i ucieczkę jego, co wszystko wielce ich zabawiło.
Dalej historia opiewa, że dzień walki nadszedł. Książę kilkakrotne dawał pokojowcowi swemu, Tosilosowi, instrukcje, jak ma sobie począć, by zwyciężył Don Kichota, ale mu szwanku nie zadał ciężkiego, ani też zabił. Rozkazał, aby żeleźce zdjęto z włóczni, przekonawszy Don Kichota, iż miłosierdzie chrześcijańskie, którego praktyką zawsze się chełpił, nie pozwala, aby walka toczyła się na śmierć i życie i że i tak wiele czyni, kiedy im pozwala potykać się na ziemi swojej, pomimo zakazu, przez konsylium trydenckie wydanego przeciw podobnym pojedynkom. Don Kichot odpowiedział, że pozostawia całkowicie jego książęcej mości urządzenie pojedynku i że będzie mu we wszystkim posłuszny.
Książę kazał wznieść przed tarasem zamkowym trybunę, w której zasiąść mieli sędziowie walki i powódki sprawy, to jest matka z córką. Kiedy dzień straszny nadszedł, mnóstwo ludzi ze wsi i folwarków okolicznych przybiegło, aby być świadkami spotkania, bo nigdy dotąd najstarsi ludzie w tym kraju, ani ci nawet, co już pomarli, o podobnym boju nie słyszeli.
Pierwszy wstąpił w obręb szranków mistrz ceremonii; obszedł i obejrzał cały plac boju, aby nie było żadnego podstępu, żadnej przeszkody ukrytej, o którą można by zawadzić i upaść. Potem przybyła dama i córka; zasiadłszy na wyznaczonym dla siebie miejscu, zakwefione aż po szyję, z wielką w postawie pokorą. Don Kichot stał już w szrankach. Wkrótce później ujrzano przybywającego od strony tarasu ogromnego Tosilosa na dzielnym rumaku, pod którego kopytami ziemia tętniła, z przyłbicą zapuszczoną, wyprężonego na siodle, okrytego zbroją ciężką i świecącą; towarzyszyło mu kilku trębaczy. Koń był fryzyjski, szeroko piersisty, maści ślicznej, jabłkowatej. Dzielny zapaśnik dobrze przez księcia został wyuczony, jak ma postępować względem walecznego Don Kichota z Manchy. Przede wszystkim miał sobie zalecone nie dobijać go; przeciwnie nawet, unikać pierwszego uderzenia, aby uchronić zapalczywego rycerza od nieuchronnej śmierci, gdyby wprost wpadł sam na cios. Tosilos objechał wkoło szranki, a stanąwszy przed damami, przyglądał się czas niejaki tej, która go na męża żądała.
Marszałek wezwał Don Kichota, który się już stawił na placu i wobec Tosilosa zapytał dam, czy się zgadzają, aby Don Kichot sprawę ich wziął na siebie. Odpowiedziały, że zgadzają się i że wszystko, co w tej mierze uczyni, uważać będą za ważne, dobre i prawne. W tej chwili księstwo ichmość zasiedli na galerii ponad szrankami, które otaczały tłumy ludu, przybyłe dla przyjrzenia się po raz pierwszy tak krwawej bitwie. Warunkiem głównym było, iż gdy Don Kichot odniesie zwycięstwo, przeciwnik jego musi się ożenić z córką damy Rodriguez; jeżeli by zaś sam zwyciężony został, to tamten zwolniony będzie ze swego słowa i niezobowiązany do żadnej więcej odpowiedzialności.
Mistrz bez ceremonii rozdzielił między zapaśników plac boju i słońce i każdego z nich postawił na właściwym miejscu. Uderzono w bębny, powietrze zagrzmiało hukiem trąb, ziemia się zatrzęsła pod kopytami końskimi, a w ciekawym tłumie, oczekującym szczęśliwego lub nieszczęśliwego końca walki, serca zadrżały obawą i nadzieją. Nareszcie Don Kichot, z głębi duszy poleciwszy się Panu Bogu i pani swej, Dulcynei z Toboso, wyglądał tylko, aby dano znak rozpoczęcia boju. Pokojowiec zaś nasz wcale co innego miał w głowie i przemyśliwał jedynie nad tym, co zaraz opowiemy. Zdaje się, iż kiedy stanął przed nieprzyjaciółką swoją i zaczął jej się przyglądać, wydała mu się tak piękną, jak żadna kobieta w życiu, a dzieciak ów z zawiązanymi oczyma, którego pospolicie miłością nazywają, nie chcąc stracić szczęśliwej sposobności odniesienia triumfu nad przedpokojową duszą, zaczaił się cicho, wymierzył w lewy bok pokojowca dwułokciową strzałę i przeszył mu serce na wylot. Kiedy więc dano znak rozpoczęcia boju, pokojowiec nasz bujał w zachwycie, nieprzytomny, owładnięty powabami tej, która się stała panią jego woli. Nie dosłyszał odgłosu trąby bojowej, a Don Kichot, zaledwie pierwszy jej dźwięk doszedł uszu jego, wypuścił rumaka i natarł z całą gwałtownością rozpędu, na jaki Rosynant był w stanie się zdobyć. Poczciwy jego giermek, Sancho, widząc wypuszczającego się pana, z całego gardła zawołał:
– Kwiecie i chlubo błędnych rycerzy! niech cię Bóg prowadzi! niech ci da zwycięstwo, kiedy sprawiedliwość jest za tobą!
Tosilos choć widział, że Don Kichot wali na niego, ani się ruszył z miejsca i z całej siły wołał tylko na marszałka, do którego, gdy przybiegł doń, tak przemówił:
– Mości panie! wszakże ta walka toczy się o to, czy ja mam żenić się z tą damą, czy nie?
– Tak jest – odpowiedziano mu.
– A więc – mówił dalej pokojowiec – boję się wyrzutów sumienia, a obciążyłbym je bardzo, gdybym do tej walki stanął. Oświadczam przeto, że się uznaję za zwyciężonego i gotów jestem żenić się z tą damą natychmiast.
Marszałek zdziwił się niezmiernie, słysząc to, bo był przypuszczony do całej tajemnicy i nie wiedział, co mu ma odpowiedzieć. Don Kichot zaś widząc, że przeciwnik nie rusza się z miejsca, wstrzymał konia i stanął w samym środku. Książę nie wiedział, z jakiego powodu walka wstrzymana została, dopiero aż marszałek doniósł mu co zaszło; zdziwił się niezmiernie i wpadł w wielki gniew.
Kiedy to się działo, Tosilos zbliżył się do estrady, gdzie siedziała dama Rodriguez, i głośno do niej przemówił.
– Gotów jestem, pani, żenić się z twoją córką i nie chcę drogą sporów i procesów zdobywać sobie tego, co otrzymać mogę spokojnie i na śmierć się nie narażając.
Waleczny Don Kichot usłyszał te wyrazy i tak na nie odpowiedział:
– Jeżeli tak, a więc ja wolny jestem i zwolniony z obietnicy mojej; niechże się pobiorą, tego tylko pragnę, a kiedy Pan Bóg mu ją daje, niechże święty Piotr mu ją pobłogosławi.
Książę tymczasem zszedł na taras zamkowy i zbliżywszy się do Tosilosa, zapytał go:
– Czy to prawda, rycerzu, że uznałeś się za zwyciężonego i że naglony wyrzutami sumienia, oświadczyłeś się z chęcią zaślubienia tej dziewicy?
– Tak jest, książę – odpowiedział Tosilos.
– I dobrze zrobił – wtrącił Sancho – bo się zjeść w kaszy nie dał i swojego dopiął.
Tosilos wziął się prędko do rozwiązywania podpinek przyłbicy i prosił, ażeby mu jak najśpieszniej w tym dopomożono, gdyż tchu mu brakowało w tym ciasnym więzieniu. Zdjęto mu szyszak co prędzej i twarz jego przedpokojowa na jaw się ukazała. Dama Rodriguez i córka jej spostrzegłszy to, przeraźliwie krzyknęły:
– To jakieś oszukaństwo! tak, tak! oszukaństwo nikczemne! Podstawiono Tosilosa, pokojowca księcia pana, w miejsce czcigodnego małżonka. W imieniu Boga i króla domagam się sprawiedliwości za podstęp, że nie powiem oszustwo tak niecne.
– Nie martwcie się, panie – zawołał Don Kichot – to nie podstęp, ani oszustwo, to czarownicy mnie tak prześladują i przez zazdrość sławy, którą pozyskać miałem tym zwycięstwem, twarz małżonka pani zamienili na twarz człowieka, którego pokojowcem księcia mianujecie. Posłuchaj pani rady mojej i na złość wrogom moim i ich podstępowi, oddaj mu pani rękę swoją, bo bez żadnej wątpliwości jest to ten sam, któregoś życzyła sobie na męża.
Książę, słysząc to, pomimo gniewu, ledwie nie parsknął od śmiechu.
– Tak nadzwyczajne rzeczy wydarzają się rycerzowi Don Kichotowi – rzekł – że gotowym uwierzyć, iż ten pokojowiec mój nie jest moim pokojowcem. Ale użyjmy także podstępu i zróbmy próbę: odłóżmy małżeństwo na dwa tygodnie, a tego człowieka weźmy pod zamknięcie. Przez ten czas wróci może do właściwej swej postaci, bo złość czarowników przeciw wielkiemu rycerzowi Manchy nie może trwać ciągle, zwłaszcza, gdy się przekonają, że wszystkie ich usiłowania i psoty na nic się nie zdały.
– O! ba! mości książę – odezwie się Sancho – te szatany czarowniki, to upartsze od wszystkich diabłów i nie wychodzą tak na sucho z moim panem, lecz ciągle mu figle płatają, ani się od nich opędzisz; niedawno, niech ich jasności ogarną! zamienili rycerza zwierciadlanego, którego pan mój pokonał, w bakałarza Karasko z naszej wsi, największego jego przyjaciela, a z naszej pani Dulcynei żebyście wiedzieli co zrobili, prostą chłopkę, jak Pan Bóg przykazał, tylko że jeszcze była szpetniejsza, niż wszystkie, a śmierdziała jak diabeł i jak mi Bóg miły, bodajem skłamał, jeżeli ten lokaj nie jest lokajem najprawdziwszym.
– Niech sobie będzie, co chce – odezwie się córka Rodriguez – wolę być żoną pokojowca, niż czyją bądź metresą.
Wszystko to nic nie pomogło, Tosilosa bowiem do ciupy wpakowano, a Don Kichota ogłoszono zwycięzcą; widzowie rozeszli się bardzo zmartwieni, że nie widzieli zapaśników siekających się na kawałki; motłoch zawsze wpada w rozpacz, kiedy ułaskawienie przyjdzie dla tego, którego spodziewał się widzieć na szubienicy. Książę, księżna i zwycięski Don Kichot wrócili do zamku; Tosilosa wrzucono do więzienia, a damy Rodriguez cieszyły się, że jakim bądź sposobem zaspokojone zostały w żądaniu, sądząc, że ta awantura skończyć się inaczej nie może, jak tylko małżeństwem, czego przede wszystkim pragnęły, równie jak i Tosilos.
Rozdział V
Jak Don Kichot pożegnał się z księciem i co mu się przytrafiło z dobrotliwą a skrytą Altisidorą, panną księżnej.
Don Kichot postanowił nareszcie odjechać z zamku. Bezczynny ten sposób życia wydał mu się wcale niegodnym i nieodpowiednim zawodem błędnego rycerza i obawiał się, że musi zdać kiedyś Bogu rachunek za czas bez pożytku dla cierpiącej ludzkości strawiony. Oznajmiwszy więc ten zamiar dostojnemu gospodarstwu, ośmielił się pożegnać księcia i jego małżonkę. Nie bez wahania i przykrości zezwalał książę na odjazd rycerza, ale nareszcie dał się przekonać i nadmienił, że gdy tego koniecznie potrzebuje, dłużej zatrzymywać go nie będzie. Księżna oddała Sanchowi list od żony.
– Czy ja mogłem przypuścić kiedy – zawołał Sancho ze łzą w oku, po przeczytaniu tego listu – ażeby wszystkie nadzieje i zamiary żony mojej, Teresy, skoro się o wielkorządztwie dowiedziała, jak dym się rozwiały i że znów będę musiał tłuc się z panem po świecie, jak Marek po piekle, za jakimiś tam marnymi przygodami! W tym człeku przynajmniej pociecha, że Teresisko nie zapomniało przysłać księżnie żołędzi. Gniewałbym się na nią, gdyby była postąpiła inaczej. No i ten podarunek, to nie żadne zdzierstwo, ani kontrybucja, bo już byłem wielkorządcą, kiedy go przysłała. Czym chata bogata, tym rada; dobrze jest wdzięczność choćby najmniejszym darkiem okazać. Goły doszedłem do wielkorządztwa, goły opuszczam tę władzę i z czystym sumieniem powiedzieć mogę: gołym się rodziłem, gołym pozostałem, choć nic nie zyskałem, niewiele straciłem.
Tak prawił do siebie Sancho w dzień odjazdu. Don Kichot, pożegnawszy się wieczorem z księciem i księżną, zjawił się nazajutrz uzbrojony na podwórcu zamkowym. Pełno ludzi przyglądało mu się z krużganków, nawet książę i księżna chcieli go jeszcze raz przed odjazdem zobaczyć. Sancho z mantelzakiem190 i prowiantem siedział na ośle najszczęśliwszy pod słońcem, bo marszałek księcia wścibił mu w rękę kieskę z dwustu talarami złotem na koszta podróży, o czym Don Kichot jeszcze nie wiedział. Skoro tak wszystkich oczy zwracały się na rycerza, nagle z orszaku dam i panien księżnej dał się słyszeć płaczliwy głos Altisidory, która następujące doń powiedziała słowa:
Słuchaj, złośliwy rycerzu!
Powstrzymaj lejce na chwilę
I nie krwaw wychudłych boków
Kierowanego źle konia.
Spojrzyj, o zdrajco przeklęty,
Nie jestem wąż jadowity,
Lecz jestem słodkie jagniątko,
Co kiedyś owieczką będzie.
Tyś igrał, straszny potworze,
Z sercem najpiękniejszej damy,
Jakiej Diana na górach,
A Wenus w lasach swych nie ma.
Srogi Wizeno, zbiegły Eneaszu!
Niech ci okrutny Barabasz
Towarzyszy w drodze twej.
Ty unosisz, o srogości!
W zaciśniętych swoich dłoniach
Kornej kochanki wnętrzności,
Co ci czułe serce dała.
Unosisz trzy nocne chustki
I podwiązkę z mojej łydki,
Tak gładkiej i takiej białej.
Jak cybelińskie marmury.
Dwa tysiące westchnień bierzesz,
Których płomień gorejący
Zżegłby dwa tysiące Trojan,
Gdyby Trojan było tylu.
Srogi Wizeno, zbiegły Eneaszu!
Niech ci okrutny Barabasz
Towarzyszy w drodze twej.
Oby Sancho, ten twój giermek,
Serce swe w kamień zamienił,
I nie bijąc się rózgami,
Nie wybawił Dulcynei.
Oby ta smutna kochanka
Pokutowała z twej winy,
Bo wszakże i w moim kraju.
Niewinni za winnych cierpią.
Oby twoje awantury
Zmieniły się w burdy śmieszne,
Niech radość twoja w snach ginie,
Wierność w zapomnieniu zniknie.
Srogi Wizeno, zbiegły Eneaszu!
Niech ci okrutny Barabasz
Towarzyszy w drodze twej.
Niech słyniesz zdrajcy imieniem
Od Sewilli do Marcheny,
Od Grenady aż do Loja
I z Anglii aż do Londynu.
Gdy zagrasz w rumel-pikietę,
Niech króle od ciebie stronią
I niech z kart twoich znikną
Wszystkie asy i siódemki.
Gdy skaleczysz sobie palec,
Niech krew potokiem popłynie,
A gdy zęby wyrwiesz sobie,
Niechaj ci pieńki zostaną.
Srogi Wizeno, zbiegły Eneaszu!
Niech ci okrutny Barabasz
Towarzyszy w drodze twej.
Kiedy tak piękna Altisidora bolesne rozwodziła żale, Don Kichot ciągle na nią patrzył i uważnie jej słuchał, ale zamiast jej odpowiedzieć, odwrócił się do Sancha, zapytując go:
– Przyjacielu Sancho, powiedz prawdę, czy nie zabrałeś przypadkiem trzech czepków nocnych i podwiązek, o których ta rozkochana dziewica wspomina?
– Trzy czepki mam – odrzekł Sancho – ale o podwiązkach nic a nic nie wiem.
Księżna, której o tym nie uprzedzono, bardzo się zdumiała nad zbytnią śmiałością Altisidory, bo chociaż wiedziała, że to wesoła i figlarna dzieweczka, ale nie przypuszczała nigdy, ażeby aż do takiego stopnia. Księciu ten żart bardzo się podobał.
– Istotnie, mości rycerzu – rzekł do Don Kichota – nie bardzo to właściwy postępek, doznawszy tak gościnnego przyjęcia w zamku moim. Ten rodzaj odwagi nie zgadza się zupełnie z owym męstwem rycerskim, które ci głos publiczny przyznaje. Zwróć, waszeć, podwiązki tej pannie, bo jak nie, to się rozprawimy z sobą i w tej chwili wyzywam waszmość, nie obawiając się żadnych przemian czarnoksięskich.
– Niech Bóg uchowa – odparł Don Kichot – ażebym ja miał wydobywać miecz przeciw waszej najoświeceńszej osobie, co mnie tylu dowodami łaskawości obsypać raczyła! Czepki nocne, ponieważ Sancho je ma, oddamy tej pannie, co zaś do podwiązek, ani ja, ani on, nic o nich nie wiemy. Niech ta piękna dama poszuka w toalecie swojej, pewnie je znajdzie. Mości książę, nie jestem oszustem i za szlachetną mam duszę, ażebym kiedykolwiek mógł nim zostać. Do niecnego podejrzenia tego pobudziła tę dziewicę uraza rozkochanego serca, którego nie myślałem rozpłomieniać, więc nie mam jej za co przepraszać, ani też waszej książęcej mości, błagam tylko, ażebyś książę pan miał lepsze o mnie wyobrażenie i pozwolił mi w dalszą puścić się drogę.
– Puszczaj się, mości rycerzu Don Kichocie z Manchy – rzekła księżna – oby nas zawsze dochodzić mogły wieści o wielkich waszych czynach! Jedź, jedź, obecność twoja nie może być lekarstwem na rany, które miłość tym pannom zadała, co zaś do tej, potrafię ją tak wyleczyć, że nie będzie śmiała mówić nadal impertynencji.
– O mężny rycerzu! – zawołała Altisidora – błagam cię, racz mnie jeszcze wysłuchać. Przepraszam cię, żem cię obwiniła o przywłaszczenie sobie podwiązek moich, zwracam ci cześć, bo mam je właśnie na sobie. Ale ja jestem tak roztrzepana, jak ta, co to szuka osła, siedząc na nim.
– A co? – rzekł Sancho. – Do mnie to, do mnie powinni się udać, skoro idzie o jaki figielek; to sobie oszusta wybrali! Do diaska! gdybym chciał kraść, czyż nie miałem sposobności na moim wielkorządztwie?
Don Kichot, oddawszy niski ukłon księciu, księżnej i wszystkim przytomnym, spiął Rosynanta i wyjechał z zamku drogą do Saragossy.
Rozdział VI
Jako tyle przygód Don Kichota spotkało, że nie wiedział, od której zacząć.
Don Kichot, harcując na czystym polu i pozbywszy się natarczywości Altisidory, uczuł się w swoim żywiole. W sercu zrodził mu się nowy zapał do szukania przygód i poświęcenia się zawodowi błędnego rycerza.
– Swoboda – rzekł do Sancha – jest największym darem, jaki niebo ziemi dać mogło, wszystkie skarby, w łonie ziemi będące, wszystkie bogactwa, które morze w niezgłębionych przepaściach ukrywa, nie dadzą się z nią porównać. Zarówno się życie dla swobody, jak dla czci naraża, a niewola jest najsroższą niedolą. Byłeś naocznym świadkiem, przyjacielu Sancho, wytwornego życia w tym zamku. Obfitość tam wszystkiego, przyjemności niezwykłe, a jednak co do mnie, przyznam ci się, że wśród tych uczt wystawnych, spożywając te wykwintne potrawy i napoje, zdawało mi się, że mi głód dokucza. Ta obfitość wszystkiego wydawała mi się niedostatkiem, wszystkie te obfite mięsiwa gorzko mi smakowały, niespokojnie mi było na miękkiej pościeli; dbanie o rozkosz zawsze i wszędzie zdało mi się nareszcie nieznośne. Bądź co bądź, nie używałem tego wszystkiego swobodnie, bo to nie moje było, a obowiązek pamiętania o tym, że ktoś nam dobrodziejstwo wyświadcza, jest to pęto z tysiąca węzłów złożone, które nigdy duszy swobody nie daje. Szczęśliwy ten, co mu niebo zsyła żywność i co za nią samemu tylko niebu wdzięcznym być powinien.
– Prawda to, panie – wtrącił Sancho – ale jednak nie można nie być obowiązanym za dwieście talarów złotych, które mi dał marszałek jaśnie oświeconego księcia, a które tu umieściłem w kiesce na żołądku, jako relikwie w potrzebie i kataplazm191 chroniący od przygód, które zawsze napotkać można. W jednym zamku cię nakarmią, napoją, a za to w stu karczmach kijami wyłoją.
Rozmawiając tak z sobą błędny rycerz i giermek, po sporej mili drogi zobaczyli nagle dwunastu ludzi, obiadujących na murawie. Koło nich w małych odległościach rozciągnięte były dwie białe płachty, które coś przykrywać musiały. Don Kichot, zbliżywszy się do nich i ukłoniwszy, zapytał, co mają pod tym płótnem.
– Są to, panie – odrzekł z nich jeden – posągi do ołtarza, który w naszej parafii stawiamy. Niesiemy je na barkach, ażeby się nie potłukły, a przykrywamy, ażeby im wilgoć nie zaszkodziła.
– Wielką mi panowie zrobicie przyjemność – rzekł Don Kichot – jeśli zechcecie mi je pokazać, bo wyobrażam sobie, że posągi, z taką starannością przenoszone, bardzo piękne być muszą.
– Spodziewam się – zawołał drugi – sporo też kosztują. Nie ma ani jednego, za który byśmy mniej niż pięćdziesiąt czerwonych złotych zapłacili. Patrz pan – zawołał, wstając i odkrywając płótno, pod którym leżał wyzłacany posąg świętego Jerzego na koniu. – Tratuje święty strasznego smoka i dzidą przeszywa mu paszczę z ową dziarską miną, z którą go zawsze przedstawiają.
Don Kichot popatrzył chwilę na posąg, a potem rzekł z wolna:
– Rycerz ten był jednym z najlepszych błędnych rycerzów, jacy kiedykolwiek pod znakami świętej sprawy walczyli; jest to święty Jerzy, który był wielkim opiekunem i obrońcą honoru dam. Zobaczmy drugi, proszę bardzo. – Drugi posąg, był to święty Marcin konno, oddający biednemu połowę opończy.
– Ten rycerz – rzekł Don Kichot – był także z owych chrześcijan przygód szukających i zdaje mi się, że hojność przeważała w nim nad walecznością, jak możesz rozumieć, Sancho, po tym posągu, gdzie oddaje połowę opończy biednemu. Musiało to być w zimie, bo zapewne latem byłby mu dał całą opończę, miarkując po litościwym jego sercu.
– E, musiał on znać przysłowie – rzekł Sancho – oj mądra to głowa, co daje i chowa.
– Masz słuszność, Sancho – rzekł Don Kichot, prosząc, żeby mu więcej pokazać.
Odkryli następnie wyobrażenie patrona Hiszpanii z mieczem skrwawionym, tratującego Maurów pod kopytami dziarskiego rumaka.
– Otóż to mi rycerz – zawołał Don Kichot – jeden z najsławniejszych awanturników, co walczyli pod sztandarem krzyża. To święty Jakub, przezwany pogromcą Maurów, jeden z największych świętych i najdzielniejszych rycerzy, jacy kiedykolwiek byli na ziemi, a teraz w niebie.
Pokazano następnie świętego Pawła, spadającego z konia, ze wszystkimi okolicznościami, które zwykle przy nawróceniu jego dodają.
– Święty ten – rzekł Don Kichot – był przez czas niejaki jednym z najstraszliwszych wrogów kościoła, a następnie jednym z najgorliwszych obrońców; błędny rycerz z powołania, a w wierze niezachwiany aż do śmierci, niestrudzony robotnik w winnicy Pańskiej, który naukę swoją w niebie zaczerpnął, a którą Pan nieba sam mu wykładał. Dzieci, zakryjcie już posągi – rzekł Don Kichot.
– Tak, bracia – dodał jeszcze – to, com widział, daje mi otuchę dobrej przepowiedni, bo święci i rycerze ten sam zawód co ja obrali, zawód miecza. Różnimy się tylko pod tym względem, że oni byli świętymi i walczyli podług przepisów niebiańskiego rycerstwa, ja zaś grzesznik, walczę, jak ludzie walczą. Oni zdobyli niebo, bo Królestwu Niebieskiemu gwałt wyrządzano, a ja nie wiem, co dotychczas zdobyłem, mimo wszystkich trudów i usiłowań moich. Jednak gdybym wiedział, że najdroższa moja Dulcynea z Toboso wolna jest od trosk i cierpień, co ją trapią, los mój znacznie by się polepszył, głowa przestałaby się kłopotać i może bym wtedy lepszą obrał sobie drogę.
– Oby Bóg to zrządził – rzekł Sancho – aby nam łaskawie dozwolił zapomnieć o dawnych grzechach.
Wieśniacy uwielbiali oblicze i rozmowę Don Kichota, nic a nic nie rozumiejąc, a posiliwszy się, wzięli posągi na bary, pożegnali się z Don Kichotem i puścili w dalszą drogę. Sancho przyglądał się panu, jakby go przedtem nie był widział, uwielbiał z zadziwieniem mądrość jego, wiadomości o tylu rzeczach i przypuszczał, że nie ma zdarzenia, ani przygody żadnej w świecie, o której by nie wiedział najdokładniej.
– Dalipan – rzekł do pana – jeśli to, co nam się teraz przytrafiło, można nazwać przygodą, jest to najłagodniejsza i najprzyjemniejsza ze wszystkich, co nam się w wycieczkach naszych przytrafiły. Aniśmy się nie mieli czego obawiać, ani nas kijami nie wygrzmocili, nie nazywano nas gorzej niż po imieniu, jesteśmy cali i zdrowi, głód i pragnienie nie dokuczyło nam. Chwała też Bogu, żem to na własne oczy oglądał, bo dalipan, gdyby mi to kto inny był opowiadał, nigdy bym nie uwierzył.
– Nieźle mówisz, Sancho – odrzekł Don Kichot – czasy nie zawsze do siebie podobne, a to, co tłum nazywa zazwyczaj przepowiednią, ponieważ nie opiera się na żadnej naturalnej przyczynie, mądry nazwie trafem szczęśliwym. Jakiś zabobonny, wyszedłszy kiedyś z rana z domu, spotkał braciszka z zakonu św. Franciszka i jakby spostrzegł smoka, odwrócił się i prędko wrócił do domu. Drugi znów drżał, skoro sól na stół rozsypano, jakby wypadki tak małej wagi mogły być pewnymi oznakami przyszłych nieszczęść. Mędrzec i chrześcijanin nie trwoni czasu na odgadywanie tajemnic nieba, a nie troszcząc się, czy rozkazy nieba wyrażone są w przedmiotach natury, wypełnia ich następstwa pokornie i cierpliwie. Scypio przybywa do Afryki, a wysiadłszy na ląd źle stąpił i padł na ziemię. Zdziwieni jego żołnierze, biorą ten upadek za zły prognostyk, ale on otwierając ramiona, jakby całą ziemię chciał objąć, zawołał: „Mam cię, Afryko, teraz mi się nie wymkniesz”. Toteż, mój przyjacielu Sancho, napotkanie tych posągów uważam za traf szczęśliwy.
– Wierzę panu, skoro pan tak powiadasz – odparł Sancho – ale chciałbym, ażebyś mi pan wytłumaczył, dlaczego Hiszpanie przed wydaniem bitwy, wzywając opieki św. Diago Matamoras, wołają: Santiago y cierra España! Czyżby Hiszpania przypadkiem otwierała się wtedy i trzeba ją było zamykać? Co to za obrządek?
– Jakże mało wiesz, biedny mój przyjacielu – odrzekł Don Kichot; – przecież Bóg dał Hiszpanii za opiekuna w krwawych bitwach, które dawniej Hiszpanie z Maurami toczyli, wielkiego tego Rycerza Różowego Krzyża? Z tego to powodu, wzywają jego pomocy w bitwach i nieraz widziano go w naturalnej postaci kolącego, tłuczącego, tratującego zastępy wrogów – mógłbym ci sto przykładów takich z historii Hiszpanii przytoczyć.
Sancho, nie pytając się już więcej, zmienił przedmiot rozmowy i rzekł do pana:
– Ale, ale, panie, dziwi mnie nadzwyczaj bezczelność tej Altisidory, panny192 księżnej pani. Do diaska! ten łotrzyk, co to go miłością nazywają, musiał ją diabelnie zranić. Bo to ten malec ślepy rzadko chybia i kiedy człek chce zawołać: stój, już mu wpakuje dwułokciową strzałę w serce. Toćże do pioruna słyszałem, że strzały miłości kruszyły się o uczciwość dziewczyn, ale z tą Altisidorą rzecz się ma zupełnie inaczej, jeszcze się bardziej zaostrzyły, dalipan, prawda!
– Przyjacielu Sancho – odparł Don Kichot – miłość nie ma granic, ani względów żadnych, działa jak śmierć, nie oszczędzająca królów i pasterzy. Skoro obejmie duszę czyją, odejmuje naprzód obawę i wstyd wszelaki. Toteż widzisz, że go postradała owa Altisidora, nie obawiając się dać mi do zrozumienia chęci swoich, które budzą we mnie raczej wstręt niż litość…
– Otóż znów dziwne okrucieństwo – rzekł Sancho – i niesłychana niewdzięczność! Gdyby ta biedna dziewczyna do mnie się była odwołała, uległbym jej natychmiast. Pan ma serce, dalipan, z kamienia, a duszę ze spiżu. Bo czego mogło się znów dopatrzeć w panu to biedne stworzenie, ażeby aż tyle robić z siebie? Gdzież do diabła ta twarz, mina i piękność, co ją zachwyciły? Sto razy przyglądam się panu od stóp do głów i bez pochlebstwa, nie dostrzegłem nic takiego, od czego by się prędzej można rozkochać niż przestraszyć. A przecież mówią, że piękność pobudza miłość, widać ta głupia nie rozumie się na tym, albo też może oczarowana!
– To nie wiesz, Sancho, że są dwa rodzaje piękności: ciała i duszy? Piękność duszy objawia się w rozumie, w zacności, w dobrym postępku, w sposobie znalezienia się, a to wszystko może być połączone ze szpetnością. Ten rodzaj piękności, skoro się go pojmie, łacniej wzruszy od wszystkich piękności ciała, prędzej działa i pociski jego trwalsze. Co do mnie, Sancho, wiem, że nie jestem piękny, ale też nie jestem potworem, a na uczciwego człowieka to dosyć – może się podobać białogłowie.
Rozmawiając w ten sposób, wjechali nieznacznie do lasku, zbaczającego z gościńca. Don Kichot, nie uważając, zaplątał się w sieci z zielonych sznurków, o drzewa zawiązanych.
– Sancho – rzekł – jeśli się nie mylę, otóż znów jedna z najdziwniejszych przygód pod słońcem! Przysiągłbym, że czarnoksiężnicy, co mnie prześladują, postanowili zaplątać mnie w te sieci i zatrzymać w podróży, mszcząc się za nieczułość moją dla Altisidory. Mylą się jednak bardzo, mimo wszystkich podstępów i chytrości; bo gdyby te siatki tkane były z twardych diamentów i twardsze od tych, co to zazdrosny bożek ognia zrobił dla schwytania Wenery z Marsem, skruszę je tak łatwo, jakby były z kruchej trzciny.
Mówiąc to, chciał przedrzeć się z Rosynantem przez siatkę, gdy wtem zobaczył wychodzące z gęstwiny lasu dwie bardzo ładne pasterki, to jest ubrane jak pasterki, z tą różnicą, że miały na sobie bardzo bogate suknie z materii złotem naszywanej. We włosach, w tysiąc loków zwiniętych, wplecione miały girlandy z lauru, mirtu i innych kwiatów, mogły zaś liczyć najwięcej od piętnastu do szesnastu lat wieku. To spotkanie się Don Kichota z pasterkami, obustronnie niespodziewane, zdziwiło jednych i drugich i skłoniło do chwilowego milczenia. Nareszcie jedna z pasterek odezwała się do Don Kichota:
– Wstrzymaj się, mości kawalerze, i nie krusz tych siatek, któreśmy tu dla zabawy kazały nawiązać, a nie dla zastawienia ci sideł, a ponieważ przypuszczam, że chciałbyś pan wiedzieć, co tu porabiamy i kto jesteśmy, w krótkich słowach opowiem to panu:
Nasza wieś o dwie mile stąd; mieszka tam w okolicy bardzo wiele bogatej szlachty; kilka osób z jednej rodziny umyśliło zrobić sobie zabawę w tym miejscu, jednym z najprzyjemniejszych w okolicy. Niby to jest dla nas nowa Arkadia pasterska, mężczyźni przebrali się za pasterzów, a panny za pasterki. Dlatego też nauczyliśmy się wszyscy na pamięć sielanek Garcilasa i Camoensa, portugalskiego poety, co je w rodzinnym pisał języku. Jesteśmy tu dopiero od wczoraj, rozbić kazaliśmy namioty pod drzewami, nad brzegiem strumienia, co wszystkie okoliczne łąki skrapia, a ubiegłej nocy zastawiono te siatki, w które małe ptaszki łapiemy. Jeśli pan do naszego zebrania chcesz należeć, będzie to nam bardzo przyjemnie i zaręczam panu, że cała kompania ucieszy się zarówno jak ja, bo smętność nie ma u nas miejsca.
– Istotnie, piękna damo – odparł Don Kichot – nie sądzę, żeby Akteon bardziej się zadziwił, zoczywszy znienacka Dianę w kąpieli, ode mnie, kiedym piękność pani obaczył. Pochwalam bardzo tę rozrywkę tak niewinną a przyjemną, i tysiąc dzięków pani składać śmiem za jej łaskawe zaproszenie. Jeśli pani uczynisz mi zaszczyt, uważając mnie za zdolnego do wyświadczenia jej jakiej przysługi, rozkaż tylko, a zaręczam pani, iż prędko i dokładnie wykonam jej zlecenie, bo moim powołaniem jest karcić niewdzięczność, robić dobrze wszystkim, zwłaszcza też osobom pani płci, stanu i zasługi. Nie lękam się nawet powiedzieć, że gdyby te siatki, co tak małą przestrzeń zajmują, okrywały całej ziemi powierzchnię, prędzej bym przedarł się do nowych jakich światów, niż śmiał zerwać ten sprzęt rozrywki pani. Nie będziesz wątpić, pani, o tym, co mówiłem, skoro się dowiesz, że mówi do ciebie Don Kichot z Manchy, jeśli ta nazwa doszła do wiadomości pani.
– A mój Boże – zawołała druga pasterka – co za traf szczęśliwy, kochana siostro! Ten pan, co go widzisz, jest to najdzielniejszy, najuczciwszy i najbardziej rozkochany rycerz na świecie, jeśli historia życia jego nie kłamie.
– Czytałam ją i założę się, że ten uczciwiec, co na osiołku siedzi, jest to Sancho Pansa, giermek jego, najpocieszniejszy człowiek pod słońcem.
– Nie myli się panienka – odrzekł Sancho – to ja jestem tym pociesznym i tym giermkiem, o którym panienka mówi, a ten pan, to mój pan, ten sam Don Kichot z Manchy, którego historia jest w książce.
– Czy to prawda, siostruniu? – zagadnęła druga pasterka. – Ach! istotnie, trzeba ich prosić, żeby z nami zostali, całe towarzystwo bardzo się ucieszy. Słyszałem ja już bardzo wiele od ciebie o panu rycerzu, ale mówią jeszcze, że pan jesteś najwierniejszym kochankiem pod słońcem i że pańską damą jest jakaś pani Dulcynea z Toboso, najpiękniejsza podobno kobieta w całej Hiszpanii.