Kitabı oku: «Don Kichot z La Manchy», sayfa 60
Rozdział XIII
Jako się wykryło, kto był Rycerz Białego Księżyca. – Wiadomości o uwolnieniu Don Gregoria oraz inne przygody.
Don Antonio Moreno szedł krok w krok za Rycerzem Białego Księżyca i jednocześnie biegł za nim tłum dzieci, aż dopiero w mieście zamknąć się musiał w domu, dokąd jednak Don Antonio wszedł za nim po chwili. Giermek zdejmował zbroję rycerzowi, który odgadłszy powód odwiedzin Don Antonia, rzekł do niego:
– Widzę, co pana tu sprowadza, chcesz pan się dowiedzieć kto jestem? Nie będę zwodził pana i wręcz mu powiem, że nazywam się licencjat Samson Karasko i z tej samej jestem wioski, co Don Kichot z Manchy. Szaleństwo tego biednego szlachcica, który we wszystkich znajomych litość obudza, bardziej mnie od innych przykrość robiło i wytłumaczywszy sobie, że ozdrowienie jego zawisło od spokojności i pozostania w domu, postanowiłem sobie jakim bądź kosztem sprowadzić go na wieś, a już mnie to raz sporo kosztowało. Trzy miesiące temu przywdziałem w tym celu zbroję i w postaci błędnego Rycerza Zwierciadeł, spotkawszy go, wyzwałem na ostrze, pod warunkiem, że zwyciężony zda się na łaskę i niełaskę zwycięzcy. Miałem zamiar zapakować go na cały rok do domu, myśląc, że tymczasem będzie go można wyleczyć. Los jednak inaczej rozrządził, Don Kichot mnie zwyciężył i zamiaru do skutku nie mogłem doprowadzić. Don Kichot triumfujący odjechał, a ja z ran leczyć się musiałem. Pragnąłem się jednak spotkać z nim jeszcze w tym samym zamiarze i tym razem zwyciężyłem go, a ponieważ najskrupulatniej wypełnia wszystkie przepisy błędnego rycerstwa, przekonany jestem, że jak najdokładniej dotrzyma warunków walki, dał mi na to słowo. Wszystko już panu powiedziałem i proszę pana, żeby się Don Kichot o tym nie dowiedział, bo wszystkie usiłowania moje w niwecz by się obróciły, a biedak ten nie odzyskałby rozumu, który w gruncie jest doskonały, tylko nieco bzikami o błędnym rycerstwie pomieszany.
– Ach, panie – rzekł Don Antonio – nie mogę panu wybaczyć krzywdy, jaką wszystkim wyrządzasz, pozbawiając nas najprzyjemniejszego wariata w świecie. Nie uważałeś pan, że cała korzyść, jaka się da wydostać z rozumu Don Kichota, nie zdoła wyrównać przyjemności z bzików rycerza. Nie dlatego to mówię, żebym miał wątpić o skuteczności środków pańskich, choć prawie niepodobna przywrócić rozumu człowiekowi, który go zupełnie stracił, ale może się to zdarzyć i gdybym nie obawiał się grzeszyć przeciw miłości bliźniego, życzyłbym sobie, żeby Don Kichot nigdy nie wyzdrowiał, bo tracimy nie tylko jego bziki, ale i bziki Sancha, które najsmutniejszego zawsze rozśmieszą. Mimo to wszystko, obiecuję panu, że nic nie powiem, choćby tylko dla przekonania się, czy też panu Karasko udadzą się jego usiłowania.
– Panie – odrzekł Karasko – sprawa dobry wzięła obrót i zdaje mi się, że się uda zupełnie. – Powiedzieli sobie jeszcze kilka komplementów, a skoro tylko Don Antonio odszedł, Rycerz Białego Księżyca kazał związać zbroje i oręże, obłożyć nimi muła, a sam, wsiadłszy na swojego zwycięskiego rumaka, zwrócił się drogą ku wsi swojej, dokąd szczęśliwie dojechał. Don Antonio zdał sprawę wicekrólowi z tego, co mu powiedział Karasko, a wicekról nie mógł odżałować, że wkrótce pozbawieni będą wszyscy bzików Don Kichota. Przez sześć dni leżał Don Kichot w łóżku, srodze poturbowany upadkiem, ale bolała go bardziej klęska, niż wszystkie dolegliwości ciała. Sancho ciągle przy nim siedział, usiłując go pocieszyć. Między innymi rzekł do niego:
– No – panie – odważnie, powinieneś pan cieszyć się, a nie smucić. I tak dużo szczęścia, że spadłszy tak ciężko, głowy sobie nie rozbiłeś. Nie zawsze też człowiek w jednym jest usposobieniu, bo nie zawsze tam słonina, gdzie bywają kluski. Kpij pan zdrów z lekarza, kiedy panu nie potrzeba lekarstwa. E, wróćmy, paneczku, do domu, nie szukajmy darmo przygód w miejscach, których dobrze nie znamy. Na tym wszystkim jeszcze ja więcej tracę, choć pan bardziej potłuczony. Opuszczając wielkorządztwo, porzuciłem raz na zawsze chęć zostania wielkorządcą, ale nie porzuciłem chęci zostania hrabią. No i trudna rada, muszę sobie wytłumaczyć podobnie jak pan, że nie będziesz królem, bo porzuciwszy rycerstwo nie będziesz mógł nim zostać.
– Mój biedny przyjacielu – odparł Don Kichot – nie ma jeszcze nic straconego, oddalam się na rok tylko. Potem nikt mi nie może zabronić ująć znów za miecz, a nie zabraknie mi królestw do zdobycia, ani hrabstw dla ciebie.
– Daj Boże! – zawołał Sancho – lepszy zawsze rydz, niźli nic, dobre „będzie” więcej ma wartości od złego „teraz”.
Nadszedł na to Don Antonio i z wesołą twarzą rzekł do Don Kichota:
– Dobre nowiny, mości Don Kichocie, dobre nowiny, Don Gregorio i renegat przyjechali, są w pałacu wicekróla, ujrzysz ich tu za chwilę.
– Wiadomość ta cieszy mnie bardzo – rzekł Don Kichot – gdyż daje mi nieco radości, ale istotnie, Don Antonio, prawie bym pragnął, żeby się zamiar był nie powiódł, bo sam chciałem płynąć do Barbarii dla przyjemności uwolnienia nie tylko Don Gregoria, ale przecież są jeszcze chrześcijańscy niewolnicy u tych niewiernych. Ale o czym śmiem mówić ja, nikczemny! Toćże ja tym jestem podłym, co go z konia zrzucili, zwyciężyli, co przez rok cały zbroi tknąć nie może. Z czego się tu chwalić mnie, co zdolniejszy jestem do kądzieli, niż do miecza.
– E, do licha, daj pan temu pokój – wtrącił Sancho – zabijasz mnie pan taką mową. Cóż to znów, czy pan chcesz się żywcem pogrzebać? Kura z pypciem zawsze kura. Do kata, nie zawsze się przecie zwycięża, nie, każdy po kolei. Dziś mnie, jutro tobie, tak się dzieje na świecie. Nic pewnego nie ma w tych walkach, kto dziś upada, jutro powstać może, chyba, że koniecznie chce w łóżku leżeć. Wstań, kochany panie, pójdźmy zobaczyć Don Gregoria, już musiał przyjść, bo słychać jakiś hałas.
Sancho miał rację. Don Gregorio chwilkę zabawiwszy u wicekróla, przybył z renegatem do Don Antonia pragnąc ujrzeć Annę Felicję. Nie miał nawet czasu zdjąć z siebie ubioru niewolniczego, który przywdział, odpływając do Algieru. Ale mimo to dzielną miał minę i zwracał wszystkich oczy na siebie. Był zadziwiającej piękności i miał najwięcej siedemnaście do osiemnastu lat. Skoro go ujrzeli Rikote i córka, stary rozpłakał się z radości, a Anna Felicja będąc skromną, nie cisnęła mu się na szyję. Pewni byli oboje szczerości swoich uczuć i nie potrzebowali tych oznak, w których często brak uszanowania. Kochankowie rozmawiali z sobą milczeniem, oczy były tylko tłumaczami tego, co serca doznawały. Piękność Don Gregoria nowym była przedmiotem uwielbienia dla wszystkich przytomnych209, a skoro oczy od niego odwróciłeś, spostrzegłeś również piękną Annę Felicję, a im więcej im się obojgu przypatrywano, tym się bardziej podobali.Renegat opowiedział, jakim sposobem uwolnił Don Gregoria, a Don Gregorio opowiadał o wszystkich niebezpieczeństwach, które przebył w Algierze, ale skromnie, niewiele, a z takim wdziękiem, że znaleziono w nim niemniej rozumu od piękności. Rikote hojnie wynagrodził wioślarzy, a zwłaszcza renegata, który za pomocą pokuty szczerej, miarkując po łzach gorących, powrócił na łono prawego kościoła.
We dwa dni potem wicekról i Don Antonio przemyśliwali, jakim sposobem uzyskać pozwolenie na pobyt w Hiszpanii Don Gregoria i Anny Felicji. Ona była chrześcijanką, a ojciec wcale niepodejrzany człowiek. Don Antonio ofiarował się udać sam do dworu i za pomocą wpływów swoich i stosunków załatwić tę sprawę, tym bardziej, że go tam i jego własny interes powoływał, Rikote jednak obecny temu powiedział, że wpływami, nawet datkami nic nie zyska, bo hrabia Salazar, któremu król poruczył czuwanie nad wygnaniem Maurów, był człowiekiem nieugiętym. Prośby, ofiary żadnego wpływu nad nim nie miały. Skądinąd nie tak bardzo surowy, pod tym względem niesłychanej był czujności, a wiedząc o złym usposobieniu całego narodu, nic nie wybaczał, łask żadnych nie świadczył, przystępu żadnym podszeptom nie dawał, tak, że mimo wszystkich podstępów i całej chytrości Maurów, oczyścił z nich zupełnie Hiszpanię.
– Bądź co bądź – rzekł Don Antonio – udam się tam, będę starał się o ile możności, a jak Bóg zechce, to się może i uda. Don Gregorio pojedzie ze mną, pocieszyć rodziców, nader zmartwionych jego nieobecnością, a Anna Felicja zostanie tu z moją żoną lub w jakim klasztorze. Co zaś do Rokita, pewny jestem, że jego ekscelencja wicekról nie odmówi mu domu swojego i protekcji, dopóki się cała ta sprawa nie wyjaśni.
Wicekról pochwalił wszystkie rozporządzenia Don Antonia, Don Gregorio zaś nie miał ochoty z początku oddalać się od Anny Felicji, pragnąc jednak szczerze zobaczyć się z rodzicami i myśląc, że tym sposobem będzie mógł i dla Anny Felicji być użyteczny, zezwolił na odjazd. W kilka dni potem odjechali. Przy rozstaniu Don Gregorio i Anna Felicja wyleli niemało łez, a Rikote ofiarował tysiąc talarów dla Don Gregoria na drogę, ale szlachcic nie chciał ich przyjąć, tylko pożyczył małą kwotę pieniędzy od Don Antonia. We dwa dni znów po tym Don Kichot, który nieco wydobrzał po owym upadku, udał się także w drogę, bez zbroi i oręża, w prostym kaftanie podróżnym. Sancho pieszo szedł za nim, a bury dźwigał zbroję i oręż rycerza.
Rozdział XIV
Opisujący to, co czytelnik wyczyta.
Wyjeżdżając z Barcelony Don Kichot smutnie obejrzał się na to miejsce, gdzie spadł z konia.
– Fuimus Troes210 – zawołał – tutaj to nie z własnej winy, ale przez nieszczęście, utraciłem sławę, tak chwalebnie zyskaną, tu los dał mi uczuć dziwaczną niestałość swoją; tu zaćmił się blask wielkich czynów moich i męstwo moje rozbiło się tu na koniec, imię moje upadło i nigdy się już nie podniesie.
– Kochany mój panie – rzekł Sancho – prawdziwe męstwo powinno mieć tyle cierpliwości w niedoli, ile czułej radości w szczęściu. Bierz pan ze mnie przykład, z przeproszeniem. Jeśli bardzo byłem uradowany w czasie wielkorządztwa mego, teraz, będąc tylko pieszym giermkiem nie poddaję się smutkowi, bo słyszałem, że to stworzenie, co je Fortuną nazywają, jest kobietą dziwaczną, prawie zawsze pijaną i na wpół ślepą; toteż nie widzi, co robi, nie wie, kogo powali na ziemię, ani kogo podniesie.
– Ty jesteś wielki filozof, Sancho – rzekł Don Kichot – mówisz jak mędrzec i nie wiem, kto cię tego wszystkiego mógł nauczyć. Powiem ci jednak, że na tym świecie nie ma losu. Wszystko, co się dzieje na tym padole, złe czy dobre, nie dzieje się przypadkiem, ale z woli Opatrzności nieba, dlatego to mówię, że jak kto sobie pościele, tak się wyśpi. Ja sobie także posłałem, ale w pracy mojej brak było widać roztropności, bo mnie spotkała kara za zbytnią zarozumiałość. Mogłem się przecież domyślić, że wątły Rosynant nie wytrzyma natarcia rumaka potężnego, którym Rycerz Białego Księżyca kierował. Odważyłem się jednak i mimo wszystkich usiłowań, ze wstydem padłem na ziemię. Ale choć na czci jestem skrzywdzony, nie straciłem i nie stracę cnoty w dotrzymaniu danego słowa. Kiedym był błędnym rycerzem, dziarskim i walecznym, ramię moje i czyny świadczyły o moim męstwie, teraz, kiedy jestem tylko zsadzonym z konia jeźdźcem, poddanie się moje woli losu i sumienne dotrzymanie zobowiązania dowiodą, że sławnym jestem człowiekiem.
Śpieszmy się więc, przyjacielu Sancho – odbądźmy w domu nowicjat, a raczej czas wygnania nowych tam sił nabierzmy do rozpoczęcia jeszcze świetniej bohaterskiego zawodu.
– Panie – rzekł Sancho – nie tak to jednak przyjemnie spieszyć się, idąc piechotą. Zawieśmy tę zbroję na drzewie, a gdy dosiądę burego i nóg już na ziemi nie będę stawiał, będziemy pędzili, jeśli pan rozkażesz, ale niech mnie pan z łaski swojej nie pili, kiedy idę piechotą.
– Bardzoś dobrze powiedział, Sancho – rzekł Don Kichot. – Niech ta zbroja moja, jako trofeum zostanie i wyryjemy na korze drzewa słowa, wyryte na trofeum z Rolanda zbroi:
Niech nikt się nie uzuchwala
Dotykać tej zbroi,
Jeśli nie chce także
Z Rolandem mieć sprawy.
– To będzie doskonale, proszę łaski pana – odrzekł Sancho. – A gdyby nam jeszcze Rosynant przez drogę co przeskrobał, to powieśmy i Rosynanta przy zbroi.
– Nie utrzymuję, ażeby go powiesić, ani nawet zbroi mojej – odrzekł Don Kichot – powiedzieliby jeszcze: za dobrą służbę zła płaca.
– O, słusznie to, słusznie, proszę łaski pana – rzekł Sancho – gdy osioł zawinił, nie bij kulbaki. Ponieważ pan sam zawiniłeś, ukarz się pan sam i nie czepiaj się biednej zbroi, która tak długo wysłużywszy się, uczciwie podszarzana, ani biednego Rosynanta, któremu nie potrzeba większego zmęczenia, ani biednych nóg moich, bo i tak stąpają, jak mogą.
Przez dzień cały i trzy następne ciągle tak rozprawiali i nic im się nie przytrafiło godnego wspomnienia. Piątego dnia wjechali do jakiejś wioski, gdzie cała ludność zebrała się na placu, bo to był dzień świąteczny. Don Kichot, zbliżając się, usłyszał, jak rolnik jeden mówił:
– Otóż, jakby na zawołanie – ci panowie, nie znając ich, rozstrzygną o tym zakładzie.
– Z całego serca, moi bracia – odrzekł Don Kichot – powiedzcie mi tylko, o co rzecz idzie.
– Rzecz się ma tak, kochany panie – powiedział rolnik. – Jeden wieśniak tutejszy, tłusty i krępy tak bardzo, że waży prawie dwieście osiemdziesiąt funtów, wyzwał drugiego, który połowy tego nie waży, na wyścigi piechotą do mety o sto kroków, pod tym warunkiem jednak, że jeden tyle będzie ważył, co drugi. Zapytano się wyzywającego, jakim sposobem chce porównać ciężary, powiedział, ażeby szczupły wziął na siebie sto pięćdziesiąt funtów żelaza, a tym sposobem zrównają się zupełnie.
– Poczekajcie – zawołał Sancho, nie czekając na odpowiedź Don Kichota – ja was rozsądzę. Byłem, jak to wiadomo, wielkorządcą i sędzią, umiem rozsądzać sprawy.
– Rozsądź ich, Sancho – przystaję na to najchętniej – rzekł Don Kichot – tak mam umysł skłopotany, że czarnego od białego nie potrafiłbym rozróżnić.
– Dobrze więc, dzieci moje – zawołał Sancho – powiadam wam, mając pozwolenie od pana, że wymaganie wyzywającego zupełnie jest niesłuszne, bo wyzwanemu zawsze służy prawo wyboru broni, jak słyszałem, a tu wyzywający chce ją wybierać i to wybiera taką, że wyzwany nie może zwyciężyć, bo się nie będzie mógł ruszyć. Według mojego zdania, niech gruby i tłusty wytnie sobie sto pięćdziesiąt funtów sadła, to tu, to ówdzie, jak mu będzie najdogodniej, tym sposobem obie strony zrównają się i nikt się skarżyć nie będzie.
– Dalipan – zawołał wieśniak – ten pan jak adwokat osądził – wyzywający nie głupi, ażeby sobie sto pięćdziesiąt funtów mięsa wycinał i do licha, nie chciałby ani funcika się pozbawić.
– Najlepiej, niech się wcale nie ścigają – zawołał drugi – żeby chudy nie zdechł pod ciężarem, a tłusty nie pokaleczył sobie ciała, ale połowę zakładu obróćmy na wino i poprośmy tych panów z sobą do karczmy.
– Co do mnie – bardzom panom obowiązany za ich grzeczność – rzekł Don Kichot – ale wybaczcie, że korzystać z niej nie mogę, bo mi bardzo pilno.
Mówiąc to, dał ostrogę Rosynantowi i odjechał.
Wszyscy wieśniacy uwielbiali dziwną jego powierzchowność i rzadki rozum służącego. Któryś rolnik rzekł do drugich:
– Jeśli ten służący jest tak zręczny, jak pan na to wygląda, to ręczę, że gdyby pojechali na nauki do Salamanki, wkrótce zostaliby prezesami lub biskupami. Bo nic lepszego, jak mając trochę grosza, wziąć się do nauki, Bóg wie, skąd spadnie na cię urząd lub mitra.
Pan i sługa przepędzili noc na polu, pod gołym niebem. Z rana jadąc dalej, ujrzeli zbliżającego się ku nim człowieka z torbą na plecach i z sękatym a okutym kijem w ręce; zoczywszy Don Kichota, przyśpieszył kroku i całując go w kolano, rzekł:
– O jasny panie, Don Kichocie! jakże się jego książęca mość ucieszy, że jaśnie pan wraca do zamku! Bo jest jeszcze i księżna pani z nim razem.
– Nie znam cię, mój przyjacielu – rzekł Don Kichot – nie wiem, kto jesteś.
– Jasny panie – jestem Tosilos – lokaj jego książęcej mości i ja to miałem walczyć z panem z powodu córki pani Rodriguez.
– Czy podobna – zawołał Don Kichot – ażeby to ciebie mieli czarownicy przemienić w lokaja, chcąc mnie koniecznie wydrzeć sławę tej walki?
– Dalipan, z przeproszeniem pańskim – odparł lokaj – nie było przemian, ani czarów żadnych. Nim wszedłem do szranków, byłem lokajem, tak dobrze, jak teraz, a nie chciałem walczyć, bom myślał ożenić się z córką, która mi bardzo do smaku przypadła. Ale jak wasza wielmożność odjechała, jego książęca mość kazał mi skórę wytatarować za to, że rozkazów jego nie wykonałem. Wszystko się na tym skończyło, że córkę oddano do klasztoru, a pani Rodriguez powróciła do Kastylii. Teraz idę do Barcelony z pańskimi papierami do jego ekscelencji wicekróla. Mam tu pełną manierkę przy sobie – dodał – może by wasza wielmożność raczyła trochę łyknąć, będzie już ciepłe, ale jeszcze dobre, ale mam ser doskonały, przy którym będzie lepiej smakować.
– Ser? – dawaj sera – rzekł Sancho – bo ja nie lubię robić ceremonii z przyjaciółmi. Dawaj, Tosilos – na przekór wszystkim czarownikom. Zobaczymy, czy nam przeszkodzą przy jedzeniu.
– Istotnie Sancho – rzekł Don Kichot – jesteś największym żarłokiem i najciemniejszym człowiekiem pod słońcem. Toćże ten posłaniec jest zaczarowany, to nie lokaj. Zostań z nim, kiedy masz ochotę – ja stępa pojadę i poczekam na ciebie.
Tosilos roześmiał się, patrząc na odjeżdżającego Don Kichota, dobył manierki, wydobył sera, siedli na trawie i dopóty nie wstali, dopóki do okruszyny wszystkiego nie zmietli.
Przy jedzeniu jeszcze Tosilos rzekł do Sancha:
– Wiesz co, Sancho, twój pan to winien być wielki wariat.
– Jak to winien? – zagadnął Sancho – do stu diabłów – nic nikomu nie winien, nie ma człowieka, co by lepiej długi spłacał, bo dopóki na bzikach poprzestają, jemu nigdy nie zabraknie. Widzę to doskonale i mówię mu często o tym, ale to się na diabła zda, zwłaszcza też teraz, kiedy jest w rozpaczy po tym zwycięstwie, odniesionym przez Rycerz Białego Księżyca.
Tosilos poprosił Sancha, ażeby mu całą tę sprawę opowiedział, Sancho jednak odrzekł, że nie wypada mu pozwolić panu czekać tak długo i że mu to innym razem opowie. Obtarłszy sobie okruszyny z brody, pożegnał się z nim, dosiadł burego i dognał pana, który nań czekał pod drzewem.
Rozdział XV
Jako Don Kichot postanowił zostać pasterzem przez czas, gdy mu nie wolno przywdziać zbroi.
Jeśli przed walką Don Kichot miał często trapioną wyobraźnię, po klęsce jeszcze się to pogorszyło. Leżał, jak powiedziałem, pod drzewem, i tysiąc myśli, a coraz smutniejszych, jakby muchy zjadliwe, obsiadło mu głowę, nie dając chwili wytchnienia. Sancho nadjechał właśnie i zaczął wychwalać przed nim szczodrość Tosilosa, mówiąc, że to najuczciwszy lokaj, jakiego znał w życiu.
– No, więc to prawda – zawołał Don Kichot – że ty wierzysz ciągle w prawdziwość tego lokaja? Zapomniałżeś już, jak to Dulcynea przemieniła się w chłopkę, a Rycerz Zwierciadeł w bakałarza Karasko. Czyż to nie oczywisty podstęp czarowników, co mnie bezustannie prześladują? Ale powiedz mi nie zapytywałeś się przypadkiem tego mniemanego Tosilosa, co porabia Altisidora: czy płacze po mnie, czy wygnała z duszy miłosne uczucia, co ją tak namiętnie wobec mnie opanowały?
– Dalipan, panie – odrzekł Sancho – myślałem o rzeczach ważniejszych, a nie o takich drobiazgach. Skąd też przyszło panu, u diabła, dowiadywać się o tym, co drudzy myślą i jeszcze kobiety rozkochane?
– Mój przyjacielu – rzekł Don Kichot – wielka zachodzi różnica między uczynkami, które miłość wywołuje, a tymi, co z wdzięczności pochodzą. Rycerz może przestać kochać, ale nie przestanie mieć wdzięczności. Zdaje się, że Altisidora bardzo mnie kochała, dała mi ten podarunek, co to wiesz, płakała, kiedym odjeżdżał, przeklinała mnie, obelgi miotała, bezwstydnie skarżyła się wobec wszystkich, a to przecież dowody gwałtownej miłości, bo złość kochanków kończy się zwykle przekleństwami. Z mojej strony, nie mogłem jej żadnej robić nadziei, ani żadnego skarbu nie mogłem jej ofiarować; bogactwa błędnych rycerzy są, jak te, co to nimi szatany olśniewają, fałszywe i pierzchliwe, zresztą poprzysiągłem wierność innej. Nie mogę więc jej ofiarować nic więcej, prócz kilku oznak pamięci, bez ubliżenia jednak temu, com zawsze winien Dulcynei, której robisz krzywdę, zwłócząc ciągle baty owe, którymi można ją tylko odczarować. Powiem ci prawdę, tak się obawiasz o skórę swoją, że chciałbym, iżby ją wilcy zjedli, kiedy wolisz ją zachować dla robaków, niż zrobić z niej przysługę dla tej damy.
– Z przeproszeniem pańskim – odrzekł Sancho – mówiąc tak po Bogu a prawdzie, nie chce mi się wierzyć, żeby baty kogokolwiek odczarować mogły, ażeby to, jakby na ból głowy palnąć się pięścią w kolano, ale dla pańskiej przyjemności wymłócę sobie skórę, kiedy mi przyjdzie ochota, choć wątpię, żebyś pan nawet w książkach rycerskich wyczytał coś o tym sposobie.
– Daj Boże – rzekł Don Kichot – ażebyś mógł zrozumieć, jak cię powinno obchodzić przyniesienie ulgi tej damie, która poniekąd jest i twoją, bo ja jestem twym panem.
Mówiąc w ten sposób, poznali, że się znajdują w tym samym miejscu, gdzie ich byki potratowały. Don Kichot, przypominając to sobie, rzekł do Sancha:
– Otóż łąka, gdzie spotkaliśmy niedawno te miłe pasterki i tych grzecznych pasterzy, co to pragnęli stworzyć na nowo Arkadię pasterską – pomysł nowy i niepospolity. Wierzaj mi, Sancho, naśladujmy ich, zostańmy pasterzami, podczas gdy mi nie wolno będzie przywdziewać zbroi. Kupię kilka owiec, przezwę się pasterzem Kichotes, ty pasterzem Pansino i będziemy biegać po lasach i łąkach, śpiewać, grać na fujarce, rozwodzić żale, będziemy odwilżać usta kryształem czystego źródła, srebrną wodą strumieni lub rzeczułek. Zielone dęby i buki hojnie owocami nas obdarzą, olchy i lipy cienia nam użyczą, róże wonią owioną. Na łąkach różnobarwnym kwieciem zasłanych, miękko i smacznie spoczniemy. Powietrze zdrowe i czyste, chłód cudowny, księżyc i gwiazdy łagodne promienie sieją, znajdziemy rozkosz w śpiewie, a pociechę w jego dźwięku. Apollon natchnie nas wierszami, a miłość uczuciem, tym sposobem obierzemy sobie zawód godzien zawiści i staniemy się sławnymi nie tylko w naszym stuleciu, ale po wszystkie następne trwać będziemy w pamięci ludzi.
– Dalipan – odparł Sancho – śliczny by to był rodzaj życia. Karaskowi i ojcu Mikołajowi nigdy to na myśli przyjść nie mogło, gdyż założyłbym się, żeby najchętniej z nami poszli, i kto wie, czy by nie miał ochoty i ksiądz proboszcz, bo to uczciwy człowiek i lubi wesołość.
– Trafnieś powiedział, Sancho – odparł Don Kichot. – Jeśli bakałarz Samson chce do nas należeć, co z pewnością nastąpi, nazwiemy go pasterzem Samsonino lub pasterzem Karaskon, Mikołaja Nicoloso, naśladując Nemorina sławnego; co do proboszcza, nie wiem, jakie mu damy imię, lecz trzeba zrobić coś z jego nazwy, naprzykład Kuriambro. Co do pasterek, w których się kochać będziemy, nie trudno nam będzie znaleźć dla nich imiona, a ponieważ imię Dulcynea, zarówno piękne dla księżniczki, jak dla pasterki, nie ma co zmieniać, a ty, Sancho, nazwiesz swoją, jak ci się zdawać będzie.
– Nie chcę inaczej, jak Terezona – odrzekł Sancho – bo jej na imię Teresa, a w wierszach, które dla niej ułożę, tak samo ją nazwę, żeby się o niej cały świat dowiedział, i o mojej wierności dla niej, bo nie lubię mleć w cudzych młynach. Dla proboszcza nie trzeba pasterki, bo to byłby zły przykład, a jeśli bakałarz chce sobie jaką wybrać, wolno mu!
– Drogi Boże! – zawołał Don Kichot – jak piękne życie będziemy pędzili! Ileż to fujarek, piszczałek, obojów, rożków, gęśli, multanek, bębenków, skrzypeczek, wszystko to, pasterska muzyka! Jak wiesz, ja oddaję się czasem poezji, a bakałarz Karasko jest jednym z najlepszych poetów; o proboszczu nic nie mówię, ale ręczyłbym, że więcej umie, niż mówi, a cóż dopiero majster Mikołaj! Toćże wiadomo, że balwierze grają na gitarze i składają wiersze. Ja będę ubolewał nad oddaleniem, ty będziesz wysławiał wierność i wytrzymałość swoją, pasterz Karaskon będzie się uskarżał na nieczułość swojej pasterki, pasterz Kuriambron o czym chce śpiewać będzie, w ten sposób wszystko się nam uda doskonale.
– Panie – zawołał Sancho – tak jestem nieszczęśliwy, że pewno nie doczekam chwili, kiedy rozpoczniemy to wesołe życie. Drogi Boże! ileż ja to będę pięknych łyżeczek z drzewa wyrabiał, kiedy zostanę pasterzem; ile to śmietany, serów, masła, wianków dla mnie i dla pasterki mojej, jakie bym pałeczki i kijki strugał. Na niczym mi nie zabraknie z tych drobiazgów i figlów, co to umieją robić pasterze. Jeśli nie powiedzą, żem mądry, to przynajmniej powiedzą, że mi nie brak pomysłu.
Mała Sancha, córka moja, przyniesie nam obiad czasem na pole, ale jednak, do licha, mówią, że to pasterze bywają złośliwi i psotnicy. Nie chciałbym, ażeby mi do niej smalono cholewki, bo biedna dziewczyna nie rozumie się jeszcze na tym i mogłaby… diabeł nie śpi, a miłość i jej poszepty wcisną się tak łatwo do lepianki, jak do pałacu. Bo kto mieszka na przedpieklu, diabła w kumy prosi, a gdzie nie ma sposobności, nie ma grzechu, kto nie widzi, to nie myśli, ale nie mów hop, aż przeskoczysz.
– Dajże już pokój tym przysłowiom, Sancho – rzekł Don Kichot – mówiłem ci już nieraz, że nimi zanadto szafujesz, ale cóż? Gadaj jak do ściany, pan to, sługa owo.
– Dalibóg, proszę łaski pana – odrzekł Sancho – pamięta pan, co mówią: Kocioł przygania garnkowi, a sam smoli. Mówi pan, że przysłów używam, a samiście dwa palnęli.
– Widzisz, Sancho, zwróć na to uwagę – rzekł Don Kichot – że moje są zawsze właściwie użyte, ale ty trzy po trzy pleciesz i Bóg wie, do czego przyłatasz. Mówiłem i nieraz, jeśli się nie mylę, że przysłowia są to treściwe sentencje, zdania, powstałe z doświadczenia i uwag największych mędrców starożytnych, a przysłowie, niewłaściwie przytoczone, to głupstwo, a nie sentencja. Ale dość na tym, już zmierzch dobry, zjedźmy z gościńca i poszukajmy gdzie miejsca na nocleg, zobaczymy, co dla nas jutro Bóg przeznacza.
Zjechali z gościńca i skromną zjedli wieczerzę, co nie w smak poszło Sanchowi, który, patrząc na chudą oszczędność błędnego rycerstwa, żałował ciągle obfitości w domu Don Diego Miranda, wesela Gamasza i wszystkich tych miejsc, gdzie dobrze jadł i pił. Ale nareszcie, bacząc na to, że nie zawsze święto, ułożył się do snu, kiedy pan jego w zwykłych błądził marzeniach.