Kitabı oku: «Kraina Ognia », sayfa 3
ROZDZIAŁ CZWARTY
Romulus stał na dziobie swojego statku. Płynął na czele floty – podążało za nim tysiące statków Imperium. Z wielką satysfakcją patrzył w stronę horyzontu. Wysoko w górze leciała jego chmara smoków. Ich ryki przeszywały powietrze. Walczyły z Ralibarem. Romulus chwycił za balustradę i oglądał bitwę. Zaciskał na drewnie swoje długie palce i obserwował jak jego bestie atakują Ralibara i ściągają go do oceanu. Po raz kolejny i kolejny, przytrzymując go pod wodą.
Romulus krzyczał z radości. Kiedy zobaczył, że jego smoki wyleciały nad wodę, a po Ralibarze nie było żadnego śladu – ścisnął balustradę tak mocno, że ta się roztrzaskała. Podniósł ręce wysoko w górę i pochylił się do przodu, czując wielką siłę, która kłębiła się w jego dłoniach.
– Lećcie moje smoki – wyszeptał, a jego oczy błyszczały. – Lećcie.
Ledwie wypowiedział te słowa, a smoki odwróciły się i skierowały swój wzrok na Wyspy Górne. Leciały przed siebie, rycząc, wysoko unosząc swoje skrzydła. Romulus czuł, że je kontroluje; czuł się niezwyciężony; czuł, że jest w stanie kontrolować każdą rzecz na świecie. Koniec końców, wciąż trwał jego cykl księżyca. Czas jego władzy wkrótce się zakończy, ale póki co, nic na świecie nie było w stanie go zatrzymać.
Oczy Romulusa rozbłysnęły kiedy zobaczył, że smoki dotarły do Wysp Górnych. Z daleka widział jak mężczyźni, kobiety i dzieci biegają krzycząc. Delektował się widokiem opadających na nich płomieni; widokiem ludzi palących się żywcem, tym, że cała wyspa zamieniła się w jedną wielką kulę ognia i zniszczenia. Z zachwytem patrzył na tą destrukcję, podobnie, jak z zachwytem patrzyła na upadek Kręgu.
Gwendolyn ostatnio udało się przed nim uciec – jednak tym razem, nie będzie miała już dokąd zbiec. Wreszcie ostatni MacGilowie zostaną przez niego zmiażdżeni. Wreszcie nie pozostanie na świecie żaden skrawek ziemi, który nie byłby mu podporządkowany.
Romulus odwrócił się i spojrzał przez ramię na tysiące statków, na to jak jego ogromna flota wypełnia widok aż po horyzont. Odetchnął głęboko i odchylił się w tył. Skierował swą twarz ku niebu, podniósł dłonie na boki i wydał z siebie wrzask zwycięstwa.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Gwendolyn stała w przestronnej kamiennej piwnicy skupiona z dziesiątkami jej ludzi. Nasłuchiwała jak trzęsie się nad nimi ziemia. Jej ciało wzdrygało się przy każdym hałasie. Od pewnego czasu ziemia trzęsła się tak mocno, że potykali się i upadali. Na zewnątrz ogromne kawałki gruzu uderzały o grunt. Powierzchnia wyspy stała się dla smoków jednym wielkim placem zabaw. Dudnienie cały czas odbijało się echem w uszach Gwen – brzmiało to wszystko jakby cały świat ulegał właśnie zniszczeniu.
Temperatura pod ziemią stawała się coraz wyższa, a smoki nieustannie zionęły w stalowe drzwi, które prowadziły w to miejsce – wciąż i od nowa, zupełnie jakby wiedziały, że właśnie tutaj wszyscy się ukrywają. Na szczęście stalowe wrota zatrzymywały płomienie, co nie zmieniało faktu, że czarny dym przedostawał się do środka, sprawiając, że coraz trudniej było oddychać. Wszyscy wokół kaszleli coraz ciężej.
Nagle dobiegł ich okropny dźwięk, który brzmiał niczym kamień uderzający o stal – Gwen zobaczyła, że znajdujące się nad nią drzwi zatrzęsły się i nieomal runęły. Najwyraźniej smoki doskonale wiedziały, że wszyscy uciekli właśnie tutaj, a teraz starały się dostać do środka.
– Jak długo wytrzymają te drzwi? – zapytała Gwen stojącego obok niej Matusa.
– Nie wiem – odpowiedział Matus. – Ojciec zbudował te podziemia z myślą o tym, że mają wytrzymać atak wrogów, ale nie smoków. Nie sądzę, żeby utrzymały się przez dłuższy czas.
Gwendolyn czuła zbliżającą się śmierć – w pomieszczeniu robiło się bowiem coraz cieplej. Czuła się jakby stała na palącej ziemi. Coraz trudniej było zobaczyć cokolwiek przez dym, a ziemia trzęsła się cały czas, jako że smoki bez ustanku zmieniały kolejne budynki w kupę gruzu. Niewielkie kamyki i pył co rusz spadały im na głowę.
Gwen spojrzała na przerażone twarze wszystkich znajdujących się wokoło osób. Nie umiała oprzeć się pytaniu, czy zejście tutaj nie sprawiło, iż skazali się na powolną i bolesną śmierć. Zaczęła się zastanawiać czy może ci, którzy zginęli na powierzchni, nie okażą się szczęśliwcami.
Nagle wszystko na chwilę ustało, jakby smoki odleciały gdzieś indziej. Zaskoczyło to Gwen, która zaczęła zastanawiać się gdzie podziały się bestie. Po chwili usłyszała ogromny huk spadających skał, a ziemia zatrzęsła się tak mocno, że wszyscy w lochach się poprzewracali. Huk miał miejsce w oddali, a zaraz po nim wszystko zatrzęsło się dwukrotnie, jak podczas osuwania się kamieni.
– Fort Tirusa – powiedział Kendrick, podchodząc do Gwen. – Musiały go zniszczyć.
Gwen spojrzała na sufit i zrozumiała, że prawdopodobnie jest to prawda. Co innego mogłoby spowodować taką lawinę gruzu? Najwyraźniej smoki przepełnione były gniewem i miały zamiar zniszczyć każdą najmniejszą rzecz, jaką tylko znajdą na tej wyspie. Wiedziała, że to tylko kwestia czasu, zanim dostaną się również do tego miejsca.
W nagłej ciszy, zszokowana Gwen usłyszała płacz dziecka, który przeszył powietrze. Dźwięk ten dźgnął ją niczym nóż w klatkę piersiową. Nie mogła powstrzymać się od myśli, że to Guwaynie. Kiedy płacz, gdzieś na powierzchni, narastał coraz bardziej, jakaś część niej rozpaczliwie przekonana była, że to właśnie Guwayne, który ją woła. Racjonalnie zdawała sobie sprawę z tego, że to niemożliwe, jej syn dryfował po oceanie, daleko stąd. A jednak jej serce błagało, aby tak właśnie było.
– Moje dziecko! – wrzasnęła Gwen. – On jest tam na górze. Muszę go ocalić!
Pobiegła w stronę schodów, kiedy nagle poczuła na sobie silną dłoń.
Odwróciła się i zobaczyła, że przytrzymuje ją jej brat, Reece.
– Pani, – powiedział – Guwayne jest daleko stąd. To płacz jakiegoś innego dziecka.
Gwen nie chciała, aby była to prawda.
– Ale to wciąż dziecko – powiedziała. – Jest tam całkiem samo. Nie chcę pozwolić mu umrzeć.
– Jeśli tam wyjdziesz, – powiedział Kendrick występując naprzód i kaszląc od sadzy – będziemy musieli zamknąć za tobą drzwi i zostaniesz tam sama. Zginiesz tam na górze.
Gwen nie myślała jasno. W jej głowie istniało tylko żywe dziecko, które pozostawało na powierzchni całkiem samo. Wiedziała, że musi je ocalić – niezależnie od tego, jaką cenę będzie trzeba za to zapłacić.
Gwen wyswobodziła swoją rękę z uścisku Reece’a i pobiegła na schody. Przeskakiwała po trzy stopnie na raz i zanim ktokolwiek był w stanie ją powstrzymać, pociągnęła do siebie metalową belkę blokującą drzwi. Następnie podparła ją ramieniem i z całej siły uniosła do góry, pomagając sobie przy tym dłońmi.
Gwen krzyknęła z bólu kiedy to robiła – metal był bowiem tak nagrzany, że poparzył jej ręce, które szybko cofnęła. Niezłomna jednak, zakryła dłonie ubraniami i popchnęła drzwi.
Gwendolyn kaszlała jak szalona kiedy zobaczyła dzienne światło, kłęby czarnego dymu wydobyły się za nią z podziemi. Kiedy pojawiła się na powierzchni, zmrużyła oczy, a następnie rozejrzała się wokoło przysłaniając ręką czoło. Zadziwiona przyglądała się dziełu zniszczenia, jakie tu zastała. Wszystko, co jeszcze kilka chwil temu stanowiło budowle, było teraz zrównane z ziemią. Wszystko zamieniło się w spalony, zwęglony gruz.
Znów dotarł do niej płacz dziecka – tutaj wydawał się głośniejszy. Gwen rozejrzała się dookoła, czekając aż kłęby czarnego dymu się rozpierzchną. Po chwili zobaczyła owinięte w tkaniny dziecko, leżące na ziemi po drugiej stronie dziedzińca. Zaraz obok zaś leżeli jego rodzice, spaleni żywcem, martwi. W jakiś sposób maleństwo ocalało. Być może, pomyślała Gwen, matka zginęła ochraniając dziecko przed płomieniami.
Nagle Kendrick, Reece, Godfrey i Steffen pojawili się obok niej.
– Pani, natychmiast musisz wracać! – błagał Steffen. – Umrzesz tutaj!
– Dziecko – powiedziała Gwen. – Muszę je ocalić.
– Nie możesz – nalegał Godfrey. – Nie uda ci się z nim tutaj wrócić!
Gwen jednak to nie obchodziło. Jej umysł był teraz w pełni skupiony na jednym. Jedynym co widziała, jedynym o czym mogła myśleć, było to dziecko. Zablokowała się na resztę świata. Wiedziała, że równie mocno jak potrzebuje oddychać, potrzebuje również ocalić to dziecko.
Pozostali próbowali ją uchwycić, ale Gwen pozostawała niezłomna. Wyrwała się im i rzuciła się w stronę dziecka.
Pobiegła tak szybko, jak tylko potrafiła. Serce waliło jej w piersi kiedy przemieszczała się między gruzowiskiem. Biegła między chmurami czarnego dymu i trzaskającymi wokół płomieniami. Kłęby dymu działały niczym tarcza, szczęśliwie, dzięki nim smoki póki co jej nie dostrzegły. Biegła przez dziedziniec widząc przed sobą jedynie to dziecko, słysząc jedynie jego płacz.
Biegła bez ustanku, ledwie łapiąc dech, aż wreszcie udało jej się dotrzeć do zawiniątka. Schyliła się i sięgnęła po maleństwo, natychmiast przyjrzała się jego twarzy – jakaś część niej miała nadzieję, że zobaczy Guwayne’a.
Zbita z tropu zobaczyła, że to jednak nie był on. Była to dziewczynka. Miała duże, śliczne, niebieskie oczy, które wypełnione były łzami. Płakała i potrząsała swoimi małymi piąstkami. Gwen poczuła się szczęśliwa trzymając w ramionach dziecko, wydawało jej się, że w jakiś sposób zadośćuczyniła odesłaniu Guwayne’a. Zobaczyła, po krótkim wejrzeniu na błyszczące oczy małej, że dziewczynka była śliczna.
Kłęby dymu uniosły się wkoło, ale Gwendolyn zobaczyła nagle, że jest całkowicie odsłonięta – znajdowała się po drugiej stronie dziedzińca, trzymając na rękach kwilące maleństwo. Spojrzała w górę i zobaczyła, że ledwie sto jardów od niej, kilkanaście groźnych smoków, wgapia się w nią swoimi wielkimi, błyszczącymi ślepiami. Wszystkie zwróciły się w jej kierunku. Skupiły na niej swój wzrok pełen zadowolenia i wściekłości. Doskonale wiedziała, że przygotowują się na to, aby ją zabić.
Smoki wystrzeliły w powietrze, machając swoimi wielkimi skrzydłami, które z bliska wydawały się jeszcze większe. Zmierzały w jej kierunku. Gwen przygotowała się na najgorsze. Stała tam ściskając dziecko, wiedząc, że nie jest już w stanie zrobić niczego więcej.
Nagle usłyszała, dźwięk dobywanych mieczy. Odwróciła się i zobaczyła swoich braci, Reece’a, Kendricka i Godfrey’a w towarzystwie Steffena, Brandta, Atme i wszystkich członków Legionu. Stali obok niej, trzymając w rękach miecze i tarcze. Wszyscy przybyli, aby ją chronić. Uformowali wokół niej koło i unieśli tarcze w stronę nieba. Wszyscy gotowi byli za nią zginąć. Gwen była poruszona do głębi, jednocześnie podziwiała ich odwagę.
Smoki ruszyły w ich kierunku, otwierając szeroko swe potężne szczęki. Gwen i jej towarzysze przygotowali się na nieunikniony płomień, który zabije ich wszystkich. Królowa zamknęła oczy i zobaczyła swojego ojca, zobaczyła wszystkich, którzy kiedyś coś dla niej znaczyli. Przygotowała się na spotkanie z nimi.
Nagle dał się słyszeć przerażający ryk. Gwen wzdrygnęła się w przekonaniu, że oto nadchodzi pierwszy atak.
Ale po chwili zrozumiała, że był to inny ryk. Ryk, który rozpoznawała – ryk jej dobrej przyjaciółki.
Gwen spojrzała w rozpościerające się nad nią niebo i z radością zobaczyła w oddali samotną nadlatującą smoczycę. Spieszyła, aby stanąć do walki ze smokami, które właśnie miały zaatakować Gwen. Królowa z jeszcze większą radością zobaczyła, że na grzbiecie smoka siedzi mężczyzna, którego kochała najbardziej na świecie:
Thorgrin.
Powrócił.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Thor leciał na grzbiecie Mycoples, a chmury smagały go po twarzy. Przemieszczał się tak szybko, że ledwie był w stanie oddychać. Lecieli w kierunku hordy smoków, przygotowując się na walkę. Bransoletka Thora pulsowała mu na nadgarstku – czuł, że matka tchnęła w niego nową siłę. Siłę, której nie potrafił do końca zrozumieć. Wydawało mu się, że ma słabe poczucie czasu i przestrzeni. Thor z ledwością odczuł podróż powrotną. Dopiero co wyruszał z wybrzeży Krainy Druidów, a nagle znalazł się tutaj, na Wyspach Górnych, kierując się wprost w stronę siedliska smoków. Wydawało mu się, jakby przemieścił się tutaj w jakiś magiczny sposób, jakby przeleciał przez jakąś dziurę w czasie i przestrzeni – jakby matka przeniosła ich tutaj i tym samym umożliwiła im osiągnięcie nieosiągalnego, jakby pozwoliła im lecieć szybciej i dalej niż lecieli kiedykolwiek wcześniej. Czuł, że to matka wysłała go tutaj przekazując mu przy tym dar szybkości.
Kiedy Thorowi udało się zerknąć w dal pomiędzy chmurami, jego oczom ukazały się ogromne smoki, krążące nad Wyspami Górnymi, nurkujące w dół i przygotowujące się do zionięcia ogniem. Thor spojrzał w dół, a jego serce zawyło z bólu, kiedy zobaczył, że cała wyspa pogrążona jest w ogniu i praktycznie zrównana z ziemią. Z przerażeniem zastanawiał się czy komukolwiek udało się przeżyć. Szczerze powiedziawszy nie za bardzo wiedział, jak ktokolwiek mógłby tu ocaleć. Czy przybył zbyt późno?
Jednak kiedy Mycoples zanurkowała i zbliżyła się do ziemi, Thor zmrużył oczy, a jego wzrok, niczym magnes, przykuła jedna postać. Postać, którą był w stanie wyróżnić z całego tego chaosu: Gwendolyn.
Widział ją, swoją przyszłą żonę. Stała dumnie na podwórzu, nieustraszona, tuliła dziecko. Była otoczona wszystkimi, których Thor kochał – stanęli wokół niej i podnieśli tarcze w górę, chcąc ochronić ją przed atakującymi smokami. Thor z przerażeniem zobaczył, że smoki otwierają swoje ogromne szczęki i lada chwila zioną ogniem, który, już za moment, pochłonie Gwendolyn i wszystkich, których kochał.
– NURKUJ! – Thor wrzasnął do Mycoples.
Ta nie potrzebowała dodatkowej zachęty – pomknęła w dół szybciej niż Thor mógł to sobie wyobrazić. Tak szybko, że ledwie był w stanie chwycić oddech. Trzymał się jej ze wszystkich sił i tak jak i ona – leciał prawie do góry nogami. Natychmiastowo dopadła trzy smoki, które miały właśnie zaatakować Gwendolyn. Ryknęła, otworzyła szeroko paszczę, wystawiła swoje wielkie szpony i zaatakowała niczego niespodziewające się bestie.
Rozbiła smoki niesiona siłą rozpędu. Wylądowała na grzbiecie jednego, drapiąc i gryząc drugiego oraz uderzając w trzeciego. Zatrzymała je na chwilę przed tym, zanim zdążyły zionąć ogniem. Ściągnęła je pyskiem w dół, w stronę ziemi.
Wszystkie na raz uderzyły o grunt – miał miejsce wielki huk. Kłęby kurzu uniosły się wokoło, kiedy Mycoples ściągała smoki pod ziemię. Zatrzymała się dopiero w chwili, kiedy ponad gruntem wystawały jedynie szpony ich tylnych łap. Kiedy wylądowali, Thor odwrócił się i zobaczył zdziwioną minę Gwendolyn. Dziękował Bogu, że udało mu się dotrzeć tu na czas.
Nagle usłyszeli donośny ryk. Thor odwrócił się, spojrzał w niebo i ujrzał nadlatujące, gotowe do ataku smoki.
Mycoples zawróciła po czym na powrót uniosła się w górę. Nieustraszenie kierowała się w stronę smoków. Thor nie miał przy sobie broni, ale czuł się inaczej niż zazwyczaj podczas bitwy – po raz pierwszy w życiu czuł, że tak naprawdę wcale nie potrzebuje broni. Czuł, że może polegać na sile, która w nim tkwi. Na swojej prawdziwej mocy. Na mocy, którą zaszczepiła w nim jego matka.
Kiedy smoki się zbliżały, Thor podniósł nadgarstek, na którym znajdowała się złota bransoletka, a z czarnego diamentu umiejscowionego na samym jej środku wystrzelił strumień światła. Żółte światło ogarnęło smoka znajdującego się najbliżej nich i odsunęło go w tył – lecąc w powietrzu staranował kolejne bestie.
Wściekła Mycoples siała spustoszenie, zanurzając się dzielnie pomiędzy smoki. Walczyła z nimi prąc do przodu – drapała je, zanurzała kły w ich skórze, rzucała jedną bestią o inne torując sobie drogę – udało jej się w ten sposób odeprzeć kilkoro przeciwników. Zacisnęła się wokół jednego na tak długo, dopóki nie stał się bezwładny, następnie porzuciła go. Upadł na ziemię niczym ogromny, spadający z nieba głaz. Stykając się z podłożem, zatrząsnął wszystkim w posadach. Thor czuł, że uderzenie to spowodowało pod spodem kolejne trzęsienie ziemi.
Thor spojrzał w dół i zobaczył, że Gwen i pozostali uciekają do schronu. Wiedział, że musi odciągnąć te smoki jak najdalej od wyspy, jak najdalej od Gwendolyn – dzięki temu da im wszystkim szansę na ucieczkę. Jeśli poprowadzi bestie nad ocean, oddalą się od ludzi, a on będzie mógł stoczyć tam z nimi bitwę.
– Na otwarte morze! – krzyknął Thor. Mycoples natychmiast wykonała jego rozkaz. Odwrócili się od smoków i polecieli w stronę morza.
Thor obejrzał się kiedy usłyszał za sobą ryki i poczuł w oddali gorąc skierowanych w jego stronę płomieni. Ucieszył się, kiedy zobaczył, że jego plan działa – wszystkie smoki porzuciły atak na Wyspy Górne i zaczęły ścigać Thora, lecąc nad otwarte morze. W oddali, daleko w dole, Thor dostrzegł flotę Romulusa, która pokrywała morze. Zdał sobie sprawę, że nawet jeśli w jakiś sposób uda mu się pokonać smoki, wciąż będzie miał przeciwko sobie milionową armię. Wiedział, że nie przeżyje spotkania z tym przeciwnikiem. Ale przynajmniej pozostali zyskają nieco czasu.
Przynajmniej Gwendolyn uda się przeżyć.
*
Gwen stała na zrównanym z ziemią i tlącym się dziedzińcu tego, co kiedyś było fortem Tirusa. Wciąż trzymała w ramionach dziecko, patrzyła w niebo odczuwając jednocześnie ulgę i smutek. Jej serce ucieszyło się znów widząc Thora, widząc, że miłość jej życia jest cała i zdrowa, że Thor powrócił na Mycoples. Mając go tutaj, część niej odbudowała się, poczuła się jakby znów wszystko mogło się zdarzyć. Poczuła coś, czego nie odczuwała od bardzo dawna – wolę życia.
Jej ludzie powoli opuścili tarcze, widzieli jak smoki odlatują, całkowicie opuszczają Wyspy i kierują się na otwarte morze. Gwen rozejrzała się w około i zobaczyła zniszczenie jakie bestie zostawiły za sobą. Ogromne sterty gruzu, płomienie wszędzie dookoła i martwe smoki leżące na swoich grzbietach. Wyglądało to, jakby wyspa została zniszczona przez wojnę.
Zobaczyła również ludzi, którzy zapewne byli rodzicami tego dziecka, dwa ciała leżące nieopodal miejsca, gdzie Gwen znalazła dziewczynkę. Gwen spojrzała w oczy małej i zrozumiała, że jest jedyną osobą, która została jej na świecie. Mocno ją przytuliła.
– Teraz mamy szansę, pani! – powiedział Kendrick. – Musimy natychmiast uciekać!
– Smoki są rozproszone – dodał Godfrey. – Przynajmniej na razie. Kto wie kiedy powrócą. Musimy w tej chwili opuścić to miejsce.
– Ale przecież Krąg już nie istnieje – powiedział Aberthol. – Dokąd się udamy?
– Gdziekolwiek, byle nie tutaj – odpowiedział Kendrick.
Gwen słyszała ich rozmowę, jednak myślami była gdzie indziej. Odwróciła się i wpatrywała się w niebo, z tęsknotą obserwowała odlatującego Thora.
– A co z Thorgrinem? – zapytała. – Zostawimy go tutaj samego?
Kendrick i pozostali skrzywili się, ich twarze wypełniły się rozczarowaniem. Najwyraźniej im również ta myśl nie dawała spokoju.
– Walczylibyśmy u boku Thorgrina aż do ostatniej kropli krwi, pani. Gdybyśmy tylko mogli – powiedział Reece. – Ale nie mamy takiej możliwości. On znajduje się wysoko w górze, ponad morzem, daleko stąd. Nikt z nas nie ma smoka. Nie dysponujemy też jego siłą. Nie jesteśmy w stanie mu pomóc. Musimy teraz skupić się na tych, którym pomóc możemy. To właśnie dlatego Thor postanowił się poświęcić. To właśnie dlatego Thor postanowił poświęcić swoje życie. Musimy skorzystać z szansy, którą nam dał.
– Po drugiej stronie wyspy wciąż znajduje się to, co pozostało z naszej floty – dodał Srog. – Zabezpieczenie tych statków było bardzo mądrym posunięciem, pani. Teraz musimy ich użyć. Wszyscy z naszych ludzi, którzy ocaleli, powinni natychmiast opuścić to miejsce – zanim smoki powrócą.
Gwendolyn szargały sprzeczne emocje. Tak bardzo pragnęła ruszyć na ratunek Thorowi, jednak z drugiej strony, wiedziała, że pozostanie tutaj z tymi wszystkimi ludźmi w żaden sposób mu nie pomoże. Pozostali mieli rację – Thor właśnie oddał swoje życie w imię ich bezpieczeństwa. Jego działania zostaną zmarnowane jeśli Gwen nie podejmie próby uratowania swoich poddanych, kiedy jeszcze ma szansę to zrobić.
W jej głowie pojawiła się też inna myśl – Guwayne. Jeśli teraz odpłyną, jeśli ruszą na ocean, być może, choć cień tej szansy jest niewielki, być może uda im się go odnaleźć. Myśl, że znów ujrzy swojego syna, tchnęła w Gwen chęć do życia.
Wreszcie Gwen skinęła. Stała trzymając dziecko i przygotowując się do ruchu.
– Dobrze – powiedziała. – Chodźmy odnaleźć mojego syna.
*
Ryki smoków za plecami Thora stawały się coraz głośniejsze. Kiedy Thor z Mycoples polecieli w stronę morza, bestie udały się za nimi w pogoń. Zbliżały się coraz bardziej. Thor poczuł na plecach otaczającą go falę ognia. Wiedział, że jeśli czegoś nie zrobi, już wkrótce będzie martwy.
Zamknął oczy – ufał już teraz swojej wewnętrznej sile, miał poczucie, że nie jest zdany jedynie na fizyczną broń. Kiedy zamknął oczy, przypomniał sobie zdarzenia, które przeżył w Krainie Druidów, przypomniał sobie jak potężny się tam stał, jak znamienny wpływ na otaczającą go rzeczywistość miał jego umysł. Przypomniał sobie siłę jaka w nim drzemała. To, jak fizyczny świat był jedynie przedłużeniem jego umysłu.
Thor chciał wydobyć siłę swojego umysłu na powierzchnię, wyobraził sobie wielką ścianę lodu za swoimi plecami. Ścianę, która ochroniłaby go przed ogniem. Wyobraził sobie, że w całości znajduje się w ochronnej bańce i że zarówno on, jak i Mycoples, pozostają bezpieczni – odgrodzeni w ten sposób od smoczego ognia.
Otworzył oczy i był zdumiony. Poczuł, że jest otoczony przez zimno. Zobaczył wokół siebie ogromną lodową ścianę, którą przed chwilą sobie wyobrażał. Mur miał trzy stopy grubości i połyskiwał na niebiesko. Odwrócił się i zobaczył jak ogień, którym zionęły smoki zatrzymuje się na ścianie lodu. Kiedy natrafiał na lód, płomienie syczały i zamieniały się w unoszącą się w górę wielką chmurę pary. Smoki były wściekłe.
Ściana lodu stopiła się. Thor zawrócił. Zdecydował się polecieć wprost na swojego przeciwnika. Nieustraszona Mycoples wleciała wprost między bestie – gołym okiem można było zauważyć, że nie spodziewały się tego ataku.
Mycoples parła naprzód, wyciągnęła pazury, chwyciła jednego smoka w swoją paszczę, odwróciła się i odrzuciła go za siebie. Smok leciał bez końca, obracał się wokół własnej osi, nie mając żadnej kontroli nad swoim ciałem, następnie wpadł do oceanu.
Zanim zdążyła zmienić pozycję, została zaatakowana przez inne stworzenie, które wbiło swoje kły wprost w jej bok. Mycoples zawyła – Thor natychmiast zareagował. Zeskoczył z jej grzbietu na nos smoka, przebiegł mu po głowie i usadowił się na jego grzbiecie. Smok wciąż zaciskał szczęki na Mycoples. Wił się jak szalony, starając się zrzucić z siebie Thora. Ten zaś trzymał się mocno, wiedząc, że zależy do tego jego życie.
Mycoples przechyliła się do przodu i zacisnęła szczęki na ogonie kolejnej bestii – oderwała go. Smok wrzasnął i upadł do oceanu – ale zanim stworzenie zdążyło dolecieć do wody, kilka innych smoków dopadło Mycoples i utopiło swe kły w jej nogach.
Thor w tym czasie wciąż utrzymywał się na grzbiecie smoka i ze wszystkich sił starał się przejąć nad nim kontrolę. Zmusił się, aby pozostać spokojnym i skupił się na tym, że tak naprawdę wszystko zależy od jego umysłu. Czuł ogromną siłę tej starożytnej, pierwotnej bestii. Kiedy zamknął oczy, przestał się smokowi opierać i zaczął się z nim harmonizować. Poczuł jego serce, jego puls, jego umysł. Poczuł, że stali się jednością.
Thor otworzył oczy, a smok zrobił to samo. Świecił teraz innym kolorem. Thor zobaczył świat oczami bestii. Ten smok, to wrogie zwierzę, stało się przedłużeniem Thora. To co zobaczyło stworzenie, widział również Thor. Wydał zwierzęciu rozkaz, a ono słuchało.
Na polecenie Thora, smok puścił Mycoples. Następnie ryknął i rzucił się naprzód. Zanurzył swoje kły w trzech smokach atakujących Mycoples i rozerwał je na strzępy.
Pozostałe bestie zostały zbite z tropu – wyraźnie nie spodziewały się, że zostaną zaatakowane przez jednego ze swoich. Zanim zdążyły się przegrupować, Thor zaatakował pół tuzina smoków, używając do tego stworzenia, którego dosiadał. Łapał je za karki, pochwytywał znienacka, okaleczał jednego po drugim. Thor zanurkował w kierunku trzech kolejnych i sprawił, aby smok zatopił kły w ich skrzydłach. Zaatakował je od tyłu, a one wpadły do morza.
Nagle Thor został zaatakowany z boku, czego zupełnie się nie spodziewał. Smok otworzył szeroko paszczę i zatopił w nim zęby.
Thor wrzasnął przeraźliwie, smok poszarpał mu żebra i strącił z bestii, którą ujarzmił, wyrzucając go w powietrze. Kiedy spadał ranny w stronę oceanu, zrozumiał, że jest to śmiertelny lot.
Kątem oka dostrzegł Mycoples, która pędziła w jego kierunku – następną rzeczą, którą odczuł było to, jak wylądował na grzbiecie swojej drogiej przyjaciółki. Wybawiła go z opresji. Znów byli razem, oboje jednak ranni.
Thor analizował jakich zniszczeń udało im się dokonać – dyszał przy tym ciężko trzymając się za żebra – tuzin smoków unosił się teraz na oceanie, część ze stworzeń była martwa, część – mocno raniona. Wykonali oboje naprawdę dobrą robotę, dużo lepszą niż początkowo można się było spodziewać.
Usłyszeli nagle przeraźliwy ryk, Thor spojrzał w górę i zobaczył, że pozostało jeszcze kilkadziesiąt innych smoków. Łapiąc oddech zrozumiał, że walczą dzielnie, ale ich szanse na wygraną są naprawdę marne. Mimo tego, nie wahał się ani chwili i poleciał w górę, aby stoczyć bój ze smokami, które wyzywały ich do walki.
Mycoples ryknęła i zionęła ogniem kiedy tamte smoki wypuściły płomienie w stronę Thora. Ten znów użył swoich mocy, aby wybudować przed sobą lodowy mur i powstrzymać ogień. Trzymał się Mycoples, kiedy ta wleciała pomiędzy bestie – biła, drapała i gryzła, walcząc o swoje życie. Odniosła rany, ale nie pozwoliła, aby ją to spowolniło – raniła wiele smoków, które znajdowały się teraz z każdej strony.
Thor również włączył się do walki, podniósł swoją bransoletę i celował nią w kolejne smoki. Strumień białego, jasnego światła co rusz zwalał bestie, z którymi walczyła Mycoples.
Thor i Mycoples walczyli bez wytchnienia, oboje ranni, krwawiący, wyczerpani.
A jednak udało im się pokonać dziesiątki kolejnych gadów.
Kiedy Thor podniósł swą bransoletkę, poczuł, jak słabnie jej moc – a właściwie, poczuł jak słabnie jego moc. Był silny, wiedział o tym, ale moc ta nie była jeszcze wystarczająca. Wiedział, że nie jest w stanie wytrzymać tej bitwy aż do samego jej końca.
Thor spojrzał w górę i zobaczył wielkie skrzydła, a za nimi długie, ostre szpony – bezradnie patrzył jak wbijają się one w gardło Mycoples. Trzymał się ze wszystkich sił, kiedy smok pochwycił Mycoples, zacisnął swoje szczęki na jej ogonie, obrócił się z nią wokół własnej osi, a następnie nią rzucił.
Thor trzymał się, kiedy wraz z Mycoples lecieli w powietrzu. Mycoples obracała się bez końca – następnie oboje wpadli do oceanu.
Spadli do wody i oboje poszli pod powierzchnię. Thor machał pod wodą rękami i nogami, aż wreszcie udało im się utracić impet. Mycoples odwróciła się i wypłynęła na powierzchnię.
Kiedy się tam znaleźli, Thor odetchnął głęboko, łaknąc powietrza. Unosił się w lodowatej wodzie, wciąż kurczowo trzymając się Mycoples. Oboje dryfowali na powierzchni – w pewnym momencie Thor spojrzał w bok i zobaczył coś, czego nie zapomni do końca życia. W wodzie, niedaleko od niego dryfował smok. Był martwy i miał otwarte oczy. Smok, którego Thor bardzo kochał – Ralibar.
Mycoples dostrzegła go w tym samym czasie, a kiedy to się stało, coś w nią wstąpiło. Coś, czego Thor nigdy wcześniej nie widział – wydała z siebie krzyk ogromnego żalu i rozpaczy, wysoko podniosła swoje skrzydła i rozprostowała je. Całe jej ciało drżało. Zawyła przeraźliwie, a jej ból poruszył wszechświat. Thor zobaczył, jak zmieniały się jej oczy – błyszczały różnymi kolorami, aż wreszcie zaświeciły na żółto i biało.
Mycoples stała się innym smokiem. Spojrzała w górę, na grupę bestii, które leciały w ich kierunku. Thor zrozumiał, że coś w niej pękło. Jej żałoba zmieniła się w gniew, który dał jej siły, jakiej Thor wcześniej nie widział. Była niczym opętana.
Mycoples wystrzeliła w niebo, krwawiła z ran, ale nie zważała na to w najmniejszym stopniu. Thor również poczuł napływ nowej energii i pragnienia zemsty. Ralibar był jego bliskim przyjacielem, poświęcił życie dla nich wszystkich i Thor czuł wielką potrzebę, aby wymierzyć sprawiedliwość.
Kiedy lecieli w stronę smoków, Thor zeskoczył z Mycoples i wylądował na nosie tego gada, który znajdował się najbliżej. Objął go, pochylił się i chwycił jego szczękę, którą następnie z trzaskiem zamknął. Thor zawezwał wszystkie siły, jakie jeszcze w nim pozostały. Zakręcił smokiem w powietrzu i rzucił nim najmocniej jak potrafił. Smok poleciał w dal, strącając przy tym jeszcze dwa inne smoki – wszystkie trzy gwałtownie spadały w stronę oceanu.
Mycoples odwróciła się i chwyciła spadającego Thora – wylądował wprost na jej grzbiecie – a następnie zwróciła się w stronę pozostałych smoków. Te ryczały na siebie wzajemnie. Jednak Mycoples gryzła mocniej, latała szybciej i drapała głębiej niż jej przeciwnicy. Im bardziej raniły ją tamte bestie, tym mniej wydawała się to zauważać. Była niczym tornado siejące zniszczenie, podobnie jak Thor. Po chwili było już po wszystkim – Thor zauważył, że nie ma już na niebie żadnych smoków, z którymi mogliby się zmierzyć. Wszystkie spadły do oceanu – martwe lub śmiertelnie poranione.
Thor z Mycoples lecieli samotnie, wysoko w powietrzu. Krążyli nad pozostałymi smokami, które leżały teraz na wodzie. Starali się nieco odetchnąć. Oddychali ciężko, brodzili krwią. Thor wiedział, że kolejne oddechy Mycoples to tak naprawdę jej ostatnie tchnienia. Widział, jak z pyska wypływa jej krew. Sapała ciężko. Cierpiała okrutnie.
– Nie, najdroższa przyjaciółko – powiedział Thor powstrzymując łzy. – Nie możesz umrzeć.
– Mój czas nadszedł – Thor usłyszał jej wiadomość. – Przynajmniej umrę z godnością.
– Nie – nalegał Thor. – Nie możesz umrzeć!
Mycoples pluła krwią. Machanie jej skrzydeł stawało się coraz słabsze, aż w końcu zaczęła spadać do oceanu.
– Pozostał mi jeszcze jeden, ostatni, lot – powiedziała Mycoples. – Chcę, aby moje życie zakończyło się aktem bohaterstwa.
Mycoples spojrzała w górę. Thor zauważył, że patrzy na flotę Romulusa, która ciągnęła się po horyzont.
Thor z powagą skinął głową. Wiedział, co chciała uczynić. Chciała przywitać swą śmierć, podczas wielkiej, ostatniej bitwy.
Thor, silnie zraniony, oddychał ciężko. Wydawało mu się, że jemu również nie uda się przeżyć. Też pragnął polecieć w tamtym kierunku. Zastanawiał się teraz, czy przepowiednie jego matki były prawdziwe. Powiedziała mu, że może zmienić swoje własne przeznaczenie. Czy je zmienił? – zastanawiał się. – Czy umrze dzisiaj?
Ücretsiz ön izlemeyi tamamladınız.