Kitabı oku: «Kuźnia Męstwa », sayfa 2

Yazı tipi:

Dierdre i Marco odwrócili się, szybko podpłynęli do porzuconej łodzi i wskoczyli na pokład. Przez chwilę siedzieli bez ruchu, ociekając wodą i patrząc sobie w oczy, obydwoje dyszeli ciężko ze zmęczenia.

Jednak ona szybko zwróciła się z powrotem tam, skąd przybyli, ku sercu Ur, gdzie zostawiła ojca. Tam skieruje swe kroki, nigdzie indziej, nawet jeśli oznaczać to będzie miało śmierć.

ROZDZIAŁ TRZECI

Merk stał przy wejściu do sekretnej komnaty, na najwyższym piętrze Wieży Ur, u jego stóp leżał martwy zdrajca, Pult, jednak dla niego liczyło się wyłącznie oślepiające światło, które sączyło się przez uchylone drzwi. Nie mógł uwierzyć w to, co tam widział.

Oto ona, święta komnata, ukryta na najlepiej chronionym piętrze, miejsce stworzone po to, by przechowywać w nim i strzec Ognistego Miecza. Na drzwiach i kamiennych murach wrzeźbione były insygnia tego reliktu. To właśnie tutaj chciał włamać się ten szpieg, by wykraść najświętszą relikwię królestwa. I gdyby nie Merk, kto wie, gdzie teraz byłby Miecz?

Merk wszedł do kamiennej komnaty o gładkich, okrągłych ścianach i zmrużył oczy, by w środku dostrzec złotą platformę, pod którą płonęła pochodnia, nad nią zaś wisiał stalowy uchwyt, doskonale dopasowany do kształtu Miecza. Jednak im dokładniej się temu przyglądał, tym czuł się bardziej zdezorientowany.

Uchwyt bowiem był zupełnie pusty.

Ze zdziwienia aż zamrugał. Czyżby złodziej zdążył go ukraść? Nie, przecież leżał martwy u jego stóp. To mogło oznaczać tylko jedno.

Ta wieża, święta Wieża Ur, była wyłącznie przynętą. Wszystko to – komnata, budynek – było jedną wielką mistyfikacją. Ognistego Miecza nigdy tutaj nie było.

Gdzie zatem mógł być?

Merk stał tam przerażony, próbując zebrać myśli. Przypomniał sobie wszystkie legendy otaczające ten przedmiot kultu. Wiedział, że mowa w nich była o dwóch wieżach, Wieży Ur na północno-zachodnim krańcu królestwa, i Wieży Kos w jego południowo-wschodniej części. Umieszczone po przeciwnych stronach królestwa, stanowiły dla siebie przeciwwagę. Wiedział doskonale, że tylko w jednej z nich mógł znajdować się ten skarb. Dotąd zawsze jednak myślał, że to właśnie Wieża Ur była tą właściwą. Wszyscy w królestwie tak myśleli; według legend to tutaj znajdował się Miecz, pielgrzymi obierali to właśnie miejsce za cel swych podróży. W końcu Ur leżało na stałym lądzie, stosunkowo blisko stolicy, tuż przy wielkim, starożytnym mieście. Kos natomiast znajdował się na samym końcu Diabelskiego Palca, w zapomnianym przez ludzi miejscu, na zupełnym odludziu.

Tak, Miecz musiał być w Kos.

Powoli zaczęło do niego docierać, że jest jedynym człowiekiem w całym królestwie, który znał tajemnicę, wiedział gdzie znajduje się Miecz. Nie miał pojęcia, jakie inne tajemnice, jakie skarby, kryje w sobie Wieża Ur, był jednak pewien, że Ognistego Miecza tutaj nie ma. Czuł się zagubiony. Dowiedział się czegoś, o czym nigdy nie powinien był wiedzieć: że zarówno on, jak i inni służący tu żołnierze, nie strzegli niczego wartościowego. Żaden Obserwator nie mógł nigdy się o tym dowiedzieć – niewątpliwie osłabiłoby to ich morale. W końcu, kto chciałby strzec pustej wieży?

Teraz, kiedy Merk poznał prawdę, poczuł nieodparte pragnienie ucieczki z tego miejsca, udania się do Kos, gdzie mógłby chronić prawdziwego Miecza. Po co miałby tu zostawać i pilnować pustych ścian?

Był prostym człowiekiem, najbardziej na świecie nienawidził tajemnic i zagadek, a to wszystko przyprawiło go o niemały ból głowy i nastręczyło więcej pytań, na które nie miał odpowiedzi. Kto jeszcze może o tym wiedzieć? – zastanawiał się – Obserwatorzy? Z pewnością część z nich musiała znać prawdę. Ale w takim razie jak znaleźli w sobie siłę, by przez całe życie uczestniczyć w tej mistyfikacji? Czy to była część ich praktyki? Ich święty obowiązek?

Co powinien teraz począć? Nie mógł przecież powiedzieć innym. To by ich zabiło. Co więcej, mogliby nawet mu nie uwierzyć, pomyśleć, że to on ukradł Miecz.

No i co ma zrobić ze zwłokami tego zdrajcy? Czy ten człowiek działał sam, czy może ktoś mu pomagał? Dlaczego w ogóle chciał go ukraść? Co miałby z nim zrobić?

Stał w komnacie, próbując zrozumieć to wszystko, gdy nagle z natłoku myśli wyrwał go ogłuszający dźwięk dzwonów. Był tak nagły, tak niespodziewany, że Merk przez chwilę zastanawiał się skąd pochodzi. Dopiero po chwili dotarło do niego, że dzwonnica znajduje się na szczycie wieży, nie więcej jak metr nad jego głową. Wibracje były tak silne, że cała podłoga aż drżała. Ten dźwięk mógł oznaczać tylko jedno: wojnę.

We wszystkich zakątkach wieży wybuchło zamieszanie. Zewsząd dochodziły go odgłosy ciężkich butów, jakby wszyscy dokądś biegli. Musiał sprawdzić, co się dzieje; do swoich dylematów wróci później.

Merk przeciągnął ciało z pomiędzy drzwi i zatrzasnął je za sobą. Wypadł na korytarz, gdzie zobaczył dziesiątki wojowników wbiegających po schodach, każdy z nich z mieczem w dłoni. Przez ułamek sekundy myślał, że idą po niego, lecz gdy spojrzał w górę, zorientował się, że wszyscy biegną na dach.

Dołączył do nich i już po chwili wypadł na tętniące biciem dzwonów, zimne powietrze. Podbiegł do krawędzi wieży i gdy tylko spojrzał przed siebie, jego serce zamarło. W oddali, gdzie okiem sięgnąć, całe Morze Smutku zasłane było milionami czarnych żaglowców, zmierzających ku Ur. Ich celem wydawała się jednak być nie wieża, a miasto Ur, oddalone od nich o dzień drogi. Nie ten atak był zatem przyczyną całego zamieszania. Co zatem nią było?

Gdy obejrzał się na resztę, zobaczył, że patrzą już w innym kierunku. Podążył więc za ich wzrokiem i natychmiast je dojrzał: hordy trolli wyłaniające się z gęstwin lasu. Z każdą chwilą pojawiało się ich coraz więcej, jakby armii tej nie było końca.

Setki trolli rzuciło się do natarcia z przeraźliwym rykiem. W wysoko uniesionych rękach trzymały halabardy, a w oczach błyskała im żądza krwi. Na czele biegł ich przywódca, troll zwany Wezuwiuszem, z pokraczną gębą całą wymazaną we krwi. Ich celem była wieża.

Merk szybko zorientował się, że to nie jeden z wielu ataków trolli. Wydawało się raczej jakby cały naród Mardy przedostał się do Escalonu. Ale jak udało im się minąć Płomienie? – zastanawiał się. Nie było cienia wątpliwości, że przyszli tu po Miecz. Co za ironia – pomyślał Merk – przecież miecza nawet tu nie było.

Wieża nie miała żadnych szans na przetrwanie takiej inwazji. To był ich koniec.

Merk poczuł jak w jego oczy zagląda śmierć, gdy przyglądał się, jak otacza ich wroga armia. Zebrani wokół niego wojownicy zaciskali dłonie na swych mieczach, przygotowując się do ostatecznej konfrontacji.

– ŻOŁNIERZE – wrzasnął Vicor, dowódca Merka – ZAJMIJCIE POZYCJE!

Wojownicy bezzwłocznie wykonali rozkaz, ustawiając się na murach obronnych. Merk także stanął na krawędzi i jak inni chwycił za kołczan i łuk.

Nie posiadał się z zadowolenia, gdy jedna z jego strzał trafiła trolla prosto w pierś; był jednak zaskoczony, że bestia nawet się nie potknęła, mimo że pocisk przebił go na wylot. Merk wycelował ponownie, tym razem strzała utkwiła w szyi trolla; on jednak wciąż parł do przodu. Strzelił po raz trzeci, trafiając w głowę i dopiero tym razem kreatura padła na ziemię jak długa.

Merk szybko zorientował się, że trolle nie są zwykłymi przeciwnikami, a pokonanie ich będzie graniczyło z cudem. Mimo to wystrzelił po raz kolejny, i znowu. Strzelał tak szybko, jak tylko potrafił, zabijając tylu przeciwników, ilu tylko mógł. Niebo zasnuło się strzałami obrońców. Trolle padały jeden za drugim, utrudniając szarżę pozostałym.

Zbyt wielu jednak udało się przedrzeć. Wkrótce dotarli do grubych murów i zaczęli dobijać halabardami się do złotych wrót, próbując je wyważyć. Ich uderzenia były tak silne, że podłoga drżała mu pod stopami.

Szczęk metalu niósł się echem po okolicy, gdy naród trolli nieubłaganie walił w drzwi. Merk zauważył z ulgą, że wrota jakimś cudem trzymają nawet pod takim naporem.

– Głazy! – rozkazał Vicor.

Merk zobaczył, jak inni żołnierze spieszą do ustawionych nieopodal głazów, więc i on ruszył z pomocą. Razem z grupą innych mężczyzn zdołał unieść jeden z nich nieco ponad ziemię i przetoczyć w stronę krawędzi. Napiął wszystkie mięśnie i jęcząc z wysiłku powoli podnosił głaz, aż w końcu udało im się wypchnąć ten niewiarygodny ciężar przez blanki.

Merk wychylił się razem z innymi i patrzył, jak głaz spadł, przecinając z wizgiem powietrze.

Trolle spojrzały w górę, ale było już za późno. Głaz wbił w ziemie ich karykaturalne cielska, pozostawiając po sobie ogromny krater tuż obok muru. Merk szybko ruszył do pomocy innym żołnierzom, którzy staczali głazy ze wszystkich stron, zabijając setki trolli. Od uderzeń aż trzęsła się ziemia.

Jednak one wciąż nadciągały ze wszystkich stron, wyłaniający się z odmętów lasu strumień monstrualnych pokrak wydawał się nieskończony. Ku swemu przerażeniu, zorientował się, że kopiec głazów szybko topnieje; nie mieli już żadnych strzał, a wroga armia z każdą chwilą stawała się coraz liczniejsza.

Merk nagle usłyszał świst tuż przy swoim uchu i gdy odwrócił głowę, zobaczył przelatującą obok włócznię. Zaskoczony spojrzał w dół, by dojrzeć tam setki trolli rzucających w ich stronę włóczniami. Był w głębokim szoku; nie miał pojęcia, jak ogromna musiała być ich siła, skoro byli w stanie dorzucić tak daleko.

W kłębiącym się u stóp wieży tłumie dostrzegł, jak Wezuwiusz posyła w powietrze swoją złotą włócznię i patrzył, jak ta szybuje wysoko, mijając go zaledwie o włos. Usłyszał jęk i odwrócił się, by zobaczyć jak jeden z jego towarzyszy broni pada martwy, dołączając tym samym do sporej grupy leżących tam już ciał.

W pewnej chwili usłyszał niepokojące dudnienie i spostrzegł nagle, jak z lasu wytacza się żelazny taran na drewnianych kołach, ciągnięty przez zastępy trolli. Tłum rozstępował się, przepuszczając potężną machinę tuż pod złotą bramę.

– WŁÓCZNIE – zawołał Vicor.

Merk rzucił się wraz z innymi do stosu włóczni i chwycił jedną z nich, wiedząc, że to ich ostatnia linia obrony. Myślał, że zachowają je na wypadek gdyby wrogowi udało się wedrzeć do środka, jednak ta chwila najwyraźniej wymagała wyjątkowych środków. Wycelował zatem w Wezuwiusza, modląc się, by jego broń dosięgła celu.

Ale Wezuwiusz był szybszy niż mogło się wydawać, w ostatniej chwili odskoczył, unikając śmierci. Włócznia Merka wbiła się w udo innego trolla, raniąc go boleśnie i spowolniając tym samym podejście tarana. Widząc to, inni żołnierze również rzucili swymi włóczniami w ciągnące taran trolle, zatrzymując na chwilę morderczy korowód.

Jednak równie szybko, jak jedne padały, na ich miejsce pojawiały się dziesiątki innych, i wkrótce taran znowu toczył się do przodu. Było ich po prostu zbyt wiele. I każdego z nich można było łatwo zastąpić. Naród bezlitosnych, bezmózgich potworów.

Merk sięgnął po kolejną włócznię, jednak z przerażeniem stwierdził, że nie została już mu żadna. W tym samym momencie taran dotarł do wrót.

– NAPRZÓD! – zabrzmiał głęboki, szorstki głos Wezuwiusza.

Grupa trolli naparła z całym impetem, popychając taran do przodu. Chwilę później wieżą wstrząsnęło tak silne uderzenie, że Merk poczuł drżenie na samej górze. Wibracje przeszyły jego kostki, wywołując nieprzyjemny ból.

Uderzenia nadchodziły jedno po drugim, powodując wstrząsy tak potężne, że on i reszta ludzi aż chwiała się na nogach. Merk potknął się i upadł na innego Obserwatora, szybko orientując się, że tamten nie żyje już od jakiegoś czasu.

Usłyszał świst i poczuł podmuch wiatru i żaru, a kiedy spojrzał w górę, nie mógł uwierzyć w to, co tam zobaczył: nad głową przeleciał mu płonący głaz. Wszędzie wokół słuchać było odgłosy wybuchów, gdy płonące kule lądowały na szczycie wieży. Merk przykucnął i wyjrzał znad krawędzi dachu, by zobaczyć w dole dziesiątki katapult wycelowanych w ich stronę. Gdzie nie spojrzał, umierali ludzie.

Kolejny płonący głaz wylądował nieopodal Merka, zabijając dwóch Obserwatorów i wywołując pożar. Merk już prawie czuł płomienie na swym ciele. Rozejrzał się i zobaczył, że prawie wszyscy ludzie wokół niego są martwi. Wiedział, że nic więcej nie da się zrobić, że tutaj może czekać tylko na śmierć.

Zrozumiał, że to jego jedyna szansa. Nie miał zamiaru poddać się tak po prostu, kulić się na dachu i czekać na śmierć. Jeśli zginie, to w walce, patrząc nieprzyjacielowi w twarz, ze sztyletem w dłoni. Zabije tylu przeciwników, ilu tylko zdoła.

Wydał z siebie bojowy okrzyk, sięgnął do liny przymocowanej do kołka i bez wahania zeskoczył z krawędzi. Zsuwał się na dół z ogromną prędkością, gotowy stawić czoła swemu przeznaczeniu.

ROZDZIAŁ CZWARTY

Kyra rozchyliła powieki i ujrzała nad sobą najpiękniejsze niebo, jakie w życiu widziała. Było w kolorze purpury, z dryfującymi po nim delikatnymi pierzastymi chmurkami, przez które przenikało rozproszone światło słoneczne. Czuła, że się kołysze, słyszała cichy plusk wody wokół siebie. Nigdy dotąd nie była równie spokojna.

Obróciła lekko głowę i z zaskoczeniem odkryła, że znajduje się na otwartym morzu, gdzieś z dala od brzegu. Ogromne fale delikatnie kołysały drewnianą tratwą w górę i w dół. Czuła się tak, jakby dryfowała w stronę horyzontu, do innego świata, innego życia. Do miejsca, którym panuje absolutny spokoju. Po raz pierwszy w życiu czuła się wolna od zmartwień; jakby wszechświat zaopiekował się nią, chronił ją od wszelkiego zła.

Nagle poczuła, że w łodzi jest ktoś jeszcze, i gdy tylko się podniosła, zobaczyła siedzącą obok kobietę. Przyodziana była w białe szaty, otulona światłością, miała długie złote włosy i nieprawdopodobnie niebieskie oczy. Była najpiękniejszą kobietą, jaką kiedykolwiek widziała.

Nie mogła wyjść z szoku, czuła bowiem bardzo wyraźnie, że to jej matka.

– Kyro, najdroższa moja – powiedziała kobieta.

Uśmiechnęła się do niej, a uśmiech miała tak słodki, tak łagodny, że ukoić nim mogła nawet najbardziej znękaną duszę. Jej głos przenikał ją, dawał jej poczucie bezpieczeństwa i bezwarunkowej miłości.

– Mamo – odpowiedziała.

Kobieta wyciągnęła do niej rękę, delikatną niczym płatek lilii, i złożyła ją na jej dłoni. Jej dotyk był elektryzujący, Kyra miała wrażenie, jakby przepływał między nimi strumień uzdrawiającej energii.

– Obserwowałam cię – wyszeptała – i jestem z ciebie dumna. Bardziej, niż możesz to sobie wyobrazić.

Kyra starała się skupić, ale w czułych objęciach swej matki czuła się tak, jakby powoli opuszczała ten świat.

– Mamo, czy ja umieram?

Matka spojrzała na nią oczyma pełnymi miłości i jeszcze mocniej ścisnęła jej dłoń.

– Twój czas nadszedł, Kyro – powiedziała – Jednak, odwaga zmieniła twoje przeznaczenie. Twoja odwaga i moja miłość.

Kyra zamrugała, niepewna znaczenia jej słów.

– Czy to znaczy, że teraz mnie opuścisz?

Kyra czuła, jak matka powoli puszcza jej dłoń. Poczuła przypływ strachu, wiedziała, że odchodzi, że zniknie na zawsze. Starała się ją powstrzymać, ale ona cofnęła rękę i położyła ją na jej brzuchu. Kyra poczuła jak przepływa przez nią intensywne ciepło, miłość, która miała uzdrawiającą moc.

– Nie pozwolę ci umrzeć – wyszeptała matka – Moja miłość do ciebie jest silniejsza od wyroków losu.

Po tych słowach nagle zniknęła.

W jej miejscu pojawił się olśniewająco piękny chłopak o długich włosach i hipnotyzujących, szarych oczach. W jego spojrzeniu widziała miłość.

– Ja też nie pozwolę ci umrzeć, Kyro – zawtórował.

Pochylił się, położył dłoń na jej brzuchu, w tym samym miejscu, w którym zrobiła to jej matka i wtedy kolejny, jeszcze bardziej intensywny strumień ciepła przepłynął przez jej ciało. Ujrzała białe światło i poczuła jak wraca do niej życie.

– Kim jesteś? – zapytała załamującym się głosem.

Otulona ciepłym białym światłem, nie mogła powstrzymać powiek przed zamknięciem się.

Kim jesteś? pytanie to krążyło echem po jej głowie.

Kyra powoli otworzyła oczy, czując, jak wypełnia ją spokój. Przekonana, że wciąż znajduje się na oceanie, uniosła głowę i ku swemu zdziwieniu ujrzała tam otaczające ją drzewa. Była w lesie, na tej samej polanie, na której została ugodzona sztyletem. Gdy spojrzała w dół na swoją ranę, zobaczyła spoczywającą na jej brzuchu smukłą, bladą dłoń. Skołowana, spojrzała w górę, by zobaczyć tam te same piękne, szare oczy, które wpatrywały się w nią we śnie.

Kyle.

Klęczał przy niej, drugą rękę położył na jej czole i wtedy poczuła, jak jej rany zasklepiają się, jak jego uzdrawiająca moc przywraca jej wolę życia. Czyżby naprawdę spotkała się z matką? Czy to wszystko wydarzyło się naprawdę? To było tak, jakby w jakiś niezrozumiały dla niej sposób matka wyrwała ją z objęć śmierci, jakby jej przeznaczenie zostało zmienione. I jakby miłość Kyla sprowadziła ją z powrotem.

Kyra oblizała wargi, zbyt słaba by usiąść. Chciała podziękować Kylowi, ale żadne słowa nie chciały jej przejść przez gardło.

– Cichutko – powiedział, widząc jej trud, po czym pochylił się i pocałował ją w czoło.

– Czy ja umrę? – w końcu udało jej się zapytać.

Po długiej chwili milczenia odezwał się miękkim, ale stanowczym głosem.

– Musisz wrócić – powiedział – Nie pozwolę ci odejść.

To było dziwne uczucie; patrząc mu w oczy, czuła się tak, jakby znała go od zawsze. Wyciągnęła rękę i chwyciła go za nadgarstek, ściskając go z wdzięcznością. Tak wiele chciała mu powiedzieć. Chciała go zapytać, dlaczego ryzykował dla niej życiem; dlaczego tak bardzo o nią dbał; dlaczego poświęcał się, by przywrócić ją do życia. Wyczuła, że poświęcił dla niej wszystko, że to, co zrobił będzie go bardzo dużo kosztować.

Przede wszystkim chciała, żeby wiedział, co teraz czuje.

Kocham cię – chciała powiedzieć.

Ale słowa utkwiły jej w gardle. Zamiast tego fala wyczerpania pokonała ją. Zamknęła oczy i mimowolnie zaczęła odpływać. Poczuła, że zapada coraz głębiej i głębiej w sen, zastanawiała się, czy znów umiera. Czyżby udało jej się wrócić tylko na chwilę? Czyżby wróciła po raz ostatni by pożegnać się z Kylem?

I gdy już miała odpłynąć na dobre, jeszcze w ostatnich chwilach świadomości, usłyszała kilka ostatnich słów:

– Ja ciebie też kocham.

ROZDZIAŁ PIĄTY

Smocze dziecko desperacko walczyło o życie, ostatkami sił próbując utrzymać się w powietrzu. Leciało tak już od wielu godzin, samotne, zagubione w tym okrutnym świecie. Przez głowę przelatywały mu obrazy umierającego ojca, jak leżał tam coraz słabszy a jego wielkie oczy zamykały się, gdy żołnierze dźgali go bezlitośnie. Jego własny ojciec, którego nawet nie miał szansy poznać, z wyjątkiem tej jednej chwili chwalebnej walki; jego ojciec, który zginął, ratując mu życie.

Przy każdym uderzeniu skrzydeł, czuł się coraz bardziej winny jego śmierci. Gdyby nie próbował go ocalić, z pewnością nadal by żył.

Leciał coraz niżej, targany wyrzutami sumienia i żalem na myśl o tym, że nigdy nie będzie miał szansy podziękować mu za ten bezinteresowny akt miłości, za uratowanie mu życia. Część niego chciała odejść wraz z nim z tego świata.

Ale było w nim również coś, co nie pozwalało mu umrzeć; wściekłość, ślepa żądza zabicia wszystkich ludzi, pomszczenia ojca i zniszczenia całej ziemi. Nie wiedział dokładnie, gdzie się teraz znajduje, ale intuicja podpowiadała mu, że bardzo daleko od domu. Nawet gdyby chciał więc do niego wrócić, to i tak nie wiedziałby jak.

Latał bez celu, smagając płomieniami wierzchołki drzew i cokolwiek innego pojawiło się na jego drodze. Z każdym uderzeniem skrzydeł stawał się coraz słabszy. Wkrótce zabrakło mu ognia i sił, by utrzymać się nad lasem. Ogarnęła go panika, gdy zorientował się, że jego skrzydła nie mogą go już dalej nieść. Co i rusz haczył o gałęzie, które otwierały jego wciąż niezagojone rany.

Mimo strasznego bólu i wycieńczenia wciąż utrzymywał się w powietrzu, nie chcąc dać za wygraną. Krew z jego ran kapała na ziemię niczym krople deszczu. Chciał lecieć dalej, by znaleźć cel swego zniszczenia, ale poczuł, że jego powieki stają się zbyt ciężkie. Powoli zaczął odpływać w niebyt.

Smok wiedział, że umiera. W pewnym sensie czuł ulgę; już wkrótce dołączy do swego ojca.

Świadomość wróciła mu dopiero wtedy, gdy opadłszy jeszcze niżej, znalazł się nagle wśród zielonych koron drzew i obijając się boleśnie o potężne konary nieuchronnie zmierzał na spotkanie ziemi.

Jednak w pewnej chwili zawisł między gałęziami, zbyt słaby, by się spomiędzy nich wyplątać. Wisiał tam bezsilny, z każdym oddechem czując, jak ucieka z niego życie. Był przekonany, że umrze tutaj w samotności, zaplątany w drzewo.

I wtedy jedna z gałęzi pękła nagle z głośnym trzaskiem, a smok znowu zaczął zsuwać się pomiędzy konarami. Leciał tak dobre piętnaście metrów, łamiąc na sobie kolejne gałęzie, aż w końcu z impetem uderzył w ziemię.

Leżał tam ledwo przytomny, żebra miał popękane, krew lała mu się z pyska. Spróbował lekko poruszyć skrzydłem, ale ból był zbyt silny.

Czuł, jak ulatuje z niego życie, niesprawiedliwie, przedwcześnie. Łudził się, że jego życie musiało mieć jakiś cel, ale nie mógł zrozumieć jaki. Wyglądało na to, że przyszedł na świat wyłącznie po to, by przyglądać się temu, jak jego własny ojciec umiera i by samemu umrzeć w męczarniach. Może właśnie o to chodziło w życiu, o cierpienie.

Zamykając powieki po raz ostatni, w głowie miał tylko jedną myśl: Ojcze, zaczekaj na mnie. Już wkrótce się zobaczymy.

₺102,37
Yaş sınırı:
16+
Litres'teki yayın tarihi:
10 eylül 2019
Hacim:
212 s. 5 illüstrasyon
ISBN:
9781632914842
İndirme biçimi:
Ses
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin PDF
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin PDF
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 5, 1 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 5, 1 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 4,8, 6 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 4,8, 5 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 5, 1 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 5, 2 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre
Metin
Ortalama puan 0, 0 oylamaya göre