Kitabı oku: «Marsz Przetrwania»
Morgan Rice
Morgan Rice plasuje się na samym szczycie listy USA Today najpopularniejszych autorów powieści dla młodzieży. Morgan jest autorką bestsellerowego cyklu fantasy KRĄG CZARNOKSIĘŻNIKA, złożonego z siedemnastu książek; bestsellerowej serii WAMPIRZE DZIENNIKI, złożonej, do tej pory, z jedenastu książek; bestsellerowego cyklu thrillerów post-apokaliptycznych THE SURVIVAL TRILOGY, złożonego, do tej pory, z dwóch książek; oraz najnowszej serii fantasy KRÓLOWIE I CZARNOKSIĘŻNICY, składającej się z dwóch części (kolejne w trakcie pisania). Powieści Morgan dostępne są w wersjach audio i drukowanej, w ponad 25 językach.
Morgan czeka na wiadomość od Ciebie. Odwiedź jej stronę internetową www.morganricebooks.com i dołącz do listy mailingowej, a otrzymasz bezpłatną książkę, darmowe prezenty, darmową aplikację do pobrania i dostęp do najnowszych informacji. Dołącz do nas na Facebooku i Twitterze i pozostań z nami w kontakcie!
Wybrane komentarze do książek Morgan Rice
„Jeśli po zakończeniu cyklu KRĄG CZARNOKSIĘŻNIKA uznałeś, że nie warto już żyć, nie masz racji. POWROTEM SMOKÓW Morgan Rice rozpoczyna coś, co zapowiada się na kolejną fantastyczną serię powieści, prowadzących w świat fantasy zamieszkany przez trolle i smoki. Jest to opowieść o męstwie, honorze, odwadze, magii i wierze w przeznaczenie. Morgan po raz kolejny udało się stworzyć silne postaci, którym kibicujemy na każdym kroku… To powieść, która powinna się znaleźć w biblioteczce każdego, kto uwielbia dobrze napisane fantasy.”
–-Books and Movie Reviews
Roberto Mattos
“Pełna akcji powieść fantasy, która bez wątpienia przypadnie do gustu fanom twórczości Morgan Rice, a także fanom takich powieści jak cykl DZIEDZICTWO Christophera Paoliniego… Fani powieści młodzieżowych pochłoną najnowszą książkę Morgan Rice i będą błagać o kolejne.”
–-The Wanderer, A Literary Journal (w odniesieniu do Powrotu smoków)
„Porywające fantasy, w którego fabułę wplecione są elementy tajemnicy i intrygi. Wyprawa bohaterów opowiada o narodzinach odwagi oraz zrozumieniu celu życia, które prowadzi do rozwoju, dojrzałości i doskonałości… Dla miłośników treściwego fantasy – przygody, bohaterowie, środki wyrazu i akcja składają się na barwny ciąg wydarzeń, dobrze ukazujących przemianę Thora z marzycielskiego dzieciaka w młodzieńca, który musi stawić czoła nieprawdopodobnym niebezpieczeństwom, by przeżyć… Zapowiada się obiecująca epicka seria dla młodzieży.”
– Midwest Book Review (D. Donovan, eBook Reviewer)
„KRĄG CZARNOKSIĘŻNIKA ma wszystko, czego potrzeba książce, by odnieść natychmiastowy sukces: intrygi, kontrintrygi, tajemnicę, walecznych rycerzy i rozwijające się związki, a wśród nich złamane serca, oszustwa i zdrady. To świetna rozrywka na wiele godzin, która przemówi do każdej grupy wiekowej. Wszyscy fani fantasy powinni znaleźć dla niej miejsce w swojej biblioteczce.”
– Books and Movie Reviews, Roberto Mattos
“W pierwszej części epickiej serii fantasy Krąg Czarnoksiężnika (obecnie liczy czternaście części), odznaczającej się wartką akcją, autorka zapoznaje czytelników z czternastoletnim Thorgrinem „Thorem” McLeodem, który marzy o tym, by dołączyć do Srebrnej Gwardii, rycerskiej elity, która służy królowi… Styl Rice jest równy, a początek serii intryguje.”
– Publishers Weekly
Książki autorstwa Morgan Rice
RZĄDY MIECZA
MARSZ PRZETRWANIA (CZĘŚĆ 1)
O KORONIE I CHWALE
NIEWOLNICA, WOJOWNICZKA, KRÓLOWA (CZĘŚĆ 1)
ZŁOCZYŃCA, WIĘŹNIARKA, KRÓLEWNA (CZĘŚĆ 2)
RYCERZ, DZIEDZIC, KSIĄŻĘ (CZĘŚĆ 3)
KRÓLOWIE I CZARNOKSIĘŻNICY
POWRÓT SMOKÓW (CZĘŚĆ #1)
POWRÓT WALECZNYCH (CZĘŚĆ #2)
POTĘGA HONORU (CZĘŚĆ #3)
KUŹNIA MĘSTWA (CZĘŚĆ #4)
KRÓLESTWO CIENI (CZĘŚĆ #5)
NOC ŚMIAŁKÓW (CZĘŚĆ #6)
KRĘGU CZARNOKSIĘŻNIKA
WYPRAWA BOHATERÓW (CZĘŚĆ 1)
MARSZ WŁADCÓW (CZĘŚĆ 2)
LOS SMOKÓW (CZĘŚĆ 3)
ZEW HONORU (CZĘŚĆ 4)
BLASK CHWAŁY (CZĘŚĆ 5)
SZARŻA WALECZNYCH (CZĘŚĆ 6)
RYTUAŁ MIECZY (CZĘŚĆ 7)
OFIARA BRONI (CZĘŚĆ 8)
NIEBIE ZAKLĘĆ (CZĘŚĆ 9)
MORZE TARCZ (CZĘŚĆ 10)
ŻELAZNE RZĄDY (CZĘŚĆ 11)
KRAINA OGNIA (CZĘŚĆ 12)
RZĄDY KRÓLOWYCH (CZĘŚĆ 13)
PRZYSIĘGA BRACI (CZĘŚĆ 14)
SEN ŚMIERTELNIKÓW (CZĘŚĆ 15)
POTYCZKI RECERZY (CZĘŚĆ 16)
ŚMIERTELNA BITWA (CZĘŚĆ 17)
TRYLOGIA O PRZETRWANIU
ARENA JEDEN: ŁOWCY NIEWOLNIKÓW (CZĘŚĆ 1)
ARENA DWA (CZĘŚĆ 2)
WAMPIRY, UPADŁA
PRZED ŚWITEM (CZĘŚĆ 1)
WAMPIRZE DZIENNIKI
PRZEMIENIONA (CZĘŚĆ 1)
KOCHANY (CZĘŚĆ 2)
ZDRADZONA (CZĘŚĆ 3)
PRZEZNACZONA (CZĘŚĆ 4)
POŻĄDANA (CZĘŚĆ 5
ZARĘCZONA (CZĘŚĆ 6)
ZAŚLUBIONA (CZĘŚĆ 7)
ODNALEZIONA (CZĘŚĆ 8)
WSKRZESZONA (CZĘŚĆ 9)
UPRAGNIONA (CZĘŚĆ 10)
NAZNACZONA (CZĘŚĆ 11)
OPĘTANA (CZĘŚĆ 12)
Czy wiesz, że napisałam wiele serii powieści? Jeśli jeszcze ich nie czytałeś, kliknij na obrazek poniżej, żeby pobrać pierwsze księgi kilku z nich!
Chcesz darmowe książki?
Dopisz się do listy mailingowej Morgan Rice, a otrzymasz bezpłatnie 4 książki, 3 mapy, 1 aplikację, 1 grę, 1 powieść graficzną i ekskluzywne upominki! Aby do niej dołączyć, odwiedź stronę:
www.morganricebooks.com
Copyright © 2018 Morgan Rice
Wszelkie prawa zastrzeżone. Poza wyjątkami dopuszczonymi na mocy amerykańskiej ustawy o prawie autorskim z 1976 roku, żadna część tej publikacji nie może być powielana, rozpowszechniana, ani przekazywana w jakiejkolwiek formie lub w jakikolwiek sposób, ani przechowywana w bazie danych lub systemie wyszukiwania informacji bez wcześniejszej zgody autora.
Niniejszy e-book przeznaczony jest wyłącznie do użytku osobistego. Niniejszy e-book nie może być odsprzedany lub odstąpiony innej osobie. Jeśli chcesz podzielić się tą książką z inną osobą, należy zakupić dodatkowy egzemplarz dla każdego odbiorcy. Jeśli czytasz tę książkę, choć jej nie zakupiłeś, lub nie została ona zakupiona dla ciebie, powinieneś ją zwrócić i kupić własną kopię. Dziękujemy za poszanowanie ciężkiej pracy autora.
Niniejsza książka jest utworem literackim. Wszystkie nazwy, postacie, miejsca i zdarzenia są wytworem wyobraźni autorki i są fikcyjne. Wszelkie podobieństwo do osób żyjących lub zmarłych jest całkowicie przypadkowe.
Usłyszałem słowo pańskie, Pan rzekł mi: „Nim stworzyłem cię w łonie znałem cię, nim się narodziłeś, wyróżniłem cię, prorokiem narodów uczyniłem cię”.
Lecz ja odpowiedziałem: „Niestety, Panie, nie potrafię mówić, jestem tylko młodzieńcem”.
Pan zaś odrzekł: „Nie mów, że jesteś tylko młodzieńcem. Gdziekolwiek cię poślę, tam pójdziesz i cokolwiek polecę, powiesz. Nie lękaj się ich, albowiem jestem z tobą i chronię cię”.
Księga Jeremiasza 1,4-7
CZĘŚĆ PIERWSZA
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Zlana potem Rea podniosła się na swym prostym posłaniu, zbudzona krzykami, które rozdzierały noc. Serce tłukło jej się w piersi, gdy siedziała tak w ciemności z nadzieją, że to nic takiego, że to tylko jeszcze jeden z koszmarów, które ją dręczyły. Schwyciła się skraju taniego, słomianego materaca i nasłuchiwała, modląc się, by zaległa cisza.
Rozległ się jednak kolejny krzyk i Rea wzdrygnęła się.
I kolejny.
Dały się słyszeć coraz częściej – i bliżej.
Sparaliżowana strachem dziewczyna siedziała i nasłuchiwała, jak się zbliżają. Przez głośny szum ulewnego deszczu przebijał się także tętent końskich kopyt, wpierw cichy, a po nim charakterystyczny odgłos dobywanych mieczy. Żaden z nich nie był jednak głośniejszy niż krzyki.
Wtem rozległ się inny dźwięk, który – jeśli to możliwe – był gorszy jeszcze: trzaskanie płomieni. Rei serce zamarło, gdyż zrozumiała, że podkładają ogień pod jej osadę. Mogło to znaczyć tylko jedno: nadjechali możnowładcy.
Rea wyskoczyła z posłania, uderzając kolanem w ruszt nad paleniskiem, swą jedyną własność w prostej jednoizbowej chacie, i wybiegła na zewnątrz. Wypadła na błotnistą ulicę, w ciepły wiosenny deszcz. Ulewa natychmiast przemoczyła ją do suchej nitki. Nie dbała jednak o to. Zamrugała, patrząc w ciemność, wciąż próbując otrząsnąć się z koszmaru. Wokoło niej otwierały się okiennice i drzwi i mieszkańcy wychodzili niepewnie ze swych chat. Zatrzymywali się i patrzyli w krętą drogę biegnącą do osady. Rea także utkwiła w niej spojrzenie i w oddali dostrzegła łunę. Serce jej zamarło. Rozprzestrzeniał się tam ogień.
Życie tutaj, w najuboższej części osady, skrytej za krętymi labiryntami, które wiły się od głównego placu, w chwilach takich jak te było błogosławieństwem: tutaj przynajmniej będzie bezpieczna. Nikt nigdy nie zapuszczał się w te okolice, w najuboższą część osady, do rozpadających się chat, w których żyli jedynie słudzy, a panujący na ulicach odór odstręczał ludzi. Rea zawsze miała wrażenie, że to getto, z którego nie może się wydostać.
Jednak patrząc na płomienie wspinające się coraz wyżej w mroku nocy, po raz pierwszy odczuła ulgę, że mieszka na obrzeżach, skryta. Możnowładcy nigdy nie będą kłopotać się, by przebyć labirynt uliczek i bocznych alejek, które prowadzą w to miejsce. Tutaj wszak nie było czego grabić.
Rea wiedziała, że to właśnie dlatego jej ubodzy sąsiedzi jedynie stali przed swymi chatami, nie panikując, a tylko przypatrując się. Dlatego także żaden z nich nie biegł, by przyjść z pomocą mieszkańcom głównej części osady, temu możnemu państwu, którzy patrzyli na nich z góry całe ich życie. Nic nie byli im winni. Biedacy byli przynajmniej bezpieczni tutaj i nie zamierzali ryzykować życia dla tych, którzy traktowali ich jakby byli niczym.
Jednak gdy wpatrywała się tak w noc, Reę zbiło z tropu to, że pożoga zbliża się do nich, że noc rozjaśnia się coraz bardziej. Łuna wyraźnie się rozprzestrzeniała, pełznąc ku niej. Zamrugała, zastanawiając się, czy jej oczy nie zawodzą. To nie miało najmniejszego sensu: łupieżcy zdawali się zmierzać w jej stronę.
Krzyki stawały się coraz głośniejsze – była tego pewna – i Rea wzdrygnęła się, gdy nagle płomienie buchnęły ledwie sto stóp przed nią, wyłaniając się z labiryntu uliczek. Stała w bezruchu, oszołomiona: zmierzali w tę stronę. Ale dlaczego?
Ledwie to pomyślała, a rozpędzony koń wpadł z hukiem na plac, ujeżdżany przez groźnego rycerza odzianego w czarną zbroję. Zasłonę hełmu miał opuszczoną, a sam hełm nasunięty mocno na głowę. Z halabardą w dłoni zdawał się być posłańcem śmierci.
Ledwie wpadł na plac, a już zamachnął się nią na plecy korpulentnego starca, który próbował uciec. Mężczyzna nie zdążył nawet krzyknąć, gdy halabarda odcięła mu głowę.
Błyskawica przecięła nieboskłon i przetoczył się po nim grzmot, a deszcz zacinał mocniej, gdy tuzin rycerzy wpadł na plac. Jeden z nich niósł sztandar, który połyskiwał w blasku pochodni, lecz Rea nie mogła dojrzeć insygniów.
Nastał chaos. Spanikowani wieśniacy odwrócili się i zaczęli uciekać, krzycząc – niektórzy, kierowani jakimś dawnym instynktem, wbiegali z powrotem do swych chat, ślizgając się na błocie, a kilku rzuciło się w boczne uliczki. Jednak nawet oni nie zdołali odbiec daleko, nim lecące włócznie utkwiły w ich plecach. Rea wiedziała, że śmierć nie oszczędzi tej nocy nikogo.
Dziewczyna nie próbowała uciekać. Ze spokojem dała jedynie krok w tył i sięgnęła za drzwi swej chaty, skąd dobyła miecza, długiego miecza, który podarowano jej wieki temu. Był to piękny oręż. Odgłos, jaki wydał, gdy wyciągała go z pochwy, przyprawił ją o szybsze bicie serca. Był istnym dziełem sztuki i Rea nie miała prawa być w posiadaniu tej broni, którą przekazał jej ojciec. Nie wiedziała nawet, jak trafiła w jego ręce.
Rea wyszła na środek placu wolnym, pewnym krokiem, jako jedyna spośród mieszkańców osady wystarczająco odważna, by się bronić, by stawić czoła tym mężczyznom. Ona, wątła siedemnastoletnia dziewczyna, jako jedyna znalazła w sobie odwagę, by w obliczu strachu stanąć do walki. Nie wiedziała, skąd się brała. Pragnęła uciec, lecz coś w głębi duszy nie pozwalało jej na to. Coś wewnątrz niej zawsze nakazywało jej, by stawiała czoła swym lękom, bez względu na to, jak niewielkie miała szanse na zwycięstwo. Owszem, czuła strach. Po prostu coś głęboko wewnątrz niej pozwalało jej działać w jego obliczu. Zmuszało ją, by była silniejsza od strachu.
Rea stała z drżącymi dłońmi, lecz zmusiła się, by się skupić. Gdy pierwszy koń zbliżał się galopem w jej stronę, uniosła miecz, dała krok w przód, pochyliła się nisko i odrąbała mu nogi.
Uczyniła to, okaleczyła to piękne zwierzę, z bólem serca – spędziła wszak większość życia, dbając o konie. Mężczyzna uniósł jednak włócznię i dziewczyna wiedziała, że stawką jest jej życie.
Koń zarżał przeraźliwie i Rea wiedziała, że tego dźwięku nie zapomni przez resztę swych dni. Zwierzę upadło, uderzając pyskiem o ziemię i zrzucając jeźdźca. Rozpędzone konie wbiegły w niego, potykając się i upadając jeden na drugiego.
Rea obróciła się przodem do nich w obłoku kurzu i chaosie, gotowa zginąć.
Raptem jeden z rycerzy – w białej zbroi, dosiadający białego rumaka – który różnił się od pozostałych, ruszył prosto na nią. Uniosła miecz, by zadać kolejny cios, lecz ten rycerz był zbyt szybki. Poruszał się jak błyskawica. Ledwie uniosła miecz, a mężczyzna zamachnął się halabardą łukiem od dołu i wytrącił jej broń z rąk. Poczuła się bezradna, gdy pozbawiono ją jej cennej broni, która poszybowała wysokim łukiem i upadła w błoto po drugiej stronie placu. Równie dobrze mogła upaść milion mil dalej.
Rea stała w bezruchu i z oszołomieniem zdała sobie sprawę, że jest bezbronna, lecz nade wszystko skołowana. Cios rycerza nie miał jej zabić. Dlaczego?
Nim zdołała dokończyć tę myśl, rycerz nie zatrzymując się ani na chwilę nachylił się nisko i chwycił ją. Rea poczuła, jak metalowa rękawica wgniata się w jej pierś, gdy obiema rękami schwycił ją za koszulę i szybkim ruchem dźwignął na konia przed siebie. Krzyknęła, zaskoczona, opadając na twardy grzbiet poruszającego się wierzchowca. Rycerz usadowił ją przed sobą. Jego metalowe ramiona oplotły ją i trzymały mocno. Nie zdążyła nawet pomyśleć i nie mogła oddychać, gdyż mężczyzna trzymał ją niby w imadle. Rea szarpała się, wyrywając to na prawo, to na lewo, lecz na nic się to nie zdało. Mężczyzna był zbyt silny.
– Przestań się szamotać – nakazał. – Usiłuję ocalić ci życie.
Rea nie była pewna, czy mu wierzy, ale mimo tego uspokoiła się. Galopowali dalej, przecinając osadę, krętymi uliczkami oddalając się od jej chaty. Zbliżył się do nich inny spośród rycerzy, a wtedy mężczyzna uniósł miecz.
– Ona należy do mnie – warknął ten, który ją pojmał, a drugi cofnął się.
– Nie należę do ciebie – odparła Rea, czując, jak narasta w niej lęk. – Nie należę do nikogo.
– Wiejskie dziewki dają w kość, co? – zarechotał drugi rycerz.
Ten, który porwał Reę, nic nie odrzekł. Wypadli z osady w pole i nagle wszystko ucichło. Oddalali się coraz bardziej od chaosu, od grabieży, krzyków, a Rea nie potrafiła wyzbyć się poczucia winy, że odczuwa chwilową ulgę, gdy wokół zapanował znów spokój. Uważała, że powinna była zginąć tam, wraz ze swymi ziomkami. Lecz gdy mężczyzna trzymał ją coraz bliżej i bliżej siebie, zrozumiała, że być może czeka ją jeszcze gorszy los.
– Proszę – rzekła cicho, z trudem wypowiadając to słowo.
Mężczyzna jednak zacieśnił tylko uścisk i pogalopował szybciej przez łąkę, przez wznoszące się i opadające wzgórza, w ulewnym deszczu, aż znaleźli się w miejscu, w którym panowała całkowita cisza. Było tu osobliwie, tak cicho i spokojnie, jak gdyby na całym świecie nie działo się nic złego.
Rycerz zatrzymał się wreszcie na rozległej polanie na wzgórzu, pod przedwiecznym drzewem, drzewem, które natychmiast rozpoznała. Siadywała pod nim wiele razy.
Mężczyzna zeskoczył z rumaka szybkim ruchem, nie puszczając jej i ściągając ją ze sobą. Upadli w mokrą trawę i potoczyli się po ziemi, a Rea poczuła, że brak jej tchu, gdy wyczuła obok siebie jego ciało. Spostrzegła, że gdy spadali, mężczyzna mógł upaść na nią i naprawdę ją skrzywdzić, lecz zdecydował się tego nie robić. Upadł w taki sposób, by złagodzić jej upadek.
– Kim jesteś? – zapytała Rea. – Czego ode mnie chcesz?
– Nie zdołałabyś tego pojąć – odrzekł rycerz, siadając. Rea nie widziała jego twarzy, przysłaniała ją biała zasłona hełmu, przez szpary której dostrzegała jedynie fiołkowe oczy o silnym spojrzeniu. Na jego rumaku dostrzegła ten sam proporzec, co wcześniej i tym razem przyjrzała się uważnie insygniom: dwa węże, otoczone złotym kręgiem, oplatały księżyc, a pomiędzy nimi tkwił sztylet.
Rycerz wyciągnął rękę i nachylił się ku niej, a Rea szarpnęła się i uderzyła pięściami w jego zbroję. Na nic się to jednak nie zdało. Słabymi, niedużymi dłońmi uderzała o metalową zbroję. Równie dobrze mogłaby bić w głaz.
– Nie zamierzam cię skrzywdzić – rzekł mężczyzna. – Nie zamierzam uczynić nic, chyba że tego pragniesz.
Rea pojęła, co miał na myśli i zamarła. Miała siedemnaście lat. Oszczędzała się dla idealnego mężczyzny. Nie sądziła, że stanie się to w taki sposób. Ale czy na pewno? We wspomnieniach powrócił do niej sen, ten, z którego została zbudzona, który śniła od wielu księżyców. Widziała to miejsce. To drzewo, tę trawę, tę polanę. Tę burzę. Tego mężczyznę.
Jakimś sposobem przewidziała to i uzmysłowiła sobie, że to na niego czekała.
– Ja także śniłem o tobie – powiedział rycerz. – Śniłem, że jesteś w opresji i o tym, co powstanie, gdy połączymy się tutaj, w tym miejscu. Gdybyś pozostała z resztą, zginęłabyś, i nie miałoby znaczenia to, jak odważna jesteś. Tutaj możemy dać początek czemuś nowemu, jeśli tego chcesz.
Rea pamiętała swoje sny o tym mężczyźnie i to, jaki w nich był. Myśl o nich wystarczyła, by wyciągnęła ku niemu dłoń.
– Tak – wyszeptała, zagłuszając szum deszczu.
Jego ręce powędrowały do jej sukni i rycerz pchnął ją na ziemię pod drzewem. Rea nigdy nie była z żadnym mężczyzną, ale widziała, jak zachowują się zwierzęta w osadzie. W tym nie było jednak nic zwierzęcego. Leżący na niej mężczyzna zdjął jedynie te części zbroi, które musiał, nie ukazał jej nawet swej twarzy, lecz mimo tego jego dotyk był delikatny i gdy nadszedł ten moment, Rea chwyciła się go mocno.
Wszystko dobiegło końca zbyt szybko i Real leżała na trawie, niezupełnie wiedząc, co teraz uczynić. Usłyszała brzęk metalu, gdy rycerz przywdziewał ponownie zbroję. Zbliżył się do niej, wyciągając coś w ręku, i wcisnął to w jej dłoń.
Zmrużyła oczy w deszczu i ku swemu zaskoczeniu spostrzegła, że mężczyzna umieścił w jej dłoni złoty naszyjnik z zawieszonym na nim wisiorem – dwoma wężami owiniętymi dokoła księżyca, pomiędzy którymi stał sztylet.
– Nie jestem dziwką, której należy się zapłata – warknęła dziewczyna.
– Gdy on przyjdzie na świat – odparł. – daj mu to. I poślij go do mnie.
Podniosła na niego wzrok.
– Opuszczasz mnie, prawda? – zapytała. – Opuszczasz, tak po prostu.
– Tu będziesz bezpieczna – odrzekł. – A jeśli moja nieobecność się wydłuży, zaczną mnie szukać. Będzie lepiej, jeśli odjadę.
– Lepiej dla kogo? – odparowała Rea.
Przez szum deszczu usłyszała, jak rycerz dosiada swego wierzchowca i niejasno zdała sobie sprawę z tego, że odjeżdża.
Dziewczynie zaczęły ciążyć powieki. Była zbyt wyczerpana, by się poruszyć, gdy leżała tak w deszczu. Serce jej pękło. Poczuła, jak nadchodzi niosący ukojenie sen i oddała się w jego objęcia. Może teraz przynajmniej nękające ją sny ustaną.
Zanim pozwoliła, by ogarnął ją sen, spojrzała na naszyjnik, na symbol. Zacisnęła dłoń, czując w niej łańcuszek. Był wykonany z grubego złota, tak grubego, że wykarmiłby jej osadę do końca życia.
Dlaczego jej go ofiarował? Dlaczego nie pozostawił jej na śmierć?
On, rzekł wcześniej mężczyzna. Nie chodziło o nią. Rea wiedziała, że będzie przy nadziei. I wiedziała, że wyda na świat chłopca.
Jakim sposobem?
Nagle, nim ogarnął ją błogi sen, wszystko jej się przypomniało. Ostatnia część jej snu.
Chłopiec. Wydała na świat chłopca. Zrodzonego z nocy pełnej furii i przemocy.
Chłopca, któremu przeznaczone będzie zostać królem.
ROZDZIAŁ DRUGI
Trzy księżyce później
Rea stała samotnie na leśnej polanie, oszołomiona, zatracona w swym własnym świecie. Nie słyszała plusku strumyczka płynącego leniwie obok jej stóp, nie słyszała ptasiego świergotu w gęstwinie leśnej wokoło, nie dostrzegała promieni słońca przedzierających się przez gałęzie ani przyglądającego się jej z niedaleka stada jeleni. Wszystko wokoło zniknęło, a dziewczyna patrzyła tylko na jedno: żyłki liścia ukandy, który trzymała w drżących palcach. Odjęła dłoń od szerokiego, zielonego liścia, którego żyłki – ku jej przerażeniu – z wolna zmieniły barwę z zielonej na białą.
Patrząc na tę zmianę barw czuła się, jak gdyby ktoś wbił jej sztylet prosto w serce.
Ukanda zmieniała kolor tylko wtedy, gdy osoba, która go dotykała, była przy nadziei.
Rei zawirowało w głowie. Straciła wszelkie poczucie czasu i miejsca, stojąc w bezruchu. Słyszała bicie własnego serca i dłonie jej drżały. Powróciła myślami do tej brzemiennej w skutki nocy trzy księżyce temu, gdy jej osada została złupiona i zabito zbyt wielu jej ziomków, by mogła ich zliczyć. Gdy on ją posiadł. Położyła dłoń na brzuchu i przesunęła po nim, wyczuwając niewielką wypukłość, czując kolejną falę mdłości. Wreszcie poznała ich powód. Uniosła rękę i wyczuła pod palcami złoty naszyjnik, który – rzecz oczywista – skrywała głęboko pod odzieniem, tak, by inni go nie spostrzegli, i po raz kolejny rozmyślała nad tym, kim był tamten rycerz.
Choć starała się jak tylko mogła o nich zapomnieć, jego ostatnie słowa raz za razem rozbrzmiewały w jej głowie.
Poślij go do mnie.
Za plecami Rei rozległ się nagły szelest, a gdy dziewczyna obróciła się, zaskoczona, ujrzała świdrujące ją oczy Prudence, swej sąsiadki. Prudence – wścibska czternastoletnia dziewczyna, która straciła swą rodzinę podczas ataku, która zawsze nad wyraz chętnie rozprawiała o innych – była ostatnią osobą, którą Rea chciała, by wiedziała o jej nowinach. Rea patrzyła przerażona, jak spojrzenie Prudence wędruje z jej dłoni na zmieniający barwę liść, a następnie jej oczy rozszerzają, gdy dziewczyna domyśliła się prawdy.
Obrzuciwszy ją spojrzeniem pełnym dezaprobaty Prudence rzuciła kosz, odwróciła się i puściła biegiem przed siebie. Rea wiedziała, że może to oznaczać tylko jedno: zamierzała donieść mieszkańcom osady.
Serce jej zamarło i poczuła pierwsze uderzenie strachu. Wieśniacy, rzecz oczywista, zażądają, by zabiła swe dziecię. Nie chcieli, by cokolwiek przypominało im o najeździe możnowładców. Dlaczego jednak wzbudzało to w niej strach? Czy naprawdę pragnęła urodzić to dziecię, efekt uboczny tej pełnej udręki nocy?
Strach Rei zaskoczył ją i gdy zastanowiła się nad tym, zrozumiała, że to strach o bezpieczeństwo jej dziecięcia. Zdumiało ją to bez miary. Umysł podpowiadał, że nie chciała go wydać na świat; postawiłaby w ten sposób swą osadę w niebezpieczeństwie. Ośmieliłoby to jedynie możnowładców, którzy najechali ich wieś. A pozbyć się dziecięcia byłoby tak łatwo – musiałaby jedynie przeżuć korzeń jukaby i podczas kolejnej kąpieli dziecię zmarłoby.
Czuła je jednak w sobie, a jej ciało mówiło jej coś, o czym milczał umysł: pragnęła je zatrzymać. Chronić je. Było to wszak dziecię, a do tego obiecane jej w jej snach.
Rea, jedynaczka, która nigdy nie poznała swych rodziców, która cierpiała w świecie, w którym nikogo nie kochała i w którym nikt nie kochał jej, zawsze rozpaczliwie pragnęła kogoś kochać i by ktoś odwzajemnił to uczucie. Miała dosyć bycia samą, życia w odosobnieniu w najuboższej części wsi, szorowania brudu za zapłatę, która starczała jej tylko na przeżycie, harowania od rana do nocy bez możliwości zmiany. Wiedziała, że przez to, kim była, nigdy nie znajdzie mężczyzny. A przynajmniej takiego, którym by nie gardziła. Najpewniej nigdy nie będzie miała dziecięcia, poza tym, które nosiła teraz w sobie.
Rea poczuła nagłą tęsknotę. Pojęła, że to może być jej jedyna szansa. A teraz, gdy była przy nadziei, zorientowała się, jak bardzo pragnęła tego dziecka. Pragnęła go nade wszystko.
Rea wyruszyła z powrotem w stronę osady, podenerwowana, ogarnięta sprzecznymi emocjami, niegotowa stawić czoła dezaprobacie, z którą – jak wiedziała – się spotka. Wieśniacy będą upierać się, by w osadzie nie przetrwał żaden ślad po łupieżcach, po tych, którzy odebrali im wszystko. Nie pojęliby, że w przypadku tego mężczyzny wszystko wyglądało inaczej, że jej bronił. Rea nie miała im tego za złe – zapładnianie kobiet, by dominować i kontrolować osady w królestwie, było częstą taktyką łupieżców. Czasem nawet posyłali później po dziecię. Posiadanie go jedynie napędzało ich krąg przemocy.
To wszystko nie zmieniało jednak tego, co czuła. Nosiła w sobie życie. Czuła je przy każdym kroku i czerpała z tego siłę. Czuła każde uderzenie jego serca, pulsujące w jej sercu.
Rea szła głównymi ulicami swej osady, zmierzając do swej jednoizbowej chaty, mając wrażenie, że jej świat wywrócił się do góry nogami i zastanawiając się, co o tym wszystkim sądzić. Była przy nadziei. Nie wiedziała, jak być przy nadziei. Nie wiedziała, jak wydać na świat dziecię, ani jak je wychować. Ledwie była w stanie wykarmić siebie. Jak miałaby utrzymać dziecię?
Poczuła jednak, że rodzi się w niej nowa siła. Czuła, jak buzuje w jej żyłach. Była to siła, z której niejasno zdawała sobie sprawę podczas minionych trzech księżyców, a która teraz nabrała wyrazistości. Była to siła większa niż jej własna. Siła przyszłości, nadziei. Możliwości. Życia, którego nie mogła nigdy wieść.
Była to siła, która wymagała od niej, by była potężniejsza, niż kiedykolwiek mogła być.
Idąc powoli zakurzoną drogą, Rea zaczęła z wolna spostrzegać swe otoczenie i utkwione w niej spojrzenia wieśniaków. Obróciła się i po obu stronach drogi ujrzała ciekawskie i pełne dezaprobaty oczy staruch i młodych kobiet, starców i chłopców, tych, którzy przetrwali, okaleczonych ludzi, którzy nosili blizny tamtej nocy. Na wszystkich twarzach wyryte było ogromne cierpienie. I wszyscy oni wpatrywali się w nią, w jej brzuch, jakby jakimś sposobem to ona była wszystkiemu winna.
Widziała pośród nich kobiety w jej wieku o udręczonych twarzach, przyglądające się jej bez krztyny współczucia. Rea wiedziała, że wiele z nich także zostało zapłodnionych i już przyjęły korzeń. W ich oczach dostrzegła żal i wyczuła, że pragnęły, by i ona go czuła.
Rea zauważyła, że ciżba wokół niej gęstnieje i gdy podniosła wzrok, z zaskoczeniem spostrzegła, że drogę zagradza jej ściana ludzi. Zdawało się, że cała wieś wyszła do niej, mężczyźni i kobiety, starzy i młodzi. Widziała udrękę na ich twarzach, udrękę, którą także i ona odczuwała. Zatrzymała się i utkwiła w nich spojrzenie. Wiedziała, czego od niej chcą. Chcą zabić jej synka.
Poczuła nagły sprzeciw – i w tej chwili postanowiła, że nigdy tego nie uczyni.
– Rea – rozległ się szorstki głos.
Severn, mężczyzna w średnim wieku o ciemnych włosach i brodzie i pozostałej po tamtej nocy bliźnie idącej przez policzek, stał pośrodku ciżby i mierzył ją gniewnym spojrzeniem. Lustrował ją wzrokiem, jak gdyby była sztuką bydła, i dziewczynie przeszło przez myśl, że jest niewiele lepszy od możnowładców. Oni wszyscy byli tacy sami: sądzili, że mają prawo sprawować władzę nad jej ciałem.
– Przyjmiesz korzeń – rozkazał ponurym głosem. – Przyjmiesz korzeń, a jutro będzie już po wszystkim.
Naprzód wyszła jakaś kobieta i stanęła obok Severna. Była to Luca. Ją także zaatakowano tamtej nocy i kobieta przyjęła korzeń tydzień wcześniej. Rea całą noc słyszała jej jęki i szlochy z żalu za utraconym dziecięciem.
Luca wyciągnęła przed siebie sakiewkę, w której widniał żółty proszek, a Rea cofnęła się. Czuła na sobie spojrzenia całej osady, wyczekującej, aż sięgnie po niego.
– Luca uda się z tobą nad rzekę – dodał Severn. – Pozostanie tam z tobą przez noc.
Rea patrzyła na nich, czując, jak rodzi się w niej jakaś obca energia. Mierzyła ich zimnym spojrzeniem.
Nie odrzekła nic.
Oblicza im spochmurniały.
– Nie sprzeciwiaj się nam, dziewko – rzekł inny mężczyzna, wychodząc naprzód i zaciskając dłoń na sierpie, aż pobielały mu kłykcie. – Nie niszcz pamięci mężczyzn i kobiet, których straciliśmy tamtej nocy, wydając na świat ich potomstwo. Zrób, czego się od ciebie wymaga. Zrób, co do ciebie należy.
Rea wzięła głęboki oddech i z zaskoczeniem spostrzegła siłę własnego głosu, gdy odrzekła:
– Nie.
Jej głos jej samej zdał się obcy, był bardziej głęboki i dojrzały niż kiedykolwiek wcześniej. Jak gdyby z dnia na dzień stała się kobietą.
Rea zobaczyła, jak na ich twarzach maluje się gniew, niby chmura burzowa przepływająca po niebie w słoneczny dzień. Jeden z mężczyzn, Kavo, nachmurzył się i wyszedł naprzód. Otaczała go aura władczości. Rea opuściła wzrok i ujrzała w jego dłoni kańczug.
– Istnieje łatwy sposób, by to uczynić – rzekł głosem jak ze stali. – i trudny.
Rea czuła, jak serce tłucze jej się w piersi, gdy spojrzała mu prosto w oczy. Przypomniała sobie, co ojciec rzekł jej raz, gdy była małą dziewczynką: nigdy nie ustępuj. Przed nikim. Zawsze walcz o swoje, nawet jeśli masz znikome szanse na zwycięstwo. Szczególnie jeśli masz znikome szanse. Zawsze obieraj za cel największego z prześladowców. Atakuj pierwsza. Nawet jeśli przypłacisz to życiem.
Rea rzuciła się do działania. Nie zastanawiając się, wyciągnęła dłoń, wyrwała kij z dłoni jednego z mężczyzn, dała krok naprzód i z całej siły uderzyła Kavo w splot słoneczny.
Mężczyzna wciągnął gwałtownie powietrze i przewrócił się, a Rea nie czekając, aż się podniesie zamachnęła się i zdzieliła go kijem w twarz. Chrupnęło mu w nosie i mężczyzna upuścił kańczug i opadł na ziemię, w błoto, chwytając się za nos i pojękując.
Rea, wciąż zaciskając dłoń na kiju, podniosła wzrok i ujrzała przerażone, zaszokowane twarze wpatrzone w nią. Wszyscy zdawali się nieco mniej pewni swej racji.
– To mój synek – syknęła. – Urodzę go. Jeśli przyjdziesz po mnie, następnym razem w twym brzuchu znajdzie się nie kij, a miecz.
Z tymi słowy zacisnęła dłoń na kiju, odwróciła się i powoli odeszła, torując sobie łokciami drogę przez ciżbę. Wiedziała, że żaden z nich nie odważy się pójść za nią. Przynajmniej nie teraz.
Odeszła. Dłonie jej drżały, a serce waliło jak młotem. Wiedziała, że czeka ją długie sześć miesięcy, nim dziecko przyjdzie na świat.
I że kiedy przyjdą po nią następnym razem, przyjdą po to, by ją zabić.