Kitabı oku: «Marsz Władców», sayfa 2
ROZDZIAŁ TRZECI
Biegł ukrytymi w mroku nocy chaotycznymi uliczkami królewskiego dworu, a panujący wszędzie zgiełk i tumult napawały go zdumieniem. Tłumy ludzi otaczały go ze wszystkich stron, zdawałoby się czymś poruszone. W dłoniach wielu osób płonęły pochodnie rozświetlając mrok i rzucając kontrastujące cienie na ich twarze. Zamkowe dzwony biły nieustannie niskim tonem z jednominutowym interwałem. Thor wiedział dobrze, co to oznaczało. Śmierć. Dzwony pogrzebowe. Jedyną osobą w królestwie, dla której mogłyby akurat tej nocy dzwonić, był król.
Serce zabiło mu szybciej, kiedy przyszło mu coś na myśl. Sztylet, który ujrzał w swym śnie – czy to mogła być prawda?
Musiał się upewnić. Zatrzymał chłopca biegnącego w przeciwnym kierunku.
– Dokąd to? – zażądał wyjaśnień – Skąd to całe zamieszanie?
– Nie słyszałeś? – odparł z desperacją chłopiec. – Król umiera! Zasztyletowany! Ludzie zbierają się pod królewską bramą, aby usłyszeć jakieś wieści. Jeśli to prawda, okropne czasy nas czekają. Możesz to sobie wyobrazić? Królestwo bez władcy?
To powiedziawszy, strącił dłoń Thora, odwrócił się i pobiegł przed siebie. Wkrótce zniknął w panującym dokoła mroku.
Thor stał z mocno bijącym sercem. Nie chciał pogodzić się z taką rzeczywistością. Jego sny i przeczucia były czymś więcej niż zwykłym urojeniem. Widział przyszłość. I to już dwa razy. Czuł, jak ogarnia go przerażenie. Jego moce okazywały się znacznie większe niż był tego świadom. I wyglądało na to, że z każdym dniem stawały się jeszcze potężniejsze. Do czego to wszystko zmierzało?
Zastanawiał się, dokąd powinien teraz pójść. Uciekł z lochów, jednak teraz nie miał pojęcia, co robić dalej. Z pewnością wkrótce straże królewskie – a może nawet cały dwór – zaczną go szukać. Jego ucieczka sprawiła jedynie, iż teraz jego wina wydawała się bardziej rzeczywista. Z drugiej strony jednak, czy to, że był w celi, kiedy MacGil został pchnięty sztyletem, w jakiś sposób nie oczyszczało go z zarzutów? A może raczej wskazywało go jako współwinowajcę?
Nie mógł ryzykować. Najwyraźniej nie było teraz w królestwie nikogo, kto byłby w nastroju, aby myśleć racjonalnie. Wszyscy wokoło wydawali się żądni krwi. A on prawdopodobnie szybko stałby się kozłem ofiarnym. Musiał ukryć się, pójść gdzieś, gdzie mógłby przeczekać burzę, oczyścić swe imię i wrócić do legionu. Najbezpieczniej byłoby – jak najdalej stąd. Powinien uciec, ukryć się w swej wiosce, albo jeszcze dalej, tak daleko, jak tylko zdołałby dojść.
Thor jednak nie chciał iść tą najbezpieczniejszą z dróg; nie takim był człowiekiem. Chciał zostać tutaj, oczyścić swoje dobre imię i zachować miejsce w legionie. Nie był tchórzem i nie uciekał. Ponad wszystko chciał ujrzeć MacGila zanim ten umrze – jeśli jeszcze żył. Musiał się z nim zobaczyć. Czuł, jak przytłacza go ciężar winy powodowanej tym, że nie zdołał powstrzymać zamachu. Z jakiego powodu dane mu było ujrzeć śmierć króla, jeśli nie mógł nic z tym zrobić? I dlaczego w jego wizji król został otruty, jeśli tak naprawdę został dźgnięty sztyletem?
Nagle przyszedł mu na myśl Reece. Reece był jedyną osobą, której mógł zaufać, która nie wydałaby go straży, a może nawet udzieliła mu schronienia. Czuł, że Reece mu uwierzy. Reece wiedział, że miłość Thora do króla była prawdziwa. Jeżeli ktokolwiek był w stanie oczyścić Thora z zarzutów, to z pewnością był to Reece. Musiał go tylko znaleźć.
Pobiegł szybko tylnymi alejkami, przeciskając się i lawirując w tłumie, coraz dalej od królewskiej bramy, w kierunku zamku. Wiedział, gdzie znajduje się komnata Reece’a – we wschodnim skrzydle, blisko zewnętrznego muru miejskiego – i miał nadzieję, że Reece tam teraz jest. Jeśli tak, może uda mu się zwrócić jego uwagę, aby pomógł mu dostać się jakoś na zamek. Miał złe przeczucie. Jeśli zostanie na ulicach jeszcze jakiś czas, ktoś go w końcu rozpozna. Wówczas całe zgromadzone tu pospólstwo rozedrze go na strzępy.
Pokonywał kolejne ulice, a jego stopy ślizgały się po pokrytej błotem nawierzchni. W końcu dotarł do kamiennego muru zewnętrznych szańców. Trzymając się jak najbliżej ściany, biegł wzdłuż niej tuż pod czujnym okiem rozstawionych co kilka kroków strażników.
Kiedy dotarł pod okno Reece’a, podniósł z ziemi gładki kamień. Na szczęście strażnicy przeoczyli jego starą, zaufaną procę, kiedy prowadzili go do lochów. Wyjął ją teraz zza pasa, umieścił w niej kamień i strzelił.
Dzięki swojej precyzyjnej dokładności w trafianiu do celu, wystrzelony pocisk poleciał ponad zamkowym murem wprost w otwarte okno komnaty Reece’a. Thor usłyszał, jak kamień trzasnął w przeciwległą ścianę. Czekał skulony przy murze tak, żeby żaden z królewskich strażników, którzy drgnęli usłyszawszy ten stukot, go nie odkrył.
Przez chwilę nic nadzwyczajnego się nie wydarzyło. Thor poczuł jak serce w nim zamiera. Może jednak Reece’a nie było w środku. W takim razie Thor musiał uciekać. W żaden inny sposób nie był w stanie zapewnić sobie tu bezpiecznej przystani. Wstrzymał oddech. Serce waliło mu mocno. Czekał obserwując okienny otwór komnaty Reece’a.
Po chwili, która zdawała się trwać wiecznie, Thor zdecydował się już odejść, kiedy ktoś wyjrzał przez okno, przytrzymał się parapetu oburącz i rozejrzał dookoła z wyrazem zdziwienia na twarzy.
Thor wstał, odszedł od muru kilka kroków i machnął ręką wysoko.
Reece zerknął w dół i zauważył go. Jego twarz rozjaśniała w momencie, kiedy rozpoznał Thora w świetle pochodni, widocznego nawet z tej odległości. Thorowi spadł kamień z serca na widok radości na twarzy młodego królewicza. Wiedział już to, na czym mu tak zależało: Reece go nie wyda.
Reece dał mu znać, żeby chwilę zaczekał i Thor z powrotem przykleił się do muru i kucnął nisko. Zaraz potem jeden ze strażników spojrzał w jego stronę.
Thor czekał nie wiedząc jak długo, przygotowany rzucić się do ucieczki przed strażnikami w każdej chwili. Po chwili z wrót w zewnętrznym murze wypadł Reece. Ciężko oddychając rozglądał się wszędzie, aż w końcu dostrzegł Thora.
Podbiegł do niego i objął ramionami. Thor ucieszył się ogromnie. Nagle usłyszał pisk, spojrzał w dół i ku swej radości zobaczył Khrona, zawiniętego w poły koszuli Reece’a. Kot niemal wyskoczył w powietrze, kiedy Reece sięgnął by podać go Thorowi.
Krohn – to nieustające rosnąć kocię białego lamparta, które Thor kiedyś ocalił – skoczył w ramiona Thora, kwiląc, popiskując i liżąc twarz chłopca, kiedy on tulił je do siebie.
Reece uśmiechnął się.
– Próbował pójść za tobą, kiedy zabierali cię z sali. Zatrzymałem go i upewniłem, że będzie bezpieczny.
Thor klepnął go po ramieniu z wdzięczności. I roześmiał się, gdyż Krohn nie przestawał go lizać.
– Też za tobą tęskniłem, koleżko – zaśmiał się i pocałował kota. – Cicho już, bo strażnicy nas usłyszą.
Krohn ucichł, jakby zrozumiał słowa Thora.
– Jak udało ci się uciec? – spytał Reece tonem pełnym zdziwienia.
Thor wzruszył ramionami. Nie wiedział tak naprawdę, co odpowiedzieć. Nadal niezręcznie mu było mówić o swych mocach, których i tak nie rozumiał. Nie chciał, żeby inni myśleli o nim jak o jakimś dziwolągu.
– Chyba miałem szczęście – odrzekł. – Nadarzyła się okazja, więc z niej skorzystałem.
– Aż dziw, że te tłumy nie rozerwały cię na strzępy – powiedział Reece.
– Jest ciemno i sądzę, że nikt mnie nie rozpoznał. W każdym razie jeszcze nie.
– Wiesz, że w tej chwili każdy żołnierz w królestwie szuka właśnie ciebie? I że ktoś pchnął sztyletem mojego ojca?
Thor potaknął głową z poważną miną. – Co z nim?
Reece spuścił wzrok ze smutku.
– Źle – odparł z grymasem. – Umiera.
Thor poczuł, jak druzgocąca była dla niego ta wiadomość, jakby chodziło o jego własnego ojca.
– Wiesz, że nie miałem z tym nic wspólnego, prawda? – spytał Thor z nadzieją w głosie. Nie ważne, co myśleli inni. Zależało mu jedynie na tym, aby jego najlepszy przyjaciel, najmłodszy syn MacGila, wiedział, że Thor jest niewinny.
– Oczywiście – odparł Reece. – Inaczej nie byłoby mnie tutaj.
Thor poczuł wielką ulgę i poklepał Reece’a po ramieniu z wdzięczności.
– Ale reszta królestwa nie będzie tak ufna – dodał Reece. – Najbezpieczniej byłoby dla ciebie gdzieś daleko stąd. Dam Ci swego najszybszego wierzchowca i prowiant i odeślę jak najdalej. Musisz się ukryć i zaczekać, aż to wszystko ucichnie, aż znajdą prawdziwego zabójcę. Nikt tu teraz nie myśli trzeźwo.
Thor potrząsnął głową.
– Nie mogę wyjechać. Wyglądałoby to tak, jakbym był winien. Chcę, żeby inni wiedzieli, że to nie ja zrobiłem. Nie mogę uciec przed swymi problemami. Muszę oczyścić swoje dobre imię.
Teraz Reece pokręcił przecząco głową.
– Jeśli tutaj zostaniesz, znajdą cię. Znów wtrącą do lochów – a potem zostaniesz stracony – jeśli przedtem nie rozszarpie cię tłum.
– Muszę podjąć to ryzyko – odparł Thor.
Reece przyglądał się mu poważnie przez dłuższą chwilę, a w jego spojrzeniu najpierw widać było troskę, potem zaś podziw. W końcu Reece pokiwał powoli głową.
– Jesteś dumny. I głupi. Bardzo głupi. Dlatego cię tak lubię.
Uśmiechnął się, a Thor odwzajemnił jego gest.
– Muszę zobaczyć się z twoim ojcem – powiedział Thor. – Muszę chociaż raz spróbować wytłumaczyć mu wszystko, porozmawiać twarzą w twarz, powiedzieć, że to nie byłem ja, że nie miałem z tym nic wspólnego. Jeśli wówczas postanowi wydać na mnie wyrok, niech tak już będzie. Ale muszę ten raz spróbować. Chcę, żeby o tym wiedział. Proszę, daj mi jedną szansę.
Reece spoglądał na niego poważnie. Próbował ocenić prawdomówność swego przyjaciela. W końcu, po chwili, która zdawał się trwać wieczność, pokiwał głową twierdząco.
– Mogę zaprowadzić cię do niego. Znam tylne wejście prowadzące do jego komnaty. Ale to będzie ryzykowne. Kiedy już dostaniesz się do środka, będziesz zdany tylko na siebie. Nie będzie odwrotu. Nie będę mógł już nic więcej dla ciebie zrobić. To może skończyć się twoją śmiercią. Jesteś pewien, że chcesz skorzystać z tej szansy?
Thor pokiwał głową twierdząco z powagą.
– No dobra – powiedział Reece, sięgnął nagle w dół, wydobył płaszcz i rzucił do Thora.
Thor złapał go i spojrzał na podarunek ze zdziwieniem; zorientował się, że Reece musiał już wcześniej to zaplanować.
Reece uśmiechnął się, kiedy Thor podniósł na niego wzrok.
– Wiedziałem, że będziesz na tyle durny, żeby tu zostać. Niczego innego nie spodziewałbym się po moim najlepszym przyjacielu.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Gareth przemierzał swoją komnatę przeżywając ponownie wydarzenia tej nocy. Jego myśli przepełniała obawa. Nie mógł uwierzyć w to, co stało się w trakcie uczty. Wszystko poszło nie tak. Nie mógł zrozumieć, w jaki sposób ten głupi chłopak, Thor, przybysz, wpadł na trop jego spisku z trucizną – co więcej, zdołał przechwycić kielich. Wrócił myślą do tej chwili, w której zobaczył, jak Thor poderwał się i wytrącił kielich, kiedy usłyszał dźwięk uderzenia kielicha o posadzkę, kiedy zobaczył, jak wino rozlewa się na podłodze, a wraz z nim wszystkie jego marzenia i aspiracje.
W tej jednej chwili Gareth był skończony. Wszystko, do czego dążył zostało zniszczone. A kiedy pies wychłeptał wino i padł martwy – wiedział, że to jego koniec. Zobaczył całe swoje życie przed oczyma, jak zostaje wykryty, skazany na dożywocie w lochach za próbę zabicia swego ojca. Lub co gorsza, stracony. Bez sensu. Nigdy nie powinien wprowadzać tego planu w życie, ani odwiedzać wiedźmy.
Przynajmniej szybko zareagował. Korzystając z okazji poderwał się na nogi i jako pierwszy przypisał całą winę Thorowi. Patrząc na to teraz był z siebie dumny, że tak szybko zadziałał. Coś go natchnęło i o dziwo chyba zadziałało. Kiedy wywlekli Thora z sali, wszyscy wrócili do ucztowania. Oczywiście, nic już nie było później takie samo, ale przynajmniej podejrzenia padły całkowicie na tego chłopca.
Gareth modlił się tylko, aby tak już pozostało. Od ostatniej próby zamachu na MacGila minęły dziesiątki lat i Gareth obawiał się, że ewentualne dochodzenie skończy się na dokładnym zbadaniu tej sprawy. Patrząc wstecz, uświadomił sobie, jaką głupotą była próba otrucia króla. Jego ojciec był niezwyciężony. Powinien zdawać sobie z tego sprawę. Przeholował. Teraz zaś nie mógł oprzeć się poczuciu, że podejrzenie padnie na niego, i że jest to tylko kwestia czasu. Będzie musiał zrobić wszystko, co w jego mocy, aby udowodnić winę Thora i doprowadzić do jego egzekucji zanim będzie za późno.
Przynajmniej w pewnej mierze się zrehabilitował: po nieudanej próbie zabójstwa, odwołał jego wykonanie. Teraz czuł ulgę. Będąc świadkiem niepowodzenia własnego spisku, zdał sobie sprawę, że jednak jakaś, głęboko ukryta jego część nie pragnęła zabójstwa jego ojca, nie chciała mieć jego krwi na swych rękach. Nie zostałby królem. Mógł nigdy już nim nie być. Lecz po wydarzeniach dzisiejszej nocy pogodził się z tym, Przynajmniej będzie wolny. Nie zniósłby tego stresu, gdyby kolejny raz miał przez to wszystko przechodzić: tych tajemnic, skrytych konszachtów, bezustannej obawy, iż zostanie odkryty. Dla niego było to aż za dużo.
Przemierzając komnatę tam i z powrotem w końcu powoli zaczął się uspokajać. Noc już robiła się późna i kiedy zaczynał dochodzić do siebie, kiedy miał kłaść się spać, nagle dobiegł go łoskot. Odwrócił się w kierunku drzwi i ujrzał Firtha. Jego oczy były otwarte szeroko, ogarnięte szaleństwem. Chłopiec wpadł do komnaty, jakby go gonili.
– Nie żyje! – krzyknął. – Nie żyje! Zabiłem go! Nie żyje!
Firth wpadł w histerię, zawodził jękliwie i Gareth nie mógł zrozumieć, o czym on mówił. Upił się?
Firth przebiegł przez całą komnatę wrzeszcząc piskliwie, płacząc, wymachując rękoma nad głową. Wtedy właśnie Gareth dostrzegł jego dłonie pokryte krwią i żółtą, zaplamioną na czerwono tunikę.
Jego serce zabiło mocniej. Firth właśnie kogoś zabił. Ale kogo?
– Kto nie żyje? – zażądał odpowiedzi. – O kim mówisz?
Firth jednak nadal histeryzował, nie potrafił skupić uwagi. Gareth podbiegł do niego, chwycił stanowczo za ramiona i potrząsnął nim całym.
– Odpowiadaj!
Firth otworzył oczy i począł gapić się na niego wzrokiem oszalałego konia.
– Twój ojciec! Król! Zginął! Z mojej ręki!
Na te słowa Gareth poczuł, jakby ktoś wbił mu sztylet w serce.
Spojrzał na Firtha szeroko otwartymi oczyma, zastygły w bezruchu, czując jak całe jego ciało drętwieje. Zwolnił uścisk, cofnął się o krok i spróbował złapać oddech. Cała ta krew – wiedział, że Firth mówi prawdę. Nie potrafił tego pojąć. Firth? Chłopiec stajenny? Najbardziej niezdecydowany człowiek wśród jego przyjaciół? Zabił jego ojca?
– Ale…jak to możliwe? – wysapał Gareth. – Kiedy?
– W jego komnacie. – odparł Firth. – Teraz, przed chwilą. Dźgnąłem go sztyletem.
Prawda wyzierająca z tych słów zaczęła powoli do niego docierać. Gareth wziął się w garść, zauważył otwarte drzwi do komnaty, podbiegł i zatrzasnął je z hukiem, upewniwszy się, iż straże niczego nie widziały. Na szczęście korytarz był pusty. Zaciągnął ciężki, żelazny rygiel i wrócił pospiesznym krokiem. Firth nadal histeryzował i Gareth musiał go uspokoić. Potrzebował kilku odpowiedzi.
Chwycił Firtha za ramiona, odwrócił do siebie i spoliczkował na tyle mocno, że chłopiec przestał łkać. W końcu, po chwili, Firth popatrzył na niego skupionym wzrokiem.
– Powiedz mi wszystko – zimnym głosem zażądał Gareth. – Opowiedz mi dokładnie, co się stało. Dlaczego to zrobiłeś?
– Co masz na myśli mówiąc dlaczego? –zapytał zmieszany Firth. – Chciałeś go zabić. Twoja trucizna nie zadziałała. Pomyślałem, że mogę ci pomóc. Myślałem, że właśnie tego chcesz.
Gareth potrząsnął głową. Chwycił za poły jego koszuli i potrząsnął nim raz, potem znowu.
– Dlaczego to zrobiłeś? – wrzasnął.
Czuł jak jego cały świat się rozpada. Był wstrząśnięty odkryciem, że jednak czuł skruchę z powodu ojca. Nie potrafił tego zrozumieć. Jeszcze kilka godzin temu chciał ponad wszystko zobaczyć, jak jego ojciec umiera otruty przy stole. A teraz wiadomość, że został zabity zabolała go niczym śmierć najlepszego przyjaciela. Czuł przytłaczające wyrzuty sumienia. Jakaś jego część nie chciała jednak tej śmierci – zwłaszcza zadanej w taki sposób. Ręką Firtha. I nie przy użyciu ostrza.
– Nie rozumiem – załkał Firth. – Kilka godzin temu sam próbowałeś go zabić. Ten cały spisek z kielichem. Sądziłem, że będziesz mi wdzięczny!
Ku swemu zdziwieniu, Gareth wziął zamach i zdzielił Firtha po twarzy.
– Nie kazałem ci tego robić! – wyrzucił z siebie Gareth. – Nigdy nie mówiłem, żebyś to zrobił. Dlaczego go zabiłeś? Spójrz na siebie. Cały jesteś we krwi. Teraz obaj jesteśmy skończeni. Nie minie wiele czasu, jak straże przyjdą po nas.
– Nikt nic nie widział – zawołał błagalnym tonem Firth. Prześliznąłem się w trakcie zmiany warty. Nikt mnie nie zauważył.
– A gdzie sztylet?
– Nie zostawiłem go tam – odparł dumnie Firth. – Nie jestem głupi. Pozbyłem się go.
– A jakiego użyłeś? – zapytał Gareth. Jego myśli zaprzątały teraz wszelkie implikacje czynu Firtha. Czuł skruchę, ale zaraz potem obawę. Myślał o każdym szczególe, każdym śladzie, który mógł pozostawić ten bełkoczący dureń, czymkolwiek, co prowadziłoby do niego.
– Użyłem takiego, którego nie można rozpoznać – odparł dumny z siebie Firth. – Tępe, nijakie ostrze, które znalazłem w stajni. Były tam jeszcze cztery takie same. Nie do wyśledzenia – powtarzał ciągle.
Gareth poczuł, jak jego serce stanęło na chwilę.
– Czy to nie był krótki nóż z czerwonym trzonkiem i zagiętym ostrzem? Zawieszony na ścianie przy moim koniu?
Firth skinął twierdząco, aczkolwiek niepewnie głową.
Gareth spojrzał na niego wściekle.
– Ty głupcze. To ostrze akurat bardzo łatwo rozpoznać!
– Ale przecież nie miało żadnych znaków! – zaprotestował przestraszonym, trzęsącym się głosem Firth.
– Na ostrzu nie ma znaków – ale za to jest na rękojeści! – ryknął Gareth.
– Na spodzie! Nie sprawdziłeś dokładnie. Ty głupcze! Gareth podszedł bliżej. Jego twarz pokrywała się purpurą. – Na spodzie ma wyrzeźbione godło mojego wierzchowca. Każdy, kto dobrze zna rodzinę królewską może powiązać to ostrze ze mną.
Utkwił spojrzenie w Firthie, który znieruchomiał niczym pień. Miał ochotę go zabić.
– Co z nim zrobiłeś? – spytał z naciskiem Gareth. – Powiedz, że masz go przy sobie. Powiedz, że przyniosłeś go tutaj. Błagam.
Firth przełknął ślinę.
– Starannie go ukryłem. Nikt nigdy go nie znajdzie.
Gareth skrzywił się jedynie.
– Gdzie dokładnie?
– Wrzuciłem go do kamiennego zsypu, zamkowego szaletu. Opróżniają go co godzinę, prosto do rzeki. Nie martw się, mój panie. Nóż już dawno spoczywa głęboko na jej dnie.
Nagle zabiły zamkowe dzwony. Gareth odwrócił się i podbiegł do otwartego okna. Jego serce przepełniała panika. Wyjrzał na zewnątrz i dostrzegł na dole jeden wielki chaos, tłumy ludzi otaczające zamek. Te dzwony mogły oznaczać tylko jedno: Firth nie kłamał. Rzeczywiście zabił króla.
Gareth poczuł jak ciało oblewa zimny pot. Nie mógł pojąć, iż to on sprowadził tak wielkie zło. I że to Firth, ze wszystkich znanych mu ludzi, był jego egzekutorem.
Nagle rozległo się głośne walenie do drzwi, które otwarły się z impetem, a do komnaty wpadło kilku królewskich strażników. Przez chwilę Gareth był pewien, iż przyszli go aresztować.
Ku jego zdziwieniu jednak stanęli na baczność i czekali na jego znak.
– Mój panie, twego ojca próbowano zasztyletować. Zamachowiec jest na wolności. Proszę, zostań w swojej komnacie. Król jest poważnie ranny.
Usłyszawszy ostatnie słowa Gareth poczuł, jak włosy stają mu na głowie.
– Ranny? – powtórzył, a słowo to niemal utknęło mu w gardle. – Więc żyje jeszcze?
– Tak, mój panie. I niech Bóg ma go w swej opiece. Przeżyje i powie nam, kto dokonał tego haniebnego czynu.
Po czym strażnik ukłonił się szybko i pospiesznym krokiem opuścił komnatę, zatrzaskując za sobą drzwi.
Garetha ogarnęła wściekłość. Chwycił Firtha za ramiona, przeciągnął przez komnatę i cisnął o kamienną ścianę.
Firth spojrzał na niego oszalałym wzrokiem, oniemiały z przerażenia.
– Coś uczynił? – wrzasnął Gareth. – Teraz obaj jesteśmy skończeni!
– Ale…ale… – zająknął się Firth. – Byłem pewien, że nie żyje!
– Jesteś pewien wielu rzeczy – odparł Gareth – ale we wszystkim się mylisz!
Nagle przyszła mu do głowy pewna myśl.
– Ten sztylet. Musimy go odzyskać, nim będzie za późno.
– Ale, mój panie, ja go wyrzuciłem – powiedział Firth. – Jest już w rzece!
– Wrzuciłeś go do zsypu. To nie koniecznie znaczy, że jest już w rzece.
– Ale najprawdopodobniej właśnie tam jest! – odparł Firth.
Gareth nie mógł już znieść paplaniny tego durnia. Wyminął go i wybiegł przez drzwi, a zaraz za nim podążył Firth.
– Pójdę z tobą. Pokażę ci dokładnie, gdzie go wyrzuciłem – powiedział Firth.
Gareth zatrzymał się w korytarzu, obrócił i popatrzył na niego spode łba. Firth cały był we krwi. Aż dziw, że straże tego nie zauważyły. Mieli szczęście. Firth stał się kulą u nogi jak nigdy dotychczas.
– Powiem to tylko raz – warknął. – Wracaj do mojej komnaty, przebierz się, a te rzeczy spal. Pozbądź się wszelkich śladów krwi. Później opuść zamek. Nie zbliżaj się do mnie tej nocy. Rozumiesz mnie?
Gareth odepchnął go od siebie, po czym odwrócił się i pobiegł. Puścił się biegiem przez korytarz, w dół po spiralnych schodach, coraz niżej i niżej w kierunku pomieszczeń dla służby.
W końcu wpadł do podziemi wywołując zaciekawienie kilkoro służby. Właśnie czyścili potężne gary i gotowali wodę w kubłach. W ceglanych piecach huczał ogień. Służba ubrana w zaplamione fartuchy ociekała potem.
W odległej części izby Gareth dostrzegł wielki kubeł. Co chwilę wpadało do niego z chlupotem łajno i odpadki.
Gareth podbiegł do najbliżej stojącego sługi i chwycił go desperacko za ramię.
– Kiedy ostatni raz opróżniliście pojemnik? – zapytał.
– Kilka minut temu wynieśli go nad rzekę, mój panie.
Gareth obrócił się i wybiegł z izby. Szybkim tempem przemierzył kolejne korytarze, wbiegł z powrotem po spiralnych schodach i wydostał się na zewnątrz, w chłodne nocne powietrze.
Pokonał trawą pokryte pole i biegł dalej sapiąc ciężko w kierunku rzeki.
Gdy dotarł na miejsce, schował się za wielkim drzewem, tuż przy brzegu rzeki. Obserwował, jak dwóch służących unosi wielkie żelazne naczynie i nachyla je ku wartkiemu nurtowi rzeki.
Zaczekał, aż słudzy odwrócą kubeł do góry nogami i opróżnią go całkowicie, aż zawrócą i zaniosą go z powrotem na zamek.
W końcu poczuł zadowolenie. Nikt nie zauważył jakiegokolwiek sztyletu. Gdziekolwiek teraz był, porwała go rzeka i uniosła w dal ku nicości. Jeśli jego ojciec miał umrzeć tej nocy, nie istniał żaden ślad prowadzący do zabójcy.
Ale czy na pewno?
Ücretsiz ön izlemeyi tamamladınız.